Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

16

Latest post of the previous page:

Następnym razem.


Podobno Francuzi nie rozumieją po angielsku. Tak? No więc jak trzeba, to jest całkiem inaczej.

Robiłem zakupy w Auchanie w Rouen. My sobie nie zdajemy sprawy z luzu, jaki mamy podczas wizyty w markecie. U ruskich w najlepsze funkcjonuje zakaz wchodzenia z torbami do hali i szyfrowane skrytki przed bramkami – coś, co w Polsce zarzucono już wieki temu. Francuzi nie gorsi. Wejdziesz z plecakiem, to ci przy kasie zrobią rewizję, czy aby czegoś nie ukradłeś. Polaka podobny zwyczaj doprowadza do białej gorączki. 

Godzinę wcześniej byłem na stacji BP wykąpać się i zrobić na powiedzmy - bóstwo. Do kieszeni plecaka schowałem brudne gacie. I sobie o nich przypomniałem przy kasie. Tylko, że za późno, bo w trakcie przeszukania. Baba włożyła łapę do plecaka i macała, jakby chciała znaleźć szczęście po wsze czasy dla całej ludzkości.

 - Be careful – ostrzegłem ją. - Not fresh.

A właśnie wyciągała te moje majciochy. Jakby ją piorun strzelił. Puściła łup i skończyły się antykradzieżowe procedury. Widać zrozumiała co trzeba, mimo że mówiłem po angielsku.  

Żałowałem, że nie było draski. Następnym razem się postaram. Będzie. I cisza. Draska lubi ciszę.

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

18
Romecki pisze: (śr 04 gru 2024, 21:28) o paragraf :)
Jak już w temacie §

Dodano po 4 minutach :[/color]
Bremervörde.

