Rodzina Dole.
Pan Michael i pani Jean-Marie Dole mieszkali w rejonie Burgundia-Franche-Comté w departamencie Yonne, nieopodal miasteczka Sens. Byli udanym, kochającym się małżeństwem, wiedli spokojne życie skromnych gospodarzy. Z niedużego pola i drobnego inwentarza mieli na tyle, żeby nie cierpieć głodu i zbytniego niedostatku. W każdą niedzielę obowiązkowo zaprzęgali powóz i przyjeżdżali na mszę do kościoła świętego Szczepana przy placu Republiki. Byli bardzo pobożni i zawsze gorliwie się modlili.
A mieli o co prosić wszystkich świętych, gdyż do pełni szczęścia brakowało im tylko upragnionego potomstwa. Odkąd powiedzieli sobie sakramentalne "tak" bardzo się starali, jednak przez kilka lat szczęściu nie było do nich po drodze. Pan Dole nie szczędził datków na kościół, szczodry był też dla doktorów, którzy tylko rozkładali ręce, przekazując zmyślone diagnozy.
Wczesną wiosną państwa Dole spotkało w końcu szczęście, bo okazało się, że po mroźnej zimie pani Jean-Marie jest brzemienna. Jeszcze większym szczęściem okazało się jak pewnego jesiennego dnia urodziła zdrowego syna. Nazajutrz wieczorem zaczęli rozmowę.
- Michael, mój kochany, ja miałam nazwać córeczkę jak się urodzi. Jest syn, jak chciałbyś mu dać na imię? - zapytała miękko.
- Nie wiem moja droga, Nie mam pewności.
- Nazwij go Pierre.
- Kto to powiedział? Jean, słyszałaś? - Pan Michael zaczął rozglądać się po izbie.
- Ależ mój miły, nikogo tu nie ma oprócz nas! Coś ci się przesłyszało. To jak chcesz nazwać naszego syna?
- Tak się zastanawiam...
- Nazwij go Pierre!
- O! Znowu! Słyszałaś? Kto to powiedział!?
- To ja, narrator, durniu jeden.
- Michael, kochany mój, czy ty się dobrze czujesz? Co ci jest?
- Nic, nic, może jestem przemęczony.
- No to co z tym imieniem?
- Hmm, może Pierre?
- Całkiem przyjemnie. Będzie Pierre.
- No wreszcie. Co ja mam z tymi zmyślonymi ludźmi...
Zapomniałem jak się pisze. Dziura.
2Szit sity
Wybór miałem stosunkowo prosty, między rajką na przyautostradowym parkingu w towarzystwie całej trolomarsjańskiej menażerii, a podpowiedzianą przez aplikację bezpieczną miejscówką przy centrum, z porządną toaletą w pakiecie. Miasto na łykendowy postój się trafiło niespecjalnie atrakcyjne turystycznie, bez żalu mijane milion razy na korzyść pobliskiej Bremy czy Kolonii. Tam, wiadomo, petarda z zabytkami i historią, a Osnabrück – cóż, nie spodziewałem się cudów. No i nie całkiem miałem rację. Stare miasto było, rynek, uliczki, pałace i kamienice też, a jeśli nawet klimat nie wyrywał z butów, to spacer bez celu i pośpiechu stanowił miłą rozrywkę. Do tego w zacienionym wirydarzu, przyległym do katedry świętego Piotra, skąd przez uchylone drzwi słychać było próbę koncertu miejscowego chóru, poczułem opiekuńczą dłoń patrona na ramieniu.
Po całym dniu szwendania się z wykorzystaniem dobrodziejstw Google Maps i Wikipedii tudzież cykania fotek padł mi telefon. Niby wiedziałem mniej więcej, w którą stronę mam iść, żeby wrócić na parking, ale potrzebowałem pewności, bo zmęczone kulasy nie chciały się zgodzić na krążenie i dreptanie dodatkowych kilometrów. W zasięgu wzroku miałem kurdupla murz.., no dobrze, niewysokiego czarnoskórego mężczyznę w białej kiecy po kolana, który dzięciolił coś w smartfonie. Już dawno się przekonałem, że w osobistych, normalnych kontaktach między ludźmi nie kolor skóry decyduje o uprzejmości, więc podszedłem i zagadałem.
- Salam alejkum.
- Alejkum salam – odpowiedział, odrywając wzrok od wyświetlacza.
Wytłumaczyłem, co mi się przydarzyło, na tyle przekonująco, że zrozumiał. Razem zezujemy w plan i szukamy Baumstraße. Ale że chwilę to trwało, więc dla przerwania niezręcznej ciszy wdałem się w rozmówki.
- Osnabrück is a beautiful city – powiedziałem.
Spojrzał na mnie jak na wroga, ostentacyjnie i z wyraźnie akcentowaną pogardą rozejrzał się wokół i zripostował:
- Osnabrück is a shitty city.
- Really? Shitty city? - powtórzyłem za nim z niedowierzaniem.
- Yes! - potwierdził z całą mocą.
Noż kurwa. Lekarz? Historyk sztuki? Architekt? Ksenofobia ksenofobią, sarkazm sarkazmem, ale diabli wiedzą, z kim mam do czynienia. I skąd się tu wziął. Może ze Szwajcarii albo innego Monaco? Więc się chłopa spytałem.
- Where are you from?
- I am from Somalia – oświadczył z dumą.
Somalia.
Shitty city.
Ja pierdolę.
