"Praca"

1
Jest to pierwszy rozdział dłuższego opowiadania pt "Praca"; gatunek - suspens, choć nie do końca...
Otworzyłem właśnie blog : www.niejestemczlowiekiem.blogspot.com, gdzie zamieściłem ten rozdział, ale zaraz go zamknę, jeśli ocena czytelników będzie miażdżąca.
Pozdrawiam

Rozdział. 1

Zgubiłem się. Wokół jak okiem sięgnąć ciągnęły się mokre łąki, gdzieniegdzie poprzetykane kępami drzew i krzaków. Zakląłem w duchu. Niebo było pochmurne i byłem pewien, że za chwilę zacznie padać deszcz. Bezradnie kręciłem głową w lewo i prawo, ale nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem. Po lewej stronie ciągnęła się leniwie płynąca rzeka, momentami przechodząca w szerokie rozlewiska. Śmiesznie to wyglądało: druciane ogrodzenia wyrastające gdzieniegdzie prosto z wody...
Szedłem coraz wolniej i kompletnie nie wiedziałem, co mam dalej robić. Powoli przesuwałem nogę za nogą po błotnistej, polnej drodze; czułem się już naprawdę zmęczony. Nadciągał zmierzch; nie uśmiechał mi się nocleg na trawie pod drzewem, a nie miałem ze sobą nawet porządnego, ciepłego swetra. Poczułem lekki podmuch chłodnego wiatru; drzewa zaszumiały i uspokoiły się po chwili, ale wiedziałem, że ta cisza może być bardzo złudna. I rzeczywiście: gdzieś na skraju horyzontu coś błysnęło, a po paru chwilach doleciał do mnie nieprzyjemny pomruk nadchodzącej burzy.
- Jak mogłem być takim idiotą…- przeleciało mi przez głowę niedawne wspomnienie, jak przechodząc przez kompletnie wyludnioną wioskę spytałem o drogę starszą babcię siedzącą na ławeczce przed jednym z domków. - A może po prostu źle mnie zrozumiała; wyglądała, jakby miała ze 100 lat. Może zwyczajnie nie dosłyszała, o co ją spytałem i coś pomyliła? Ech, trzeba było wejść do jakiejś zagrody i spytać kogoś jeszcze raz – westchnąłem i rozejrzałem się ponownie.
Popatrzyłem na coraz bardziej zachmurzone niebo; zmrużyłem oczy. Miałem wrażenie, że zza kolejnej kępy drzew widzę pnącą się ku niebu szarą strużkę dymu. Przyspieszyłem kroku. Po chwili faktycznie moim oczom ukazały się jakieś niewielkie zabudowania, stojące na niewielkim pagórku.
– Lepsze to niż nic - mruknąłem, ale po parunastu następnych krokach opadły mi ręce: zabudowania znajdowały się po drugiej stronie rzeki. Przedarłem się przez jakieś kłujące chaszcze i stanąłem na jej niewysokim brzegu. Niestety, rzeka nie wyglądała na taką, którą można łatwo przejść ściągając tylko buty i ewentualnie podwijając spodnie. Wręcz przeciwnie; w tym miejscu była całkiem szeroka, a jej nurt był wartki i upstrzony dziesiątkami nieprzyjemnych, kotłujących się wirów. Spojrzałem w lewo i w prawo; gdybym tu zobaczył jakiś most, to zapewne była by to fatamorgana. Przy brzegu rzeki ciągnęła się wąska, ledwo wydeptana ścieżka.
- Nie za wielu ludzi tu chodzi; co za okropne pustkowie – pomyślałem.
Rad nie rad zacząłem powoli przedzierać się wzdłuż rzeki, wypatrując jakiejkolwiek możliwości przedostania się na drugą stronę. Co chwila potykałem się, wpadając w niewidoczne, błotniste dołki. Pierwsze krople deszczu uderzyły mnie w twarz; patrząc z niepokojem na niebo zagapiłem się i znowu potknąłem. Lecąc do przodu zamachałem rękami starając się za wszelką cenę złapać równowagę, aby się nie przewrócić; zrobiłem szybko kilka nieskoordynowanych kroków do przodu i stanąłem jak wryty: w malutkiej łódce przycumowanej do brzegu, siedział jakiś niechlujnie ubrany staruszek, patrząc na mnie z wyraźną niechęcią.
- Dzień dobry – rzuciłem mimo wszystko i podszedłem bliżej.