Adres był całkiem normalny – Am Steinberg 75. Bremervörde. Może poza tym, że jak patrzyłem na nazwę miejscowości to za każdym razem widziałem bremeńską mordę. Takie uroki krzyżackiego języka. Nawigacja też niczego specjalnego nie pokazała. Miałem z niewiadomej fabryki odebrać towar o nieustalonej specyfikacji.
Zajechałem na miejsce i zdziwko – spodziewany zakład produkcyjny ogrodzony był kilkumetrowym murem z kłębami drutu kolczastego na dokładkę. Ochrona też niecodzienna, żadne dziadki z grupą inwalidzką, tylko komando foki z łokitoki i bronią na wierzchu. Popatrzyłem na mapę w komputerze. Na fotce z satelity pokazały się następne dwa mury w środku, każdy identycznie odrutowany. Opinii o miejscu okrągły null. Zbrojenia, biotechnologie, tajne laboratoria? Noż kurna, gdzie ja trafiłem?
Ale co tam, adres się zgadzał, więc nie było się nad czym zastanawiać. Poszedłem do dyżurki i oświadczyłem twardo, że mam zabrać towar do Kauflandu w Dreźnie. Ja, ja, zgadza się, potwierdzili mundurowi. Jeden wziął dokumenty, spisał, dał plakietkę i poprosił o poczekanie w ciężarówce. Ktoś po mnie przyjdzie.
Gdzieś po kwadransie otworzyła się duża, metalowa brama, a jakieś szkopy zaczęły machać rękami i krzyczeć – Hier! Hier! - że niby mam wjeżdżać. Sam jesteś hija jeden z drugim, pomyślałem, ale moment później wjeżdżałem powoli do sporego pomieszczenia z halogenami w podłodze, zaś przed sobą zobaczyłem zamkniętą kratę i dziedziniec za nią. Usłyszałem, że wrota za mną zatrzaskują się z łoskotem.
No i w tym momencie dotarło do mnie wreszcie, że jestem w mamrze. I to takim dla osadzonych cięższego kalibru niż alimenciarze i drobni oszuści finansowi. Zrobiło mi się nieswojo. Tak podstępem? Przecież jestem niewinny! Nawet jeśli znajdzie się na mnie parę paragrafów, to i tak jestem niewinny! Zaraz potem pomyślałem, że wszyscy wewnątrz murów też tak mówią. Zatem nie byłem szczególnie oryginalny.
Niezręczną ciszę po zgaszeniu silnika przerwał starszy, siwy strażnik śmierdzący tanim tytoniem. Poprosił o otwarcie wszystkich schowków w ciągniku i naczepie, oddał też do depozytu całą elektronikę: dwa telefony, nawigację i kamerę.
Pooglądali, posprawdzali, a przy okazji padło pytanie o alkohol i narkotyki. Cóż, normalnie wożę standardowe pół kilo koki, ale właśnie mi wyszła, kurwa mać. Wreszcie koniec formalności, strażnik opisał mi, gdzie mam jechać i krata się uniosła. Potem kolejne. Za ostatnią trzech więźniów bez sensu, w jednym i tym samym miejscu, zamiatało chodnik, spoglądając na mnie spode łba. Z daleka zobaczyłem otwarty magazyn i strażnika, wyrazistymi gestami udzielającego instrukcji, jak mam się ustawić do załadunku. Gdy wyskoczyłem z kabiny, żeby otworzyć drzwi naczepy zorientowałem się, że czeka już na mnie wózek widłowy i paleciak. Oraz pełna hala ostreczowanych, dwumetrowych palet z kartonami.
Moja ciekawość co do asortymentu produkowanego w tym zakładzie specjalnej troski rychło została zaspokojona. W pierdlu otóż robi się Asia Cookies. Ciasteczka szczęścia. Słodkie wafle-pierożki, w smaku mocno niewyraźne. Wiem, bo dostałem kilka na drogę no i... dupy nie urywają. Za to mądrości w środku były jeszcze gorsze.
"Jesteś oryginalny i kreatywny" (przecież wiem), "Nie daj się zastraszyć elokwencją innych" (ni chuja), „Kochaj a będziesz kochany” (nie sprawdza się) i inne tego rodzaju w czterech językach – w tym polskim – wydrukowano tak drobną czcionką, że musiałem założyć okulary. Po prawdzie spodziewałem się prędzej czegoś w rodzaju "Berta, dawaj brzeszczot w jabłeczniku na święta!", ale cookies z taką zawartością do mnie nie trafiły.
Nie chciałem się też zastanawiać, ile w ładunku dostałem aforyzmów, a ile szmuglowanej grypsery. Albo czy nie wiozę jakiegoś Koperfilda otoczonego pierożkami. Mniej wiesz, łatwiej żyjesz.
Na wyjeździe strażnicy bardzo dokładnie i skrupulatnie sprawdzili przestrzenie pod naczepą i kabinę. Tę przetrzepałem zresztą sam w obawie, że w drodze z górnego łóżka wychyli się jakiś łeb i zagada "Eee, ziomuś, ciach bajera oko szkli, na drogę pacz nie na mnie, na drogę, ci powiem, gdzie zatrzymasz, kurważ twa marynara!”
A potem sobie jechałem, myślałem i liczyłem. Ani w jednym ani w drugim dobry nie jestem, tylko jeżdżenie mi jeszcze jakoś wychodzi. Ale tak: w jednym ciastku - jedna mądrość. Zjadłem 5 to jakbym miał +5 do mądrości. Czyli sporo poprawiłem stan wyjściowy.
Liczenia nie poprawiłem. Do jednego kartonika wchodzi 50 ciastek. Kartoników na warstwie palety jest 60. Warstw jest 12. A palet 28. Weź to porachuj. No ni dudu.
Ale wiem, że w sumie wiozłem mnóstwo IQ.
Na pewno mi się udzieliło. Przez wpływ.


Uwaga! Spoiler!Obrazek
Uwaga! Spoiler!Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

19
Tekst ma dla mnie tylko wartość "światopoznawczą" tzn., że w mamrze można produkować ciasteczka. Językowo trochę zalatuje opowiastką znad kufla piwa.
Wolę brata_ruinę w wersji "potrafię wzruszać". Tak jak w tekście "Marek".
Wydaje mi się jednak, że to nie jet kwestia "chcę-nie chcę" albo "potrafię-nie potrafię" (dobrze wiemy, że jak chce, to potrafi) tylko kwestia wydarzeń, Raz trafi się spotkanie z niezwykłym człowiekiem a raz wizyta w mamrze 🙂.