Wybór miałem stosunkowo prosty, między rajką na przyautostradowym parkingu w towarzystwie całej trolomarsjańskiej menażerii, a podpowiedzianą przez aplikację bezpieczną miejscówką przy centrum, z porządną toaletą w pakiecie. Miasto na łykendowy postój się trafiło niespecjalnie atrakcyjne turystycznie, bez żalu mijane milion razy na korzyść pobliskiej Bremy czy Kolonii. Tam, wiadomo, petarda z zabytkami i historią, a Osnabrück – cóż, nie spodziewałem się cudów. No i nie całkiem miałem rację. Stare miasto było, rynek, uliczki, pałace i kamienice też, a jeśli nawet klimat nie wyrywał z butów, to spacer bez celu i pośpiechu stanowił miłą rozrywkę. Do tego w zacienionym wirydarzu, przyległym do katedry świętego Piotra, skąd przez uchylone drzwi słychać było próbę koncertu miejscowego chóru, poczułem opiekuńczą dłoń patrona na ramieniu.
Po całym dniu szwendania się z wykorzystaniem dobrodziejstw Google Maps i Wikipedii tudzież cykania fotek padł mi telefon. Niby wiedziałem mniej więcej, w którą stronę mam iść, żeby wrócić na parking, ale potrzebowałem pewności, bo zmęczone kulasy nie chciały się zgodzić na krążenie i dreptanie dodatkowych kilometrów. W zasięgu wzroku miałem kurdupla murz.., no dobrze, niewysokiego czarnoskórego mężczyznę w białej kiecy po kolana, który dzięciolił coś w smartfonie. Już dawno się przekonałem, że w osobistych, normalnych kontaktach między ludźmi nie kolor skóry decyduje o uprzejmości, więc podszedłem i zagadałem.
- Salam alejkum.
- Alejkum salam – odpowiedział, odrywając wzrok od wyświetlacza.
Wytłumaczyłem, co mi się przydarzyło, na tyle przekonująco, że zrozumiał. Razem zezujemy w plan i szukamy Baumstraße. Ale że chwilę to trwało, więc dla przerwania niezręcznej ciszy wdałem się w rozmówki.
- Osnabrück is a beautiful city – powiedziałem.
Spojrzał na mnie jak na wroga, ostentacyjnie i z wyraźnie akcentowaną pogardą rozejrzał się wokół i zripostował:
- Osnabrück is a shitty city.
- Really? Shitty city? - powtórzyłem za nim z niedowierzaniem.
- Yes! - potwierdził z całą mocą.
Noż kurwa. Lekarz? Historyk sztuki? Architekt? Ksenofobia ksenofobią, sarkazm sarkazmem, ale diabli wiedzą, z kim mam do czynienia. I skąd się tu wziął. Może ze Szwajcarii albo innego Monaco? Więc się chłopa spytałem.
- Where are you from?
- I am from Somalia – oświadczył z dumą.
Somalia.
Shitty city.
Ja pierdolę.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
3Pierwsze takie sobie, choć sama inicjatywa gry czwartą ścianą bardzo w porządku, więc to raczej realizacja niedomaga niż koncepcja
(no, w tym przypadku niedomaga też antykoncepcja, ale odłóżmy ją na bok).
Drugie fajne. Takie bardzo twoje ze starych dobrych Ruinowych czasów
jakieś tam szumy można by wyszukać, ale po co?

Drugie fajne. Takie bardzo twoje ze starych dobrych Ruinowych czasów

Mówcie mi Pegasus 
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
4ojcze_Romecki, szumy to mam uszne, a nawet o tym miniaka, tylko że bardzo smutny kawałek. Może kiedyś.
Dzięki za odwiedziny w dziurze. Dziura jak dziura, jaka dziura jest każdy widzi.
Tylko to takie miejsce na Wery gdzie piszą o swoich ka. W jakim czasie ile ka...
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
5Tam szumy
tam tamy
tam runy i ruiny
kędy znaki
podążaj

tam tamy
tam runy i ruiny
kędy znaki
podążaj

Mówcie mi Pegasus 
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
6KAKA
Francuzi to specyficzny naród. Średnia jest akceptowalna, trafiają się buce z muchami w nosie, ale zdecydowanie mają nadreprezentację leniwych, wesołych żartownisiów. Przy rue Graham Bell, w Brest, mam BUTa (to taka francuska Ikea) do którego czasami przyjeżdżam z towarem. Tego dnia zdążyłem przed południem, przed ich świętą i nieodwołalną, dwugodzinną sjestą. Cofnąłem pod rampę do rozładunku i pognałem na magazyn z dokumentami. Minąłem siedzących na sofie trzech mięśniaków: każdy wpisany w kwadrat dwa na dwa i zakapiorską mordą. Taką, że za sam wygląd minimum 25 lat na Île du Diable, bez nadziei na warunkowe za dobre sprawowanie. A obok, za biurkiem stał szczupły łysol mojego wzrostu z haczykowatym nosem i przekładał jakieś papiery. Leciałem tak szybko, ze skrzywioną facjatą, bo – wstyd przyznać - miałem paskudnego miksa w żołądku po bigosie popitym maślanką.
- Bonjour, monsieur. Déchargement des canapés Versailles. (Dzień dobry panu. Rozładunek sof z Wersalu) – powiedziałem, kładąc przed nim kwity.
Spojrzał na moją zbolałą minę i coś błysnęło mu w oku.
- Yhy, booonjouuur - odpowiedział z niezadowoleniem.
Poczułem się niepewnie, ale brnąłem dalej.