To, że staruszek był niechlujnie ubrany, to było mało powiedziane: sprawiał wręcz odpychające wrażenie, jakby go żywcem przeniesiono z jakichś brazylijskich slumsów. Ubranie zwisało na nim, jak na strachu na wróble; całe było zaplamione i dziurawe. Wyraz twarzy też miał jakiś taki nieprzyjemny; tak jakbym swoim nagłym pojawieniem się przeszkodził mu w jakimś niesłychanie ważnym zajęciu. Nie miałem jednak wrażenia, żeby akurat cokolwiek robił; nawet nie łowił ryb, bo na łódce nie widać było wędki. Po prostu siedział sobie w tej łódce i palił jakiegoś niesłychanie śmierdzącego papierosa.
- Dzień… dobry – powtórzyłem wolniej i wyraźniej. – Nie przewiózłbyś mnie dziadku na drugą stronę rzeki? Chciałbym się dostać przed burzą do tamtych zabudowań – wskazałem ręką na smużkę dymu ciągle widoczną na niebie mimo zapadającego zmierzchu; ale on nawet nie wysilił się, żeby spojrzeć w tamtą stronę.
- Nie ty jeden – burknął w końcu wypuszczając z ust kłąb gryzącego dymu.
- Co…ja? Nie rozumiem…- niepewnie popatrzyłem na staruszka. - Znowu mi się trafiło – zakląłem w myślach. – Może jakiś nienormalny? Trzeba z nim chyba ostrożnie…
- Nie ty jeden byś chciał – kłąb szarego dymu wydmuchany prosto w mój nos niemal pozbawił mnie oddechu.
- Co za wstrętny staruch – nie zdążyłem dokończyć myśli, kiedy dziadek podniósł się i spojrzał na mnie ze złością.
- Nie rozumiesz, co mówię? Nie ty jeden byś chciał, żeby cię przewieźć na drugą stronę. A wiesz, co cię tam czeka? – wskazał ręką na ledwo już majaczące się w zapadającym zmierzchu zabudowania.
- Jak to co? Chcę się schronić przed deszczem, a tam chyba ktoś mieszka; może dostanę ciepłej herbaty i coś do zjedzenia…
- I to jest twój powód, aby chcieć dostać się na drugą stronę? Nie wolałbyś przeczekać tej burzy tutaj?
- Tutaj? – rozejrzałem się dookoła skonsternowany.
- Tak, właśnie tutaj – starzec zatoczył koło swoją kościstą ręką.
- Ale dlaczego tutaj, skoro za chwilę mógłbym być …
- Abyś znowu poczuł smak życia – przerwał mi gwałtownie i spokojnie usiadł z powrotem na łódce, tracąc przy okazji zainteresowanie moja osobą.
- Jak nic, jakiś nawiedzony; ależ mam dzisiaj szczęście…to znaczy, raczej nie mam – popatrzyłem na niego uważnie zastanawiając się, jak go przekonać, żeby jednak jak najszybciej przewiózł mnie na drugi brzeg tej cholernej rzeki, zanim burza rozpęta się na dobre. Naciągnąłem kaptur mojej cienkiej kurtki na głowę, ale niewiele to dało; miałem wrażenie, że małe kropelki deszczu mają doskonale opracowany plan wciskania się pod nią z każdej możliwej strony. Co dziwne, prawie nie było wiatru; słychać tylko było jakby delikatny szum dochodzący od strony łąk i od czasu do czasu suche, zbliżające się, gwałtowne wystrzały błyskawic.
- Zapłacę – przerwałem niezręczną ciszę.
- A masz czym? – dziadek odzyskał zainteresowanie i popatrzył na mnie ironicznie.
Poszperałem w kieszeniach i wyciągnąłem zmięte 10 złotych.
- Chyba wystarczy za tę parę minut wiosłowania? – rzuciłem z sarkazmem, wkurzony koniecznością negocjowania z obdartusem.
Staruch pokręcił przecząco głową.
- Zapłatę przyjmuję tylko w monetach, nikt ci nie powiedział?
- Ale to jest więcej niż 2 albo 5 złotych – spojrzałem na niego zdumiony. – Więc chyba wystarczy z nawiązką?
Złość nagle znowu wróciła na twarz starca.
- Co wy sobie wyobrażacie? Nie rozumiecie co się do was mówi czy może raczej chcecie jak zwykle postawić na swoim? Ale niedoczekanie wasze! Tutaj ja rządzę! I będzie albo tak, jak ja chcę, albo w ogóle! – wykrzyczał i walnął ręką w burtę łodzi.
Zrobiło mi się nieswojo; nie przepadam, kiedy ktoś wpada w złość z mojego powodu, a ja na dodatek nie mam zielonego pojęcia, jakiego rodzaju gafę popełniłem.
- Przepraszam, ale może mi pan wyjaśnić…
- Przyjmuję tylko monety; gdybym przyjął jakąś inną zapłatę, wylatuję z pracy, jasne? To samo, gdybym przewiózł cię za darmo – bezceremonialnie zwrócił się do mnie na „ty”.