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

20
Zgodzę się z Somą. To jest zabawna historia, ale na raz. Choć tu akurat właśnie materiał taki, żeby wyciągnąć więcej, musiałbyś sztukować te pierożki, cudownie rozmnażać mądrości, i tylko pod ich ciężarem się wkrzaczyć na jakiejś drodze, co sensu nie ma.
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

23
Królik famfar


– Te, anioł, jarałeś. Uwalony jesteś jak zwierz.
– …
– Anioł? – Święty Pioterze, a anioł nie gada!
– Gada.
– No jak tak, jak nie? A z tobą gada?
– Yhm, czasem rozmawiamy.
– To czego ze mną nie chce?
– A co, musi?
– Gdybym ja był aniołem, to z ludźmi bym gadał.
– Ale ty akurat nie będziesz aniołem.
– Niepotrzebne okrucieństwo, drogi święty. Naprawdę nie widzisz, że się skopcił dżointem?
– No być może. I co z tego?
– Niby nic. Tylko że widać. Chyba nie bardzo wypada, co nie? A swoją drogą ciekawe, czy razem kopcili – majster dżepetto i skrzydlaty? I kto załatwił staff? Dłuciarz towar kupił, czy wesołek skręcił na łąkach Edenu?
– Ruina...
– No?
– Nic, nic.
– Pioterze, a jak tu robili koronacje francuskich królików, to jak było? Fanfary grali anielskie?
– Sam jesteś królik fanfara. Tobie zagrają, jak przyjdziesz do mnie na dywanik. 
– Zara, zara, nie ma pośpiechu! A swoją drogą którzy zagrają? Tacy skrzydlaci nabuchani jak ten? Bo jeśli tak, to chyba na didgeridoo a nie na trąbkach. I na bongosach.
– …

– Dooobra, a tak serio. W sumie to częściej o tym myślę i częściej się już boję.
– Czego?
– No wiesz... Ś...ś...
– Śliwek popijanych mlekiem? Tego to nawet święci się boją.
– Nie... Śmierci się boję. Nie że kostucha z kosą i hu hu ha! Że będzie bolało. Wolałbym tak cyk, w sekundkę i już. Bez darcia japy, męki i niesprawnych zwieraczy.
– No rzeczywiście. Jakbyś miał wybór. Niby masz, ale...
– Że grzech ciężki? Że za bramę nie puścisz?
– Tego nie wiesz i nigdy wiedzieć nie będziesz.
– Ku... Cholercia, chciałem powiedzieć. Ale chociaż żeby przykrości bliskim nie robić? 
– Chciałbyś. Weź sobie przemyśl kwestię losu człowieczego. Bo, że postudiujesz odpowiednie teksty to nawet nie marzę. I spadaj już, do zobaczenia, bratku.
– Ale nie za szybko? Nie zaraz?
– Się zobaczy. Póki co nie popijaj śliwek mlekiem. Amen.
Uwaga! Spoiler! Obrazek
Uwaga! Spoiler! Obrazek
Uwaga! Spoiler! Obrazek
Uwaga! Spoiler! Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

24
Mozela


Łowiłem już w Sekwanie, Loarze i Rodanie. Sprawdziłem Ren po francuskiej stronie. Wszędzie bez sukcesów. Ale od dawna intrygowała mnie Mozela między Metz a Nancy. Niby często tam bywam, ale jakoś się nie składało, żeby popróbować. 

Był przełom września i października, czas ciemnych nocy i porannych mgieł – idealny dla rzecznego Robin Hooda, zaopatrzonego w standardowy brak uprawnień i słabość do zabronionych przepisami miejscówek. Tym razem przy samej tamie od dużej elektrowni. 

Rzuciłem okiem na wodę jeszcze przed zmrokiem i wiedziałem, że kryją się w niej ryby. Spieniony nurt spod tamy buzował, a oddalając się od betonu rozpadał na dziesiątki warkoczy, wirów, wstecznych prądów czy pozornych zastoisk nad wyrzeźbioną w dnie głębiną. 

Wczesnym rankiem stanąłem na stromym brzegu we mgle, którą dałoby się kroić nożem, nie potrzebowałem wzroku. Słuch znieczulił mi jednostajny szum turbin. Pozostał dotyk: palce owinięte na rękojeści, czułe na każde drgnięcie szczytówki. Spory, jasnopomarańczowy twister na dziesięciogramowej główce poleciał w wodę. W dźwiękowym tle rozpuścił się świst wędki i szmer solidnej plecionki schodzącej z kołowrotka. Solidnej, bo nie byłem w miejscu na dłubanie okonków meppsami w rozmiarze paznokcia. 

