Mont Saint Michel
Przez cały marsz długą, wzniesioną na palach estakadą nie spotkałem nikogo idącego z przeciwka. Tam, gdzie szedłem też nikt nie zdążał, pusto było przede mną i za plecami.
Świt przetarł powietrze na lądzie, ale wyspę do połowy ściśle otulała gęsta mgła. Widać było tylko dachy wyżej położonych kamienic, klasztorne mury i wieżę. Ciszę przerwało uderzenie w dzwon i krzyki mew krążących nad wysokimi obronnymi murami miasta. Choć nie byłem pątnikiem, poczułem się mały i pokorny. To uczucie raczej powszechne, miałem pewność, że nie inaczej czuli się wszyscy królowie, którzy jechali lub szli tu przede mną. I pewnie też się nie spieszyli, jak ja. Cóż bowiem znaczy królewski majestat wobec monumentalności natchnionego dzieła ludzkich rąk? Skalistej wyspy, zabudowanej od kamiennych murów u podstawy do imponującej świątryni na szczycie?
Nie wiem sam, jak się to stało. Drogami N175 i N176 pomykałem przez Normandię dziesiątki razy. Raptem, pewnej wrześniowej soboty moi mistrzowie logistyki rozłożyli ręce i oświadczyli, że mam wolne od zaraz. Akurat w tym miejscu, na węźle szos nieopodal Pontorson. Godzinę wcześniej przyglądałem się mapie, więc nie miałem problemu z decyzją. Może to całkowity przypadek, a może cholerne Dieu le veut? Jadę, pomyślałem. Mont-Saint-Michel czeka.
Czas był dziwny. Atak kowidowej zarazy przeciągał się. Zewsząd wymiotło turystów, tradycyjne cele indywidualnych i grupowych wycieczek świeciły pustkami, a ludzie wychodzili z domów tylko w razie palącej konieczności. Zaś ja oglądałem katedry i czasem gadałem ze świętymi.
Był odpływ, wkoło widziałem muliste łachy w kolorze dalekim od bałtyckiego piasku, ciemniejszym i trochę ponurym. Pomału słońce rozganiało mgłę. Gdy wreszcie znalazłem się za murami, stało już wysoko. W pozamykanych na cztery spusty kafejkach i sklepikach z pamiątkami czaił się smutek nieużyteczności. Trudno było wyrokować czy chwilowej, czy długiej jak arktyczna noc. Szedłem powolutku, noga za nogą, z brzemieniem ciszy na barkach.
I w samo południe na pustej Grande Rue spotkałem wysokiego, zakapturzonego benedyktyna z nieforemnym garbem którego z początku nie zauważyłem. Zaskoczył mnie, bo wyrósł jak spod ziemi. Scena jak filmowy kadr, do dzisiaj została mi w pamięci i już nie wywietrzeje. Minęliśmy się, ja zerknąłem tylko, on zmierzył mnie krótkim, wnikliwym spojrzeniem. Tknęło. Jakbym go skądś znał, jakby to już się kiedyś wydarzyło. Dziwne, przejmujące deja vu. Skinął mi króciutko i odszedł. Nie mam pojęcia czemu nie odwróciłem się, by odprowadzić go wzrokiem. Dopiero po kilku krokach po idącym pod górę bruku ulicy popatrzyłem w dół. Nikogo nie było w zasięgu wzroku.
Jeszcze strome kamienne schody – i wyszedłem na szczyt. Mimo że puls miałem przyspieszony, rozciągająca się panorama zaparła mi dech w piersiach. Daleko na horyzoncie siwoniebieskie wody kanału La Manche przechodziły w błękit nieba. Na wietrze, w obrębie murów niewyczuwalnym, łopotały niebiesko-biało-czerwone flagi.
Nie zdziwiło mnie puste sanktuarium i równie puste krużganki okalające wirydarz. W Église Saint-Pierre panował chłód. Skromne prezbiterium oświetlały słoneczne promienie, przefiltrowane przez kolorowy witraż. W smugach jasności wirowały drobinki kurzu. Nikt nie zakłócał ich niemego ruchu. Byłem tylko ja i cisza. Odruchowo podniosłem dłoń do czoła, przecież w tym momencie niczym nie różniłem się od prawdziwych pielgrzymów.