- Monsieur - ciągnąłem trzymając się dłonią za brzuch. - Big problem, must to toilet...
A ten mnie zlustrował od stóp do głów i z niezmierzoną powagą spytał:
- Pipi? Kaka?
Już wiedziałem. Ja na krawędzi, zaraz mi poleci nogawką, a ten wywiad robi. Żartowniś jebany się znalazł. Spuściłem wzrok i prawie szeptem (tak mi się wydawało) określiłem rodzaj niewydolności:
- Kaka, kaka... Pipi no problem, problem kakaaa...
Nie udało się. Tych trzech siedzących drabów usłyszało, a jakże. No i Bożebożuniu, jakby to wcześniej ćwiczyli do jakiegoś występu na zakładowej rewii, podnieśli głowy i chórem ryknęli:
- KAKAAA?!...
Artyści ze spalonego teatru. Ktokolwiek był w promieniu kilometra, musiał to usłyszeć.
- Oui, oui – kwiknąłem żałośnie.
- Ooo, kaaaka - powiedział łysy z zagraną mistrzowsko troską, ale podszedł i położył mi dłoń na ramieniu, jak staremu kumplowi - weteranowi spod Verdun - i dodał:
- Suis-moi (chodź za mną).
Dobrze, że nie było daleko. I na szczęście wracając nie spotkałem już tamtych osiłków, ale co mieli ubawu, to ich. Takie życie. W kabinie jesteś wyniosłym królem mechanicznych mustangów, ale tylko do czasu, aż cię pogoni do miejsca, gdzie nawet król chodzi piechotą.
Francuzi to specyficzny naród. Średnia jest akceptowalna, trafiają się buce z muchami w nosie, ale zdecydowanie mają nadreprezentację leniwych, wesołych żartownisiów. Przy rue Graham Bell, w Brest, mam BUTa (to taka francuska Ikea) do którego czasami przyjeżdżam z towarem. Tego dnia zdążyłem przed południem, przed ich świętą i nieodwołalną, dwugodzinną sjestą. Cofnąłem pod rampę do rozładunku i pognałem na magazyn z dokumentami. Minąłem siedzących na sofie trzech mięśniaków: każdy wpisany w kwadrat dwa na dwa i zakapiorską mordą. Taką, że za sam wygląd minimum 25 lat na Île du Diable, bez nadziei na warunkowe za dobre sprawowanie. A obok, za biurkiem stał szczupły łysol mojego wzrostu z haczykowatym nosem i przekładał jakieś papiery. Leciałem tak szybko, ze skrzywioną facjatą, bo – wstyd przyznać - miałem paskudnego miksa w żołądku po bigosie popitym maślanką.
- Bonjour, monsieur. Déchargement des canapés Versailles. (Dzień dobry panu. Rozładunek sof z Wersalu) – powiedziałem, kładąc przed nim kwity.
Spojrzał na moją zbolałą minę i coś błysnęło mu w oku.
- Yhy, booonjouuur - odpowiedział z niezadowoleniem.
Poczułem się niepewnie, ale brnąłem dalej.
- Monsieur - ciągnąłem trzymając się dłonią za brzuch. - Big problem, must to toilet...
A ten mnie zlustrował od stóp do głów i z niezmierzoną powagą spytał:
- Pipi? Kaka?
Już wiedziałem. Ja na krawędzi, zaraz mi poleci nogawką, a ten wywiad robi. Żartowniś jebany się znalazł. Spuściłem wzrok i prawie szeptem (tak mi się wydawało) określiłem rodzaj niewydolności:
- Kaka, kaka... Pipi no problem, problem kakaaa...
Nie udało się. Tych trzech siedzących drabów usłyszało, a jakże. No i Bożebożuniu, jakby to wcześniej ćwiczyli do jakiegoś występu na zakładowej rewii, podnieśli głowy i chórem ryknęli:
- KAKAAA?!...
Artyści ze spalonego teatru. Ktokolwiek był w promieniu kilometra, musiał to usłyszeć.
- Oui, oui – kwiknąłem żałośnie.
- Ooo, kaaaka - powiedział łysy z zagraną mistrzowsko troską, ale podszedł i położył mi dłoń na ramieniu, jak staremu kumplowi - weteranowi spod Verdun - i dodał:
- Suis-moi (chodź za mną).
Dobrze, że nie było daleko. I na szczęście wracając nie spotkałem już tamtych osiłków, ale co mieli ubawu, to ich. Takie życie. W kabinie jesteś wyniosłym królem mechanicznych mustangów, ale tylko do czasu, aż cię pogoni do miejsca, gdzie nawet król chodzi piechotą.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
7Rycerz Dróg
Odznakę zgubiłem, a dyplom poniewiera się w piwnicy, gdzie znalazła też ciche miejsce na wieczny spoczynek cała idea drogowego zakonu. Dział marketingu pewnego ubezpieczyciela wymyślił ją ku kształtowaniu pozytywnego wizerunku firmy. Ładnie się przecież sprzedaje w mediach taka wrzutka o promowaniu właściwych zachowań na drodze, ładnie też przykrywa banalne drugie dno: mniej wypadków, mniej wypłaconych odszkodowań, zatem większy zysk. I, oczywiście, tłustsze premie dla zarządu, nie mówiąc już o rosnących dywidendach dla akcjonariuszy. Łebscy goście.