Szczęśliwa siódemka chyba spała i nie miała dla mnie czasu, ale za ósmym rzutem, po kilku metrach prowadzenia, gwałtowne „bum” – i opór. Kij wygiął się w pałąk, a ja stałem jak żona Lota z narastającym wkurwem, bo wiadomo: zaczep, trzeba będzie ciągnąć, zwalniać, kombinować, a przynętę pewnie i tak zostawię w dnie. Nic się nie działo. I nagle dwa szarpnięcia. Pierwsze omal nie wyrwało mi wędki z zaciśniętych dłoni, po drugim plecionka jęknęła niczym puszczona cięciwa. Na tyle głośno, że usłyszałem, a jeszcze bardziej poczułem. Luz.

Nawinąłem całą szpulę bez najmniejszego oporu, z rozpędu aż do samego końca. Końcówka zatelepała po przelotce na szczytówce. Zerknąłem. Przypon, też z plecionki, ucięty jak nożem. Znam siłę dużych ryb, niejedną wytargałem z wody. Ta miała rozmiar i wagę co najmniej porównywalną do mnie samego. 

Już nic więcej nie zrobiłem. Ręce w trzęsionce, nogi z waty, aż musiałem przysiąść na kamieniu. A gdy wlokłem się w tej mgle do grzechotnika, usłyszałem świętego Piotera. 

- Miałeś szczęście, gamoniu – powiedział - że ci się to sumisko zerwało.
- Ale co, ale jak?!
- Tego nie wykombinowałeś, prawda? Co za cymbał... W najlepszym razie zabrałby ci twojego kijaszka, no a jakbyś w porę paluchów nie rozwarł, to i popływać byś mógł. Zaręczam ci, że tam się fajnie nie pływa. Zwłaszcza o tej porze roku.
- No...
- Nawet o tym nie myśl. Następnym razem nie zajmę się przyponem. Nu, nu, braciszku, to nie dla ciebie miejsce.

Ugryzłem się w język. Przecież polemizowanie z Pioterem, który zupełnie bezinteresownie ma na mnie oko byłoby bez sensu. Nawet moja bezczelność ma granice.
Tym bardziej, że już mi się wykluwał plan. Może się uda: boczkiem, cichutko, na paluszkach, bez zwracania uwagi nieba. Solidna laga, morska linka mogąca poskromić marlina, największy kołowrotek – i stawię się pod elektrownią na rewanż. Szacunek wędkarza dla przeciwnika ważny, ale nie będą mi głupie ryby ciosać kołków na głowie. Niedoczekanie. 
Uwaga! Spoiler!Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

25
O Bracie Degeneracie


Z cyklu opowieści o kolegach za kierą odcinek dwa tysiące sto trzydziesty siódmy. Jest sobie taki Alek. Poczciwy w sumie chłop, ale z tą jedną, przypisaną naszemu zawodowi słabością. Co łykend flaszka, no bo musi, inaczej się udusi. Wtedy ma niejakie problemy z wysłowieniem się, a szczyt osiągnął usiłując kiedyś powiedzieć „plac Trzech Krzyży trzydzieści trzy”.

A dostaliśmy w stajni nowe grzechotniki, Actrosy z gamy L, „w salonkach”, z klimą postojową, tempomatem adaptacyjnym, rozpoznawaniem znaków, radarem linii, elektronicznym wspomaganiem, hamowania, mnóstwem innych przydasi i całkiem nieprzydatnych szmerów-bajerów. No i trzeba było się zdecydować, co z tych systemów wspomagających w komputerze pokładowym zostawić, a co wywalić w pizdu. Alek, którego ochrzciłem mianem Brata Degenerata, jeździł już tą nową kabaryną od dwóch miesięcy, gdy ja się dopiero przesiadałem. Przeniosłem cały mandżur, ustawiłem wypasiony fotel pod swoją sylwetkę, umościłem się i rura w pierwszą trasę. Jednym okiem obserwując drogę grzebałem w tablecie grzechotnika. Przebiłem się przez wszystkie warstwy możliwych ustawień, aż na końcu trafiłem na coś, co nazywa się „tryb pełzania”. Że co?!