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – wymruczałem.
Nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi. Ale on tam był.
– Czego chcesz? - zapytał, niespecjalnie grzecznie.
No jasne, kto jak nie on. Zbierałem myśli.
– Długo jeszcze potrwa ta pandemia, zakazy, obostrzenia, szczepionki, certyfikaty, testy i w ogóle całe to szaleństwo?
Nie masz jak konkretne pytanie. Święty chyba też się zastanawiał.
– Nie, niedługo. Bądź cierpliwy.
Tym razem brzmiał zdecydowanie grzeczniej, nawet przyjaźnie.
– Łatwo ci mówić. To jakiś rodzaj kary od Niego za grzechy ludzkości? - ciągnąłem, nie dając się zbyć byle czym.
– E tam. Sami się karzecie. Jakbyście się nie mogli doczekać na dzień sądu.
– A nie wkurzaj mnie. - To był już ten Pioter, którego znałem. - Masz jeszcze szansę, masz coś do zrobienia. Nie marnuj mojego czasu, bo wiesz, że cię na to nie stać. To nie są tanie rzeczy. Zatem wracaj na ląd i nie przejmuj się kaszlem.
– Aha... Święty Pioterze?
– No?
– Mnich, benedyktyn. Dziwnie się przy nim poczułem, jakby go znał. Jakbym go wcześniej gdzieś widywał.
– No tak. Naprawdę nie poznałeś? To archanioł Michał. Bywa, że przyodziewa się w zakonne szaty. Teraz rzadziej, bo pątników nie ma. Nudzi mu się.
– Że co? - teraz ja poczułem złość. Sporą, taką podchodzącą pod gniew. - Święty Pioterze, już nasza znajomość jest jakąś, no, anomalią. Chociaż jesteś tylko głosem w mojej głowie, ani myślę się komukolwiek tym pochwalić. Ale jak już zaczynam widywać świętych, to sprawy nie potoczą się dobrze.
– Czemuż to? - Nie wydawał się poruszony.
– A temu, że z powodu halucynacji wzrokowych lejce mi zabiorą i zostanę co najwyżej aniołem stróżem hałdy piasku, siedzącym w cieciówce na placu budowy.
– Już tak się nie unoś. Słodkiego co zjedz, bo ci cukier spada.
Jak zwykle miał dobrą radę.
– Żebyś wiedział, święty. Chałwę mam, zaraz sobie wyrównam.
– I się tak nie spinaj. Nikt się nie dowie. A jeśli dalej zamierzasz być niedowiarkiem, to jeszcze dzisiaj uwierzysz.
– Taaa. Jasne.
Żaliłbym się dalej, ale Pioter widocznie uznał rozmowę za zakończoną. Już się nie odezwał. Jeszcze się pokręciłem po skale, jeszcze zdjęcia porobiłem, zajrzałem w kilka kątów, gdzie słychać było tylko moje kroki na kamieniach. Jeszcze ostatni rzut oka w stronę wody, która już zaczęła się zbliżać do wyspy i poszedłem do grzechotnika.
A szlag by trafił. Zostawiłem go na asfaltowym parkingu najbliżej wyspy. Wtedy plac był pusty, a wszystkie szlabany podniesione. Wydawało mi się pewne, że ze śmiercią wszelkiego ruchu Francuzi porzucili myśl o obkładaniu kogokolwiek zbójeckim mytem. Teraz grzechotnik uwięziony był między czynnymi blokadami. A wystarczyło zatrzymać się na wolnym od takich udogodnień szutrowym miejscu postoju bez podobnych udziwnień. Półtora kilometra wydawało mi się zbyt dużym dystansem.
Przesylabizowałem pięciojęzyczną tablicę z procedurą. Cholerna maszyna nie wypuściła mnie, zanim nie wrzuciłem w jej trzewia pięćdziesiąt euro.
Tak, Pioter mówił coś o tanich rzeczach, na które mnie nie stać. Natychmiast porzuciłem postawę niedowiarka. Szybciutko uwierzyłem. Święty znowu miał rację.
Uwaga! Spoiler!