- To ty tu pracujesz dziadku? – wyjąkałem zaskoczony.
- A co myślałeś? Że siedzę sobie tutaj dla przyjemności? I skończ z tym dziadkiem, bo denerwujesz mnie tym słowem. Czy ja do ciebie mówię chłopcze? Nie, więc nie musisz mi cały czas przypominać, na ile lat wyglądam! A i tak mam więcej, niż by ci kiedykolwiek przyszło do głowy – roześmiał się skrzekliwie, a ja poczułem, jak włosy zjeżyły mi się na rękach.
Przysiadłem na burcie; sytuacja stawała się irracjonalna i zacząłem się zastanawiać, czy nie wysadzić starucha siłą z łodzi i samemu nie przepłynąć na drugą stronę rzeki. Po chwili jednak odrzuciłem ten pomysł; nigdy nie przepadałem za siłowymi rozstrzygnięciami problemów, a w tym przypadku na samą myśl o szarpaniu się ze 100-letnim dziadkiem niemal fizycznie poczułem do siebie obrzydzenie.
- Proszę pana, dogadajmy się jakoś…przecież nikt w tą pogodę nie zobaczy, że pan mnie przewiózł na drugą stronę. A ja postaram się jakoś panu odwdzięczyć…może rozmienię potem w tych zabudowaniach pieniądze i przyniosę panu te drobne, jeśli tak musi być? – zapytałem z delikatną nadzieją w głosie, starając się wyraźnie zaznaczyć swoje jak najlepsze intencje pełne szczerej chęci porozumienia się.
- Tam właśnie mieszka mój szef – pokręcił przecząco głową starzec. – Ukarze mnie wtedy albo i wyrzuci; i co wtedy? – wycelował we mnie palcem. – Ty będziesz zadowolony, bo dostaniesz to, czego chciałeś; a co ze mną? I nie mów mi, że się za mną wstawisz. Zasady są zasadami i powinno się ich przestrzegać; jeśli się przestaje, to świat szybko staje na głowie – zakończył niemal filozoficzną sentencją, a mi się nie wiedzieć czemu zrobiło niemal głupio.
Szybko się jednak otrząsnąłem, w czym spory udział miała gigantyczna błyskawica, która niedaleko nas uderzyła prosto w wysoką, a mimo to płaczącą wierzbę; buchnęły iskry i drzewo momentalnie stanęło w płomieniach. Aż otworzyłem usta ze zdziwienia, a może bardziej ze strachu; na dziadku płonące drzewo nie zrobiło jednak żadnego wrażenia. Przyjrzałem mu się jeszcze raz ze zdwojoną uwagą; ze zdziwieniem stwierdziłem, że krople padającego deszczu w jakiś przedziwny sposób go omijają, tworząc dookoła niego jakby nieprzemakalną strefę. Mało tego: ciągle palił tego swojego śmierdzącego papierosa, a deszcz najwyraźniej nie był w stanie go zamoczyć. Skoro nie zadziałał wariant negocjacyjny, postanowiłem spróbować wziąć go na litość; wariat siłowy zostawiłem sobie jako ostateczną ostateczność.
- Panie kochany, no bądźże pan człowiekiem…Idę cały dzień; spytałem w wiosce o drogę, ale najwyraźniej źle mnie skierowano…no i trafiłem tutaj. Nic nie jadłem ani nie piłem od wielu godzin. Miejże trochę serca dla strudzonego, umęczonego wędrowca – niemal sam zachwyciłem się teatrem, który udało mi się odegrać dla tego jednego, jedynego widza, pomijając oczywiście dopalającą się jeszcze wierzbę.
- Dobrze.
- Zgadza się pan? – nadzieja w moim głosie niemal mnie nie udławiła.
- Dobrze cię skierowano chłopcze; innej drogi nie ma.
- Jak to…nie ma? Na mapie, którą…
- A gdzie masz ta swoją mapę? Pokaż – wyciągnął do mnie swoją pomarszczoną, suchą rękę. Zdjąłem plecak; niestety, mimo przegrzebania całej zawartości w tą i z powrotem, mapy nie było. - Rozpłynęła się w tym deszczu czy co… ? – zajrzałem zdziwiony jeszcze raz do wnętrza plecaka.
- Nie masz…a co ty w ogóle masz? Czy ty wiesz, gdzie ty idziesz i po co? Czy tylko może ci się wydaje, że wiesz? – schował rękę do kieszeni, chwilę w niej pogrzebał i wyciągnął pomiętą paczkę papierosów. Spojrzał na mnie z niesmakiem, ale ociągając się podsunął paczkę pod mój nos.