Zadzwoniłem do Alka. Wyjechał tydzień przede mną i rumakował gdzieś po Francji.

- Bążur, Bracie Degeneracie – pozdrowiłem go uprzejmie.
- Aaa, bążurbążur siemano Ruina, co tam słychać? - usłyszałem zajechany, ochrypły, baryton.  

Przeszedłem od razu do rzeczy.

- Słuchaj, w ustawieniach mam tryb pełzania, co to jest? 

Chwila ciszy, Alek znalazł u siebie tę funkcję, i zamilkł. Niemal słyszałem, jak myśli. A właściwie kombinuje.

- No wiesz... w każdym mercedesie jest inaczej. Na odległość ci nie wytłumaczę. Musimy się spotkać w łykend. Zrobimy zero siedem, przepijemy browcem albo dwoma i sam zobaczysz. Ten tryb pełzania znaczy. 

Ta, pewnie. Strateg jebany. Sam se popełzaj. 

Wyłączyłem opcję. Jakoś przeżyję ten brak, przynajmniej dopóki nie znajdę w necie sensownego opisu. 

Uwaga! Spoiler!Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

26
ChatGPT twierdzi że tryb pełzania to funkcja automatycznej skrzyni biegów, która pozwala pojazdowi poruszać się powoli do przodu lub do tyłu po zwolnieniu pedału hamulca, bez konieczności naciskania pedału gazu. Przydatne w:
- korkach
- manewrowaniu na parkingu
- poruszaniu się w terenie

Mam nadzieję, że pomogłem. Żałuję, że w moim starym oplu nie ma takiego bajeru. Wygląda na ułatwiający życie. Pozdro

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

28
Mont Saint Michel



Przez cały marsz długą, wzniesioną na palach estakadą nie spotkałem nikogo idącego z przeciwka. Tam, gdzie szedłem też nikt nie zdążał, pusto było przede mną i za plecami.
Świt przetarł powietrze na lądzie, ale wyspę do połowy ściśle otulała gęsta mgła. Widać było tylko dachy wyżej położonych kamienic, klasztorne mury i wieżę. Ciszę przerwało uderzenie w dzwon i krzyki mew krążących nad wysokimi obronnymi murami miasta. Choć nie byłem pątnikiem, poczułem się mały i pokorny. To uczucie raczej powszechne, miałem pewność, że nie inaczej czuli się wszyscy królowie, którzy jechali lub szli tu przede mną. I pewnie też się nie spieszyli, jak ja. Cóż bowiem znaczy królewski majestat wobec monumentalności natchnionego dzieła ludzkich rąk? Skalistej wyspy, zabudowanej od kamiennych murów u podstawy do imponującej świątryni na szczycie?

Nie wiem sam, jak się to stało. Drogami N175 i N176 pomykałem przez Normandię dziesiątki razy. Raptem, pewnej wrześniowej soboty moi mistrzowie logistyki rozłożyli ręce i oświadczyli, że mam wolne od zaraz. Akurat w tym miejscu, na węźle szos nieopodal Pontorson. Godzinę wcześniej przyglądałem się mapie, więc nie miałem problemu z decyzją. Może to całkowity przypadek, a może cholerne Dieu le veut? Jadę, pomyślałem. Mont-Saint-Michel czeka.

Czas był dziwny. Atak kowidowej zarazy przeciągał się. Zewsząd wymiotło turystów, tradycyjne cele indywidualnych i grupowych wycieczek świeciły pustkami, a ludzie wychodzili z domów tylko w razie palącej konieczności. Zaś ja oglądałem katedry i czasem gadałem ze świętymi.
Był odpływ, wkoło widziałem muliste łachy w kolorze dalekim od bałtyckiego piasku, ciemniejszym i trochę ponurym. Pomału słońce rozganiało mgłę. Gdy wreszcie znalazłem się za murami, stało już wysoko. W pozamykanych na cztery spusty kafejkach i sklepikach z pamiątkami czaił się smutek nieużyteczności. Trudno było wyrokować czy chwilowej, czy długiej jak arktyczna noc. Szedłem powolutku, noga za nogą, z brzemieniem ciszy na barkach.

