Poniedziałek (mikro bajka z serii o piracie Lucjuszu)

1
PONIEDZIAŁEK

Lucjusz Wąs (z zawodu pirat) szczerze nie znosił poniedziałku. "Brrr!" Zawsze swędziała go drewniana noga, gdy zbliżał się ów okropny dzień. Co tydzień Lucjusz dokładał wszelkich sił, żeby poniedziałku uniknąć. Czego jednak by nie wymyślił, poniedziałek zawsze nadchodził. Na dodatek zawsze nadchodził po niedzieli, czyli po ulubionym dniu Lucjusza. Statek Lucjusza, o nazwie "La Pomada", właśnie odbywał rejs po Morzu Fasolowym.

- A niech to dzięcioł stuknie! - zaklął Lucjusz i podrapał się po drewnianej nodze.

Swędziała tak, że nie mógł wytrzymać.

- Może to tylko korniki?", westchnął z nadzieją. - Ciekawe, jaki mamy dzisiaj dzień?.

Podniósł się z koi i wyszedł z kajuty na rozkołysany pokład statku. Stanął w szerokim marynarskim rozkroku i spojrzał na chmury na niebie. Potem zerknął na wzburzone fale. Potem na białe żagle wzdęte na masztach. Wreszcie poślinił wskazujący palec i wystawił go na wiatr.

- NIEDZIELA - stwierdził ponuro.

Nie pytajcie mnie, skąd marynarze wiedzą takie rzeczy.

- Niedziela! A to oznacza, że jutro będzie...

Lucjusza przeszedł dreszcz przerażenia. Był nieustraszonym piratem, ale poniedziałku bał się bardziej niż stada głodnych rekinów. Szybko wrócił do kajuty i wskoczył do koi. Przykrył się po sam nos pierzyną malowaną w niebieskie meduzy i podciągnął kolana pod brodę. Zwinięty w kłębek, czekał. Nadszedł wieczór. Słońce schowało się za horyzontem. Powiał chłodny wiatr. Lucjusz czekał. Zapadła noc. Księżyc i gwiazdy wyszły na niebo. Statek „La Pomada” sennie kołysał się na falach. Lucjusz wciąż czekał. W końcu dla otuchy zanucił sobie marynarską śpiewkę.

- Kiedy dorwać chce mnie strach, wtedy ja go szablą CIACH! CIACH!! CIACH!!! CIAAA... - głos uwiązł mu w gardle.
- Ci.. ci... ci... - próbował jeszcze coś wystękać, ale już nie mógł mówić.

„A NIECH TO!!!”, pomyślał ktoś, wyplątując się spod pierzyny malowanej w niebieskie meduzy. Ogromny hamburger wyskoczył z koi na podłogę, mlasnął płaskim kotletem i splunął ze złością keczupem. „Przynajmniej tym razem dali mi świeżą bułkę!”, pomyślał Hamburger Lucjusz i potoczył się pod ścianę, gubiąc po drodze liście sałaty i plasterki cebuli. „Oby tylko dotrwać do wtorku!”.

To właśnie przytrafiało się Lucjuszowi w każdy poniedziałek. Zamieniał się w ogromną bułkę z kotletem i był nią, aż do wtorku. Miał to od urodzenia i było to nieuleczalne.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Miniatura literacka”

cron