- Chcesz zapalić? Żal mi takich, jak ty. Wydaje się wam, że jeszcze wszystko przed wami. Kupujecie za ciężkie pieniądze jakieś mapy, ale szybko je gubicie. Wierzycie, że macie czas na wszystko; czego nie zrobicie dziś, to myślicie sobie: przecież równie dobrze mogę to zrobić jutro. I nagle trafiacie tutaj. Nie przygotowani. Zaskoczeni. Sądzicie, że będzie tak, jak zawsze: coś tam wykombinujecie, jakoś tam psim swędem się prześlizgniecie. Ale niestety – popatrzył na mnie swoimi ponurymi oczami, pod którymi piętrzyły się góry zmarszczek – tutaj to nie przechodzi.
Trzęsącymi się z zimna rękami wyciągnąłem papierosa z paczki, którą mi podsunął. Co za ohydztwo! Nigdy nie paliłem czegoś tak paskudnego. W zasadzie to w ogóle nie palę, ale musiałem spróbować jakoś złapać nic porozumienia z tym, jak go tu nazwać...wiejskim filozofem. Inaczej czeka mnie zimna, deszczowa noc pod dopalającą się resztką wierzby. Chyba, żeby jednak przećwiczyć wariant siłowy...
- Dawaj wiosła, człowieku – poderwałem się i próbowałem chwycić to, które leżało na burcie bliżej mnie, ale staruch okazał się nad podziw silny: bez mrugnięcia okiem wyrwał mi wiosło z ręki i lekko zdzielił przez plecy.
- No proszę, chojrak z ciebie, a nie wyglądasz; naprawdę chcesz ze mną zadrzeć? Myślisz, że miałbym tą pracę, gdybym komukolwiek pozwalał sobą pomiatać? Mój szef nie zatrudnia byle kogo, tępaku - miałem wrażenie, że chce mnie zdzielić jeszcze raz i instynktownie się uchyliłem; ale staruch tylko wyszczerzył spróchniałe zęby i z rozmachem klapnął z powrotem na łódkę.
- Przepraszam...- skonsternowany jego siłą a swoją nieporadnością wyjąkałem cicho, starając się ze wstydu nie patrzeć mu w oczy.
- Jeden się tylko do tej pory taki trafił...silny był. Może i najsilniejszy na całym świecie. Ale drogo potem zapłaciłem za to, że go przewiozłem bez zapłaty – popatrzył na mnie zamyślony. – Czasem nie warto się bać, bo cena za strach potrafi być zbyt wysoka – dokończył i zastygł w bezruchu.
No to nastąpił pat: dziad nie chciał normalnych, papierowych pieniędzy, a ja nie miałem monet.
- Henieeeek...! - głuche echo przyniosło nagle okrzyk dobiegający najwyraźniej z drugiego brzegu rzeki.
Staruch drgnął i spojrzał w kierunku ledwo majaczącej się postaci po drugiej stronie wody; wydawało mi się, że widzę tam człowieka z wielkim, biegającym wściekle w kółko czarnym psem, ale tak naprawdę ciężko cokolwiek było dostrzec przez lejącą się z nieba ścianę deszczu.
- To pana szef? Może by go pan spytał, czy...- nachyliłem się do dziadka i zamarłem; stary wyglądał na solidnie wystraszonego, a w jego oczach zobaczyłem trudne do opisania przerażenie.
- Heniek, co z tobą? Kogo tam masz na łodzi? Dawaj z nim tutaj...- głos ledwo się przebijał przez grzmoty błyskawic.
- Panie...ale on nie ma czym zapłacić! – staruch poderwał się na nogi jak oparzony i wrzasnął z całej siły.
- Heeenieeek... dawaj go; pozwolimy mu to odpracować! – miałem nieprzyjemne wrażenie, że w dobiegającym zza rzeki głosie usłyszałem coś więcej, niż tylko szczyptę ironii.
Starzec odwrócił się powoli w moją stronę.
- Słyszałeś...mogę cię przewieźć, ale zapłatą będzie twoja praca. Nie pytaj mnie jaka i co będziesz musiał zrobić, bo tego nie wiem. Musisz zaryzykować, jeśli nie chcesz tutaj zostać. Jaka jest twoja decyzja? - jakby dla podkreślenia wagi jego pytania, kolejna wściekła błyskawica przeleciała gdzieś tuż nad naszymi głowami.
Popatrzyłem w górę na brunatne, brzydkie, płaczące niebo. Byłem już dawno przemoczony do suchej nitki; czułem, że jeszcze chwila, a zaczną mi szczękać zęby. Wyglądało na to, że nie mam zbyt wielkiego wyboru...
Powoli pokiwałem twierdząco głową.
Ostatnio zmieniony wt 14 cze 2011, 23:31 przez ander, łącznie zmieniany 2 razy.
niejestemczlowiekiem