Zasady były proste: jeździłeś limit czasu bezwypadkowo, to łapałeś się na uroczyste wręczenie tytułu Rycerza Dróg, dyplomu, odznaki i upominku z firmowym logo instytucji. Coś w klasie „wszystko po pięć dolców”, jeszcze pachnące taśmą produkcyjną w Shenzhen czy innym chińskim XiaoSrao. Później dla jaj nosiłem w klapie kurtki ten kawałek duperelastego znaczka z wygrawerowanym napisem. Gdzieś się w końcu zapodział, chyba w praniu, poszedł pewnie do kosza wraz z resztą zawartości przy czyszczeniu przepełnionego filtra domowej pralki.
Ceremonię wszakże organizowali z pompą przeniesioną wprost z peerelowskich tradycji, brakowało tylko karłów w łowickich strojach ludowych i poduszki z atłasu w krwistym odcieniu czerwieni. Miło było, fanfary z taśmy i podwyższenie dla wręczających prowokowały wyobraźnię, podsuwającą rycerskie pasowanie. Mały włos, a byłbym przyklęknął. Żeby usłyszeć formułę „Przyjmij to uderzenie na pamiątkę uczynionej przysięgi, a nie pozwól kiedykolwiek na inne”, zaliczyć zdrowy strzał z liścia i walnięcie szpikulcem od rożna w ramię. Poetyczność wyobrażonej sceny uwiodła mnie na tyle, że wykluczyłem rewanż z piąchy.
Rycerz Drogi? Ta, paladyn od siedmiu boleści, fałszywy pozorant świętego Jerzego, tego, co to smoka ubił. Mam szansę skończyć jak on, rozciągnięty na kole, ale co do uzdrowienia i wniebowstąpienia mam już poważne wątpliwości. Bo trochę mi z natury daleko do – właściwego rycerzom - męstwa, szlachetności uczuć, opanowania, niezłomności charakteru i szarmanckiego stosunku do kobiet, a co gorsza przez życie w drodze obumierają nawet i te karłowate zawiązki cnót powyższych, którymi dysponuję.
Świętości ci we mnie ani tyle, co brudu za paznokciami, nawet ministrantem nie byłem. Co więcej, z upodobaniem wagarowałem właśnie na lekcjach religii. A mało to razy w dzień święty szedłem do roboty? Albo do galerii handlowej? Choć nie powiem, niektóre praktyki bardzo, entuzjastycznie wręcz lubię, dajmy na to święcenie jajek i przemiłe obżarstwo po spełnieniu obowiązku. Dóbr doczesnych pożądam jak cholera, zawsze chciałem mieć lepszy motocykl, kosiłem konkurencję do nowego grzechotnika w stajni, urzekają mnie cale w przekątnej ekranu i wielkie, błyszczące nierdzewką lodówki. Za alufelgi z chromowanymi wstawkami cygańskiej urody dałbym się pokroić. Z czystością bywa dziwnie. Witasz się z kumplem i jego żoną, superlaską – modelką i mówisz mu przypochlebnie, że jest szczęściarzem, puszczając oko do dziewczyny. No przecież tym samym w białych rękawiczkach wręczasz mu kartkę z napisem wielkimi literami: „stary, ale bym ją posunął...”. Przynajmniej tu się cnoty we mnie ostało, albo przynajmniej przekonania o cnocie, bo żona kolegi to świętość, tu jest granica, za którą tylko spsienie ostateczne. Ale zazdrość łeb wychyla, nikt jej w ten łeb nie trzaśnie, syczy ta zazdrość o kumpla nowego Triumph Rocketa, powodzenie w interesach i wojaże do najpiękniejszych zakątków Ziemi z nagłego kaprysu, bo stać.
Pijackich ciągów nie zliczę, już za samo to diabli za dupsko na widły nadzieją, dobrze, że obżarstwa nie da się doliczyć, bo w drodze często i jeden posiłek musi wystarczyć na cały dzień. Ale w wolne dni? Lubi się dołożyć do kałduna, lubi, nawet gdy ten krzyczy, że więcej nie zmieści...
Gniew zaś to mój przyjaciel. Innych drajwerów też, stoików za kierą nie spotkałem. Ciężko jest się powstrzymać, gdy ktoś inny wymusza pierwszeństwo, pijany idzie skrajem drogi, co i rusz zawijając na środek, z premedytacją zajeżdża drogę i kwituje wyczyn wystawieniem środkowego palca. Co zaś jeszcze poważniejsze, a dzieje się w czterech ścianach własnego domu niech zostanie na wieki tajemnicą dla innych, tylko mnie obciążając sumienie. A radośni pracusie, ze śpiewem na ustach biegający między kolejnymi zadaniami do wykonania, niech mnie pocałują w rzyć. Gdybym mógł wcielić w życie dewizę o zarabianiu bez narabiania, natychmiast bym to zrobił. Może nawet nie chciałoby mi się ruszyć z kanapy w ogóle? Słodkie jest lenistwo, dolce vita to mój styl.
No i taki to wychodzi rachunek. Gdybym dzisiaj miał zdać relację przed świętym Piotrem, usłyszałbym zapewne po skończonym sprawozdaniu „sayonara, głąbie, wypad z baru, oczekują cię na dole”. Takie to rycerstwo.
Jedno tylko mi zostało z etosu. Mało szumne, mało urodziwe. Zaprawienie w bojach o przeżycie na drodze. Ale dokąd ta droga? Na załadunek albo rozładunek? Do bazy? Do domu? Donikąd?
A może to krucjata w towarzystwie innych rycerzy, droga do Ziemi Świętej?
Oby. Może nie wszystko stracone.
Amen.