I w samo południe na pustej Grande Rue spotkałem wysokiego, zakapturzonego benedyktyna z nieforemnym garbem którego z początku nie zauważyłem. Zaskoczył mnie, bo wyrósł jak spod ziemi. Scena jak filmowy kadr, do dzisiaj została mi w pamięci i już nie wywietrzeje. Minęliśmy się, ja zerknąłem tylko, on zmierzył mnie krótkim, wnikliwym spojrzeniem. Tknęło. Jakbym go skądś znał, jakby to już się kiedyś wydarzyło. Dziwne, przejmujące deja vu. Skinął mi króciutko i odszedł. Nie mam pojęcia czemu nie odwróciłem się, by odprowadzić go wzrokiem. Dopiero po kilku krokach po idącym pod górę bruku ulicy popatrzyłem w dół. Nikogo nie było w zasięgu wzroku.

Jeszcze strome kamienne schody – i wyszedłem na szczyt. Mimo że puls miałem przyspieszony, rozciągająca się panorama zaparła mi dech w piersiach. Daleko na horyzoncie siwoniebieskie wody kanału La Manche przechodziły w błękit nieba. Na wietrze, w obrębie murów niewyczuwalnym, łopotały niebiesko-biało-czerwone flagi.

Nie zdziwiło mnie puste sanktuarium i równie puste krużganki okalające wirydarz. W Église Saint-Pierre panował chłód. Skromne prezbiterium oświetlały słoneczne promienie, przefiltrowane przez kolorowy witraż. W smugach jasności wirowały drobinki kurzu. Nikt nie zakłócał ich niemego ruchu. Byłem tylko ja i cisza. Odruchowo podniosłem dłoń do czoła, przecież w tym momencie niczym nie różniłem się od prawdziwych pielgrzymów.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – wymruczałem.
Nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi. Ale on tam był.
– Czego chcesz? - zapytał, niespecjalnie grzecznie.
No jasne, kto jak nie on. Zbierałem myśli.
– Długo jeszcze potrwa ta pandemia, zakazy, obostrzenia, szczepionki, certyfikaty, testy i w ogóle całe to szaleństwo?
Nie masz jak konkretne pytanie. Święty chyba też się zastanawiał.
– Nie, niedługo. Bądź cierpliwy.
Tym razem brzmiał zdecydowanie grzeczniej, nawet przyjaźnie.
– Łatwo ci mówić. To jakiś rodzaj kary od Niego za grzechy ludzkości? - ciągnąłem, nie dając się zbyć byle czym.
– E tam. Sami się karzecie. Jakbyście się nie mogli doczekać na dzień sądu.
– A nie wkurzaj mnie. - To był już ten Pioter, którego znałem. - Masz jeszcze szansę, masz coś do zrobienia. Nie marnuj mojego czasu, bo wiesz, że cię na to nie stać. To nie są tanie rzeczy. Zatem wracaj na ląd i nie przejmuj się kaszlem.
– Aha... Święty Pioterze?
– No?
– Mnich, benedyktyn. Dziwnie się przy nim poczułem, jakby go znał. Jakbym go wcześniej gdzieś widywał.
– No tak. Naprawdę nie poznałeś? To archanioł Michał. Bywa, że przyodziewa się w zakonne szaty. Teraz rzadziej, bo pątników nie ma. Nudzi mu się.
– Że co? - teraz ja poczułem złość. Sporą, taką podchodzącą pod gniew. - Święty Pioterze, już nasza znajomość jest jakąś, no, anomalią. Chociaż jesteś tylko głosem w mojej głowie, ani myślę się komukolwiek tym pochwalić. Ale jak już zaczynam widywać świętych, to sprawy nie potoczą się dobrze.
– Czemuż to? - Nie wydawał się poruszony.
– A temu, że z powodu halucynacji wzrokowych lejce mi zabiorą i zostanę co najwyżej aniołem stróżem hałdy piasku, siedzącym w cieciówce na placu budowy.
– Już tak się nie unoś. Słodkiego co zjedz, bo ci cukier spada.
Jak zwykle miał dobrą radę.
– Żebyś wiedział, święty. Chałwę mam, zaraz sobie wyrównam.
– I się tak nie spinaj. Nikt się nie dowie. A jeśli dalej zamierzasz być niedowiarkiem, to jeszcze dzisiaj uwierzysz.
– Taaa. Jasne.