2
Generalnie – opowiadanie zaintrygowało mnie. Od wyszukiwania błędów interpunkcyjnych, językowych i rozmaitych potknięć stylistycznych są na tym forum weryfikatorzy oraz inni czytelnicy, zdecydowanie lepsi ode mnie, więc tylko podpowiadam, że monologów wewnętrznych lepiej nie rozpoczynać myślnikiem (jak je wtedy odróżnić od dialogu?). Z figur stylistycznych zastanowiły mnie dwie:
ander pisze:sprawiał wręcz odpychające wrażenie, jakby go żywcem przeniesiono z jakichś brazylijskich slumsów.
To brazylijskie są najgorsze? Gorsze od indyjskich, egipskich czy rozmaitych innych? Gdyby ich nie określać narodowo, efekt chyba nie byłby słabszy.
ander pisze:popatrzył na mnie swoimi ponurymi oczami, pod którymi piętrzyły się góry zmarszczek
Pomijając fakt, że raczej nie mógł popatrzeć cudzymi oczami, zmarszczki raczej kojarzą się z bruzdami, rozpadlinami, metafora więc trochę kuleje.

Tajemniczy Heniek robi wrażenie. Jakoś dziwnie kojarzy mi się z Charonem. Co prawda dusze zmarłych, którym nie włożono obola w usta, błąkały się nad brzegiem Styksu chyba bez żadnej możliwości odmiany nędznego losu, ale kto by proponował jakąś pracę bezcielesnym cieniom… Co innego taki narrator z krwi i kości. Zapowiada
się ciekawie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Najbardziej razi mnie tutaj zbicie tekstu, które bardzo utrudnia czytanie i czyni z niego mordęgę. Powinieneś poświęcić trochę czasu na podzielenie go po wklejeniu z worda czy innego programu.

Styl masz całkiem niezły, trochę go dopracuj i będzie dobrze.

Aha, i jeszcze jedno, jeśli przedostatnie zdanie kończysz trzema kropkami, nie dodawaj ostatniego. To psuje trochę efekt, ale może za bardzo się tu czepiam.

4
ander pisze:zabudowania znajdowały się po drugiej stronie rzeki. Przedarłem się przez jakieś kłujące chaszcze i stanąłem na jej niewysokim brzegu. Niestety, rzeka nie wyglądała na taką, którą można łatwo przejść ściągając tylko buty i ewentualnie podwijając spodnie. Wręcz przeciwnie; w tym miejscu była całkiem szeroka, a jej nurt był wartki i upstrzony dziesiątkami nieprzyjemnych, kotłujących się wirów. Spojrzałem w lewo i w prawo; gdybym tu zobaczył jakiś most, to zapewne była by to fatamorgana. Przy brzegu rzeki ciągnęła się wąska, ledwo wydeptana ścieżka.
Powtórzenia.