Odznakę zgubiłem, a dyplom poniewiera się w piwnicy, gdzie znalazła też ciche miejsce na wieczny spoczynek cała idea drogowego zakonu. Dział marketingu pewnego ubezpieczyciela wymyślił ją ku kształtowaniu pozytywnego wizerunku firmy. Ładnie się przecież sprzedaje w mediach taka wrzutka o promowaniu właściwych zachowań na drodze, ładnie też przykrywa banalne drugie dno: mniej wypadków, mniej wypłaconych odszkodowań, zatem większy zysk. I, oczywiście, tłustsze premie dla zarządu, nie mówiąc już o rosnących dywidendach dla akcjonariuszy. Łebscy goście.
Zasady były proste: jeździłeś limit czasu bezwypadkowo, to łapałeś się na uroczyste wręczenie tytułu Rycerza Dróg, dyplomu, odznaki i upominku z firmowym logo instytucji. Coś w klasie „wszystko po pięć dolców”, jeszcze pachnące taśmą produkcyjną w Shenzhen czy innym chińskim XiaoSrao. Później dla jaj nosiłem w klapie kurtki ten kawałek duperelastego znaczka z wygrawerowanym napisem. Gdzieś się w końcu zapodział, chyba w praniu, poszedł pewnie do kosza wraz z resztą zawartości przy czyszczeniu przepełnionego filtra domowej pralki.
Ceremonię wszakże organizowali z pompą przeniesioną wprost z peerelowskich tradycji, brakowało tylko karłów w łowickich strojach ludowych i poduszki z atłasu w krwistym odcieniu czerwieni. Miło było, fanfary z taśmy i podwyższenie dla wręczających prowokowały wyobraźnię, podsuwającą rycerskie pasowanie. Mały włos, a byłbym przyklęknął. Żeby usłyszeć formułę „Przyjmij to uderzenie na pamiątkę uczynionej przysięgi, a nie pozwól kiedykolwiek na inne”, zaliczyć zdrowy strzał z liścia i walnięcie szpikulcem od rożna w ramię. Poetyczność wyobrażonej sceny uwiodła mnie na tyle, że wykluczyłem rewanż z piąchy.
Rycerz Drogi? Ta, paladyn od siedmiu boleści, fałszywy pozorant świętego Jerzego, tego, co to smoka ubił. Mam szansę skończyć jak on, rozciągnięty na kole, ale co do uzdrowienia i wniebowstąpienia mam już poważne wątpliwości. Bo trochę mi z natury daleko do – właściwego rycerzom - męstwa, szlachetności uczuć, opanowania, niezłomności charakteru i szarmanckiego stosunku do kobiet, a co gorsza przez życie w drodze obumierają nawet i te karłowate zawiązki cnót powyższych, którymi dysponuję.
Świętości ci we mnie ani tyle, co brudu za paznokciami, nawet ministrantem nie byłem. Co więcej, z upodobaniem wagarowałem właśnie na lekcjach religii. A mało to razy w dzień święty szedłem do roboty? Albo do galerii handlowej? Choć nie powiem, niektóre praktyki bardzo, entuzjastycznie wręcz lubię, dajmy na to święcenie jajek i przemiłe obżarstwo po spełnieniu obowiązku. Dóbr doczesnych pożądam jak cholera, zawsze chciałem mieć lepszy motocykl, kosiłem konkurencję do nowego grzechotnika w stajni, urzekają mnie cale w przekątnej ekranu i wielkie, błyszczące nierdzewką lodówki. Za alufelgi z chromowanymi wstawkami cygańskiej urody dałbym się pokroić. Z czystością bywa dziwnie. Witasz się z kumplem i jego żoną, superlaską – modelką i mówisz mu przypochlebnie, że jest szczęściarzem, puszczając oko do dziewczyny. No przecież tym samym w białych rękawiczkach wręczasz mu kartkę z napisem wielkimi literami: „stary, ale bym ją posunął...”. Przynajmniej tu się cnoty we mnie ostało, albo przynajmniej przekonania o cnocie, bo żona kolegi to świętość, tu jest granica, za którą tylko spsienie ostateczne. Ale zazdrość łeb wychyla, nikt jej w ten łeb nie trzaśnie, syczy ta zazdrość o kumpla nowego Triumph Rocketa, powodzenie w interesach i wojaże do najpiękniejszych zakątków Ziemi z nagłego kaprysu, bo stać.
Pijackich ciągów nie zliczę, już za samo to diabli za dupsko na widły nadzieją, dobrze, że obżarstwa nie da się doliczyć, bo w drodze często i jeden posiłek musi wystarczyć na cały dzień. Ale w wolne dni? Lubi się dołożyć do kałduna, lubi, nawet gdy ten krzyczy, że więcej nie zmieści...
Gniew zaś to mój przyjaciel. Innych drajwerów też, stoików za kierą nie spotkałem. Ciężko jest się powstrzymać, gdy ktoś inny wymusza pierwszeństwo, pijany idzie skrajem drogi, co i rusz zawijając na środek, z premedytacją zajeżdża drogę i kwituje wyczyn wystawieniem środkowego palca. Co zaś jeszcze poważniejsze, a dzieje się w czterech ścianach własnego domu niech zostanie na wieki tajemnicą dla innych, tylko mnie obciążając sumienie. A radośni pracusie, ze śpiewem na ustach biegający między kolejnymi zadaniami do wykonania, niech mnie pocałują w rzyć. Gdybym mógł wcielić w życie dewizę o zarabianiu bez narabiania, natychmiast bym to zrobił. Może nawet nie chciałoby mi się ruszyć z kanapy w ogóle? Słodkie jest lenistwo, dolce vita to mój styl.