Żaliłbym się dalej, ale Pioter widocznie uznał rozmowę za zakończoną. Już się nie odezwał. Jeszcze się pokręciłem po skale, jeszcze zdjęcia porobiłem, zajrzałem w kilka kątów, gdzie słychać było tylko moje kroki na kamieniach. Jeszcze ostatni rzut oka w stronę wody, która już zaczęła się zbliżać do wyspy i poszedłem do grzechotnika.

A szlag by trafił. Zostawiłem go na asfaltowym parkingu najbliżej wyspy. Wtedy plac był pusty, a wszystkie szlabany podniesione. Wydawało mi się pewne, że ze śmiercią wszelkiego ruchu Francuzi porzucili myśl o obkładaniu kogokolwiek zbójeckim mytem. Teraz grzechotnik uwięziony był między czynnymi blokadami. A wystarczyło zatrzymać się na wolnym od takich udogodnień szutrowym miejscu postoju bez podobnych udziwnień. Półtora kilometra wydawało mi się zbyt dużym dystansem.

Przesylabizowałem pięciojęzyczną tablicę z procedurą. Cholerna maszyna nie wypuściła mnie, zanim nie wrzuciłem w jej trzewia pięćdziesiąt euro.

Tak, Pioter mówił coś o tanich rzeczach, na które mnie nie stać. Natychmiast porzuciłem postawę niedowiarka. Szybciutko uwierzyłem. Święty znowu miał rację.

Uwaga! Spoiler!Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

29
Czasy pandemii to był okres, kiedy można było wsiąść do londyńskiego metra w godzinach popołudniowych i znaleźć bez problemu miejsce siedzące. Ludzi jest jednak na świecie trochę za dużo. Może prawdą jest, że zawsze tak było, ponieważ kiedyś świat był mniejszy, więc w takim średniowieczu też pewnie narzekali z tego powodu. Ale wtedy były jeszcze lądy do odkrycia, a teraz nie mamy takiego wentyla bezpieczeństwa. Kolonizacja innych planet to niestety mrzonki. Zresztą Janusz Zajdel podjął swego czasu ten temat i wyszło mu, że skończyłoby się to jakimś totalitaryzmem. Natura sama będzie musiała rozwiązać ten problem.

Natomiast my we własnym zakresie możemy podjąć działania, żeby każdego z nas było chociaż kilka kilogramów mniej.
brat_ruina pisze: (pn 03 mar 2025, 22:01) Chałwę mam, zaraz sobie wyrównam.
Radzę zerwać z tym nałogiem. Moje noworoczne postanowienie o wyeliminowaniu z diety słodyczy przyniosło pewien pozytywny skutek: trzy kilogramy obywatela mniej. Jeśli będziemy szczuplejsi to więcej nas się zmieści w metrze, tramwaju czy autobusie. Pozdrawiam.

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

30
Janusz 2000 pisze: (wt 04 mar 2025, 20:44) Janusz Zajdel
Dobry wybór. Bardzo.

Dodano po 1 godzinie 40 minutach 34 sekundach:
Krystyna


Jesteśmy świadkami rzadkiego zdarzenia. Oto młody samiec Mercedesa z zaciekawieniem obwąchuje daleką krewniaczkę Hondę z grupy benzynowych dwukołowców. I choć dalece spokrewnieni, widać u nich więź i zrozumienie dla przebytych tysięcy mil europejskich traktów. Oba gatunki są maszynami stadnymi, śmiało radzą sobie też jako samotnicy. W Polsce zarejestrowanych jest w czynnej służbie około dziewięciu tysięcy ciężarówek z gwiazdą w logo, natomiast nie wiadomo, ile Goldwingów. Sześć generacji Złotoskrzydłych to produkcja ponad sześciuset czterdziestu tysięcy sztuk.
W tej scenie spotykają się dwie potęgi maszynowych precyzji. Niemiecka solidność i japońska rzetelność. Odwieczne pytanie użytkowników - która lepsza?