Przez cały tekst męczyło mnie wrażenie, że masz tendencję do upartego, dokładnego opisywania każdej pierdółki po kilkakroć. Tak z opisem zbliżającej się burzy, tak z rozmokłą polaną czy cuś. Tutaj trochę inny przykład, ale też odnośnie opisów:
ander pisze:Lecąc do przodu zamachałem rękami starając się za wszelką cenę złapać równowagę, aby się nie przewrócić;
Nie dość, że tłumaczysz czytelnikowi z uporem godnym lepszej sprawy, jak to działa, kiedy człowiek się potyka, to jeszcze traktujesz go jak idiotę. Po co dopowiadanie, że ktoś łapie równowagę, konkretnie aby się nie przewrócić? To chyba oczywiste.
ander pisze:popatrzyłem na niego uważnie zastanawiając się, jak go przekonać, żeby jednak jak najszybciej przewiózł mnie na drugi brzeg tej cholernej rzeki, zanim burza rozpęta się na dobre.
I znów o tej burzy i znów powtarzanie czytelnikowi w kółko tego samego. Wiem, do czego chce przekonać staruszka bohater i naprawdę już do mnie dotarło, że idzie burza.
ander pisze:w wysoką, a mimo to płaczącą wierzbę
jaki jest sens tego przeciwstawienia?
ander pisze:że krople padającego deszczu
co jeszcze mogą robić krople deszczu, że aż musisz zaznaczyć, że padają? ;)
ander pisze:Nie przygotowani
nieprzygotowani
ander pisze:lejącą się z nieba ścianę deszczu.
albo lejący się deszcz albo ściana deszczu. Ściana się raczej nie może lać.

Kurcze, niby styl mnie trochę zmęczył, niby sporo potknięć, ale tekst mnie zaciekawił. Nie dość, że sam motyw - chociaż rzeczywiście sugerujący Charona i jakiegoś "pana śmierć" po drugiej stronie - całkiem dobrze się zapowiada, to jeszcze muszę przyznać, że scena, cały dialog ładnie poprowadzony. Niby mamy kupę bleblania na temat tego, czy jeden typ przewiezie drugiego łódką, ale to działa - idzie się wciągnąć.

W warsztacie najgorsza jest chyba łopatologia opisów. Poza tym trochę powtórzenia, różne dziwne słówka, niekiedy pokręcone zdania. Jedna rzecz, której nie lubię - średniki. Wstawiane bez jakiegoś konkretnego zamysłu - czasem zastępujące kropkę, czasem przecinek i w gruncie rzeczy tylko udziwniające zdania.

Podsumowując: fabuła i stworzona postać Heńka sprawiła, że tekst mi się spodobał. Technicznie wymaga pracy, ale jest na czym budować - i warto.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

5
Bardzo dziękuję za ważne spostrzeżenia. Rzeczywiście, robię sporo powtórzeń - może dlatego, że koniecznie chcę przekazać dokładnie to, o co mi chodzi ;)
Jeśli o sredniki - tak, mam taki defekt, próbuję z nim walczyc, ale trochę ciężko mi idzie. Zdania są faktycznie za długie.

"Wiem, do czego chce przekonać staruszka bohater i naprawdę już do mnie dotarło, że idzie burza."

Bardzo mi się spodobał ten komentarz :)
Trochę chyba nie doceniam czytelników - to ważne spostrzeżenie, bo byc może mogę sobie pozwolić na więcej "luzu", a tego nie robię.

Dziękuję za mimo wszystko pozytywną ocenę.
Pozdrawiam
niejestemczlowiekiem

6
No i jest nowy "Orfeusz w piekle" czy też inny potrzebujący przewoźnika do Hadesu. Pomysł wydaje się być dobry. Przeszkadzać może słowny galop. Gdyby tak to jeszcze wszystko spolszczyć. Akcję poprowadzić wartko, ale tak aby to czytelnik nie miał czasu na rozpamiętywanie potknięć czy też "dłużyzn", to kto wie... Może coś z tego wyjść dobrego. Pozdrawiam i zachęcam do kontynuacji.
Panta rhei - wszystko płynie

7
"Pozdrawiam i zachęcam do kontynuacji."

Dziekuję za zachętę, choć... to już się w pewnym sensie stało ;)
Piszę w pewnym sensie, bo nie jestem pewien, czy historia już została domknięta ostatecznie.
Pozdrawiam
niejestemczlowiekiem
ODPOWIEDZ

Wróć do „Najlepsze z prozy”

cron