No i taki to wychodzi rachunek. Gdybym dzisiaj miał zdać relację przed świętym Piotrem, usłyszałbym zapewne po skończonym sprawozdaniu „sayonara, głąbie, wypad z baru, oczekują cię na dole”. Takie to rycerstwo.
Jedno tylko mi zostało z etosu. Mało szumne, mało urodziwe. Zaprawienie w bojach o przeżycie na drodze. Ale dokąd ta droga? Na załadunek albo rozładunek? Do bazy? Do domu? Donikąd?
A może to krucjata w towarzystwie innych rycerzy, droga do Ziemi Świętej?
Oby. Może nie wszystko stracone.
Amen.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
8Najbardziej kierowców przeklinają rampowi. Przynajmniej tak jest u mnie na magazynie. Zamiast przyjeżdżać, dajmy na to, co godzinę, to potrafi się kilku zjechać w ciągu pięciu minut. Co rampowy ma zrobić w takiej sytuacji? Dlatego powtarzam: w logistyce najlepsza praca to operator wózka widłowego. Wszyscy są od niego zależni i muszą czekać aż łaskawie dostarczy paletę na rampę. I nie można go poganiać. Bo co jeśli śpiesząc się zrzuci paletę z regału? A no właśnie...brat_ruina pisze: (wt 03 wrz 2024, 21:17) Jedno tylko mi zostało z etosu. Mało szumne, mało urodziwe. Zaprawienie w bojach o przeżycie na drodze. Ale dokąd ta droga? Na załadunek albo rozładunek? Do bazy? Do domu? Donikąd?
A poza tym jako jedyny w łańcuchu dostaw ma stały dostęp do kobiet. Chodzi oczywiście o panie z biura, z którymi ciągle trzeba coś ustalać. A to strecz się kończy, a to wuzetka gdzieś się zawieruszyła, a to to, a to tamto. Ja na swoją pracę nie narzekam

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
9jak ja lubię Twój styl...Janusz 2000 pisze: (wt 03 wrz 2024, 22:15) urzekają mnie cale w przekątnej ekranu i wielkie, błyszczące nierdzewką lodówki. Za alufelgi z chromowanymi wstawkami cygańskiej urody dałbym się pokroić
A odnośnie tego co "powie święty Piotr" to nie chcę się wymądrzać ale chyba przesadzasz. Czasy mamy takie, że wielu nie ogarnia takich pojęć jak zazdrość, gniew, lenistwo itd. I żyją bez refleksji. A Ty nawet te refleksje potrafisz ubrać w dobry kształt i przekazać. I widzisz człowieka w człowieku, (tak mi się przynajmniej wydało po przeczytaniu opowiadania "Dzikus"). A czy koniec końców nie o to w tym wszystkim chodzi?
Życzę szerokości na drogach, cobyś się nie musiał za wcześnie przekonywać
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
10O łańcuchu. Dostaw.
bracie_Januszu 2000, masz tu materiał na całkiem przystojny tekst. Popracuj nad nim i wrzuć do działu miniatur. Może przy odrobinie szczęścia pochyli sie nad nim który z weryfikatorów, może nawet któryś z pisarzy, lub ktoś kto na pisaniu się zna i wypunktuje Ci gdzie kulejesz.
Namawiają się złośliwe patałachy na parkingach, namawiają się żeby wjeżdżać naraz.
bracie_Januszu 2000, masz tu materiał na całkiem przystojny tekst. Popracuj nad nim i wrzuć do działu miniatur. Może przy odrobinie szczęścia pochyli sie nad nim który z weryfikatorów, może nawet któryś z pisarzy, lub ktoś kto na pisaniu się zna i wypunktuje Ci gdzie kulejesz.
Janusz 2000 pisze: (wt 03 wrz 2024, 22:15) Zamiast przyjeżdżać, dajmy na to, co godzinę, to potrafi się kilku zjechać w ciągu pięciu minut.
Namawiają się złośliwe patałachy na parkingach, namawiają się żeby wjeżdżać naraz.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
11dalej to pycha, chciwość, nieczystość i nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.
Zwróciłaś uwagę na Dzikusa https://www.weryfikatorium.pl/forum/vie ... hp?t=17454 dlaczego? Tekst zaraz bedzie mieć 10 lat, tekst ma błędy i nawet pies z kulawą nogą tam nie przyszedł zrobić pipi, żeby wytknąć orta, czy składnię.
Wydaje mi się że weryfikatorium.pl choruje na pierwszy i siódmy z grzechów głównych, na pychę i lenistwo. Bo czym to wytłumaczyć?
Brakiem czasu? Jest czas na to żeby od rana do nocy uskuteczniać spam na czacie, oznajmiając że się wstało, je śniadanie, wyrzuca śmieci, idzie na zakupy i kupiło to czy tamto, pije kawę, ogląda telewizję, jest czas żeby robić rozkminy typu - co by było gdyby na pustyni były ryby?
Bardzo to wciągające. Można dołączyć do tego ponurego cyrku. Na to jest czas. Na to żeby coś tam w zamieszczonym tekście znaleźć - czasu nie ma. O pysze nie rozwinę, szkoda ka.
Tyle. Chyba mam zły dzień.