Czytała
Krystyna Czubówna.
Uwaga! Spoiler!Obrazek

Zapomniałem jak się pisze. Dziura. /możliwe wulgaryzmy literackie/

31
Zwiebel


Towary, które wożę różne mają klasy. Najwyższą reprezentuje papier toaletowy, a to z tego powodu, że wówczas nie jestem w pracy. Wtedy mam poczucie misji. Przecież społeczeństwo czeka. Potem, ze względu na wygodę albo bezpieczeństwo jest słoma, butelkowana woda, drewno, gwoździe, no i oczywiście płody rolne. Ziemniaki albo – no właśnie, cebula.

Swojski i bezpieczny towar, na który nikt się nie zasadza, dla którego nikt mi naczepy nie obrobi na postoju. Przynajmniej na razie, bo co pokaże przyszłość trudno wyczuć. Grupy rabusiów, często białosceptycznej karnacji, rozwijają się burzliwie i w sumie nie mam trudności z wyobrażeniem sobie gangu cebularzy z Bangladeszu. Zagrożenie może egzotyczne, ale pilnowania tyłów zamiast snu sprawiedliwego zupełnie mnie nie pociąga.

Cebula tu i tam może i podobna, ale miejsce załadunku już nie. Po różnych gospodarstwach się włóczyłem, od Holandii do Francji. Najczęściej były to okolice Groningen albo Dunkierki. Gospodarzy często tam trafiałem dziwnie zblazowanych i niemiłych. Machałem na nich ręką, nie było co rozpamiętywać. Droga leczyła kiepskie wspomnienia. 

Ważniejsi są w końcu dobrzy ludzie i ciekawe miejsca. No i zaniosło mnie w takie do Dolnej Saksonii.

Duża farma, mocny bauer. Kombajny, traktory, ciężarówki, kilka hal magazynowych, kilka obór z muczącym w środku inwentarzem, kury, kaczki, gęsi. W powietrzu stał zapach krowich kup, mokrej ziemi i cebuli. Swojskie klimaty, głęboko wsiursko. Na podwórzu mnóstwo kotów i jeden pies. Poczciwy, z siwym pyskiem, tak starusieńki, że ledwo dało się rozpoznać dobermana.

- Adolf! Adolf! Komm hier - zawołał gospodarz na zwierzaka, gdy już zamieniliśmy kilka słów powitania.

Zdołałem ugryźć się w jęzor, zawsze chętny do mielenia. No bo jak? Stereotyp szwaba jako człowieka pozbawionego poczucia humoru obowiązuje pod każdą szerokością geograficzną, choć nie jest prawdą. Miewają dystans do siebie i historii. Zrezygnowałem jednak z aluzji do austriackiego malarza. W sumie Adolf jest popularnym imieniem, coś jakby psa u nas nazwać Stefan czy Józef. Chociaż akurat za to drugie kilkadziesiąt lat temu można było wylosować one way ticket na Daleki Wschód.

Pies powoli przyczłapał do pana, który dał mu smaczka. Znowu gęba na kłódkę, bo już mi się wyrywało następne pytanie o koszerność kąska. Tym bardziej, że pół miasteczka, które minąłem chwilę temu oklejone było płachtami od AfD przy okazji nadchodzących wyborów. 

Czasami lepiej nic nie mówić, tylko patrzeć i słuchać.

No i tak: wysokie bigbagi z cebulą spina się pasami, a workowanej na paletach nie trzeba. Tyle w teorii, bo akurat przy tym załadunku był drobny problem z zasięgiem widlaka. Pomogłem, choć nie musiałem. Akt przyzwoitości i wcześniejsza dyplomacja w small talku zdecydowanie mi się opłaciła. Dostałem dwa wory cebuli i drugie dwa z ziemniorami. Liczyłem na kurę, ale to byłaby chyba przesada.

I tak sobie wracałem na polską stronę, do bazy, ze stosem na podłodze pod fotelem pasażera. Mobilny warzywniak. W kokpicie swojsko waliło cebulą. 

W bazie nie obyło bez rechotu koleżków. Nawet szefowa dorzuciła się ze stwierdzeniem, że z takim zaopatrzeniem dwa miechy mogę nie wychodzić z kabiny.

Obdarzyłem ich wszystkich wyniosłym spojrzeniem. 

Jebać biedę! To ja jestem teraz cebulowym baronem. Bangladescy piraci mogą mi skoczyć.
Uwaga! Spoiler!Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Maraton pisarski”

cron