Nie zwiedziłem Tangeru i nie zwiedziłem Bordeaux, weje i leje jak z cebra, a muszę zaraz otworzyć dwa boki naczepy pod załadunek papieru spod Dax do Frankfurtu na Mainhattan. I pospinać to cholerstwo, tak ze 3 godziny roboty w ulewie. Chujnia z grzybnią z patatajnią. I to nie tego mojego ulubionego papieru do dupy, tylko tego co dla grafomańskiej braci, co na produkcję książek idzie. 24 tony. Tak że tak...
siostro_Soma, jesteś dla mnie siostrą zagatką. Kto jest po drugiej stronie nicka Soma? Mam przez Ciebie lekkiego paranoja, jakbyś mnie znała z brutalnej rzeczywistości realnej. Albo skądinąd.
Ciocia Krystyna? Ciocia Krysia z Lęborka, to Ty?

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
12Hiroł
Normalnie to kasy na ulicy raczej nie rozdaję, raczej chętnie bym przyjął, ale...
Chłopa spotkałem w Pompejach, ale tych mniej znanych, francuskich, gdy wracałem do grzechotnika ze zwiadu po okolicy. Chłop był zarośnięty i kudłaty, w paszczy miał nie więcej niż pięć zębów – o czym się przekonałem, gdy mnie zaczepił – ale nie żul, nie pijak i nie ćpun.
Zapytał z głupia frant, czy ze mnie Rusek czy Polak.
Coś w tym musi być, jakoś krzywo wyglądam, bo mnie na zachodzie często ludzie pytają - a po ruski goworisz? No to się niespecjalnie zdziwiłem.
A przy okazji rzuciłem okiem na jego rower, bo chłop bynajmniej nie poruszał się per pedes. Ostatni gruz, skrzypiący, zardzewiały, barwy nieokreślonej i ledwo w kupie. Objuczony workami. Jutowymi. Takimi po kartoflach, jak za komuny w warzywniaku.
Cud, że Zdenek dawał radę nim jechać. Tylko skąd i dokąd? Z tym rozdartym plecakiem na grzbiecie?
A z Żyliny. Na Słowacji, jakby kto pytał. Do Santiago de Compostela.
Że jak, kurwa? Nie mogłem uwierzyć. No komandos.
Miał jakieś afrykańskie monety i jednego dolara. Poprosił, żeby wymienić mu ten bilon na ludzkie pieniądze, bo nie może nigdzie nimi płacić, a mi może się przydadzą jak będę kiedyś w Afryce (nie będę, już raczej nie będę).
Czyli jakby trochę mnie naciągał, ale sobie pomyślałem, że to taka próba od świętego Piotra wymyślona, egzamin na wejściówkę do klubu dusz poczciwych. A i to na drugim planie, bo na pierwszym czułem, jak mi się banan na facjacie buduje.
Odpaliłem Google Maps i przybliżyłem półwysep Fisterra, że z Santiago Zdenek jeszcze tam powinien się udać i spalić swoje buty, jeśli pielgrzymka ma być sukcesem.
Phi, wiedział. Miał to w małym paluszku.
Cichy hiroł, prawdziwy i bez peleryny, pomyślałem. Nie siedzi od rana do nocy w internetach i nie bredzi o elfach, tylko ciśnie na zdezelowanym bicyklu przez całą Europę, Jakubowym szlakiem, żeby finalnie zaliczyć sanktuarium i odpuszczenie grzechów.
Jakich, nie ośmieliłem się spytać.
Dałem Zdenkowi 10 eurasów i błogosławieństwo na drogę.
Co za gość...
Normalnie to kasy na ulicy raczej nie rozdaję, raczej chętnie bym przyjął, ale...
Chłopa spotkałem w Pompejach, ale tych mniej znanych, francuskich, gdy wracałem do grzechotnika ze zwiadu po okolicy. Chłop był zarośnięty i kudłaty, w paszczy miał nie więcej niż pięć zębów – o czym się przekonałem, gdy mnie zaczepił – ale nie żul, nie pijak i nie ćpun.
Zapytał z głupia frant, czy ze mnie Rusek czy Polak.
Coś w tym musi być, jakoś krzywo wyglądam, bo mnie na zachodzie często ludzie pytają - a po ruski goworisz? No to się niespecjalnie zdziwiłem.
A przy okazji rzuciłem okiem na jego rower, bo chłop bynajmniej nie poruszał się per pedes. Ostatni gruz, skrzypiący, zardzewiały, barwy nieokreślonej i ledwo w kupie. Objuczony workami. Jutowymi. Takimi po kartoflach, jak za komuny w warzywniaku.
Cud, że Zdenek dawał radę nim jechać. Tylko skąd i dokąd? Z tym rozdartym plecakiem na grzbiecie?
A z Żyliny. Na Słowacji, jakby kto pytał. Do Santiago de Compostela.
Że jak, kurwa? Nie mogłem uwierzyć. No komandos.
Miał jakieś afrykańskie monety i jednego dolara. Poprosił, żeby wymienić mu ten bilon na ludzkie pieniądze, bo nie może nigdzie nimi płacić, a mi może się przydadzą jak będę kiedyś w Afryce (nie będę, już raczej nie będę).
Czyli jakby trochę mnie naciągał, ale sobie pomyślałem, że to taka próba od świętego Piotra wymyślona, egzamin na wejściówkę do klubu dusz poczciwych. A i to na drugim planie, bo na pierwszym czułem, jak mi się banan na facjacie buduje.
Odpaliłem Google Maps i przybliżyłem półwysep Fisterra, że z Santiago Zdenek jeszcze tam powinien się udać i spalić swoje buty, jeśli pielgrzymka ma być sukcesem.
Phi, wiedział. Miał to w małym paluszku.
Cichy hiroł, prawdziwy i bez peleryny, pomyślałem. Nie siedzi od rana do nocy w internetach i nie bredzi o elfach, tylko ciśnie na zdezelowanym bicyklu przez całą Europę, Jakubowym szlakiem, żeby finalnie zaliczyć sanktuarium i odpuszczenie grzechów.
Jakich, nie ośmieliłem się spytać.
Dałem Zdenkowi 10 eurasów i błogosławieństwo na drogę.
Co za gość...
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
13Halo, tu ciocia Krysia.
Ja wiem, że ruinowy styl krótki i migawkowy ale czegoś mi tu zabrakło. Skąd powtórzenie w pierwszym zdaniu u takiego doświadczonego opisywacza? No i nie pasowało mi za bardzo to 'jak mi się banan na facjacie buduje' jakieś ciut za potoczne, za luźne wobec reszty (a może wobec tematu?)
Najbardziej wybiła mnie z rytmu wstawka o elfach, ale może to umyślny zadziorek.
Aha, i wybacz starej ciotce, drażni mnie 'spalszczanie' słów obcych typu hiroł (szit sity jakoś uszło) Chyba, że to nieodłączny już element Twojego stylu.
Noi jakaś głębsza puenta mi się marzy.
Podsumowując - stać Cię na więcej.
Popraw się, bo cały Lębork się dowie.
Ja wiem, że ruinowy styl krótki i migawkowy ale czegoś mi tu zabrakło. Skąd powtórzenie w pierwszym zdaniu u takiego doświadczonego opisywacza? No i nie pasowało mi za bardzo to 'jak mi się banan na facjacie buduje' jakieś ciut za potoczne, za luźne wobec reszty (a może wobec tematu?)
Najbardziej wybiła mnie z rytmu wstawka o elfach, ale może to umyślny zadziorek.
Aha, i wybacz starej ciotce, drażni mnie 'spalszczanie' słów obcych typu hiroł (szit sity jakoś uszło) Chyba, że to nieodłączny już element Twojego stylu.
Noi jakaś głębsza puenta mi się marzy.
Podsumowując - stać Cię na więcej.
Popraw się, bo cały Lębork się dowie.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
14Ciociu Krysiu postaram się sprostać Twoim marzeniom. Kajam się i w pierś biję.
Tylko proszę, błagam, nic nikomu w Lęborku nie mów.
Tylko proszę, błagam, nic nikomu w Lęborku nie mów.
Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/
15Następnym razem.
Podobno Francuzi nie rozumieją po angielsku. Tak? No więc jak trzeba, to jest całkiem inaczej.
Robiłem zakupy w Auchanie w Rouen. My sobie nie zdajemy sprawy z luzu, jaki mamy podczas wizyty w markecie. U ruskich w najlepsze funkcjonuje zakaz wchodzenia z torbami do hali i szyfrowane skrytki przed bramkami – coś, co w Polsce zarzucono już wieki temu. Francuzi nie gorsi. Wejdziesz z plecakiem, to ci przy kasie zrobią rewizję, czy aby czegoś nie ukradłeś. Polaka podobny zwyczaj doprowadza do białej gorączki.
Godzinę wcześniej byłem na stacji BP wykąpać się i zrobić na powiedzmy - bóstwo. Do kieszeni plecaka schowałem brudne gacie. I sobie o nich przypomniałem przy kasie. Tylko, że za późno, bo w trakcie przeszukania. Baba włożyła łapę do plecaka i macała, jakby chciała znaleźć szczęście po wsze czasy dla całej ludzkości.
- Be careful – ostrzegłem ją. - Not fresh.
A właśnie wyciągała te moje majciochy. Jakby ją piorun strzelił. Puściła łup i skończyły się antykradzieżowe procedury. Widać zrozumiała co trzeba, mimo że mówiłem po angielsku.
Żałowałem, że nie było draski. Następnym razem się postaram. Będzie. I cisza. Draska lubi ciszę.
Podobno Francuzi nie rozumieją po angielsku. Tak? No więc jak trzeba, to jest całkiem inaczej.
Robiłem zakupy w Auchanie w Rouen. My sobie nie zdajemy sprawy z luzu, jaki mamy podczas wizyty w markecie. U ruskich w najlepsze funkcjonuje zakaz wchodzenia z torbami do hali i szyfrowane skrytki przed bramkami – coś, co w Polsce zarzucono już wieki temu. Francuzi nie gorsi. Wejdziesz z plecakiem, to ci przy kasie zrobią rewizję, czy aby czegoś nie ukradłeś. Polaka podobny zwyczaj doprowadza do białej gorączki.
Godzinę wcześniej byłem na stacji BP wykąpać się i zrobić na powiedzmy - bóstwo. Do kieszeni plecaka schowałem brudne gacie. I sobie o nich przypomniałem przy kasie. Tylko, że za późno, bo w trakcie przeszukania. Baba włożyła łapę do plecaka i macała, jakby chciała znaleźć szczęście po wsze czasy dla całej ludzkości.
- Be careful – ostrzegłem ją. - Not fresh.
A właśnie wyciągała te moje majciochy. Jakby ją piorun strzelił. Puściła łup i skończyły się antykradzieżowe procedury. Widać zrozumiała co trzeba, mimo że mówiłem po angielsku.
Żałowałem, że nie było draski. Następnym razem się postaram. Będzie. I cisza. Draska lubi ciszę.