
alors...
lecimy
.............................................................................
I cisza przerwana jest przez krzyk
To requiem - pieśń końca
Smutek i żal
Muerte…
Jesteśmy potworami. Wiemy o tym. Boicie się nas, więc nami gardzicie. Nienawidzicie nas, więc zostawiamy was w spokoju. Wy – ludzie – mordujecie, jak my, lecz macie się za lepszych, bo jesteście n o r m a l n i. A cóż to znaczy? Nie wiem, ale wolę już być potworem. Zabijać – by jeść i pić. Walczyć – o swoją rodzinę i swoje życie.
Kim jestem?
Wampirem.
Kim jest wampir?
Wydaje ci się, że wiesz, ale to tylko pozory. Taka bajka wymyślona, by straszyć dzieci. Rzeczywistość jest sto razy gorsza. Jesteśmy niewolnikami przerażającej powłoki i drapieżnych instynktów, które musimy nauczyć się kontrolować. Nasze życie jest trudniejsze, nasza świadomość i nasze odruchy bardziej zwierzęce, a nasze serca – bardziej ludzkie.
Pierwsze, co musisz wiedzieć – jesteśmy gatunkiem sztucznym. Mieszanką paru zwierząt i ludzi, stworzoną przez jakiegoś wariata. Wyglądamy normalnie, tak jak wszyscy twoi znajomi, wyróżniają nas jednak oczy. Bezdenne i niezapomniane. Kiedy atakujemy, jesteśmy szybcy jak lwy, precyzyjni jak węże i silni jak niedźwiedzie. Kochamy jak ludzie, całym sercem i na zawsze. Jest nas niezwykle mało. Niewiele ponad trzysta wampirów na całym świecie.
Czy trzeba się nas bać? Czy musicie się od nas izolować? Nie. Wbrew wszelkim przesądom nie żywimy się krwią ludzi. Lecz zaatakowani – uśmiercamy każdego, bez litości. Racząc się przy tym słodkim, ciepłym płynem.
Mieszkamy w normalnych domach, mamy normalnych sąsiadów, którzy nie wiedzą o naszej przypadłości. Pożywienie znajdujemy w lesie. Mięso i świeża krew – to jedyne, czego nam trzeba – prócz miłości.
Nazywam się Robert vel Setos. Moja rezydencja jest schroniskiem dla paru młodych – którzy nie poradzili sobie z przemianą.
Przemiana to moment, w którym ujawniają się twoje zdolności. To ciężki czas, bo nagle okazuje się, że jesteś i n n y. że nie jesteś człowiekiem, tylko bestią. Kimś niegodnym. Jakby to była twoja wina. Jakbyś miał wybór…
Tak, ludzie potrafią ranić, a często zdarza się, że odsuwa się od ciebie rodzina, przyjaciele. Wszyscy, których kochałeś.
Tak było kiedyś ze mną. Rozpaczałem. Uciekałem do lasu i godzinami wrzeszczałem – póki nie zdarłem gardła. Przez długi czas byłem sam. Siedziałem na środku polany, płakałem, a żadne zwierzę nie zbliżało się do mnie.
I wtedy zdarzył się cud. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Moje zdziwienie nie miało granic, bo wiedziałem już, że mam wyostrzone zmysły. Odwróciłem się. Poważna twarz i niebieskie, bezdenne oczy.
- Usłyszałem cię – powiedział cichym, uspakajającym głosem – Potrzebujesz pomocy.
Nie odpowiedziałem, to nie było pytanie. Tak bardzo potrzebowałem wtedy czyjejś obecności, akceptacji i wsparcia, a on pojawił się z nikąd i zdawał się wszystko wiedzieć. Czułem, że nie muszę mu nic tłumaczyć. On wie i rozumie to. Usiadł naprzeciwko i wciąż patrzył mi w oczy.
- Skoncentruj się i wróć do ludzkiej postaci – powiedział po chwili.
- Co? – Nie wiedziałem, o co chodzi, ale wystarczyło bym spojrzał na ręce – cóż, trudno było nawet powiedzieć, że to ręce. Raczej szpony! Przestraszyłem się i chciałem uciec. Natychmiast, jak najdalej! Ale mężczyzna złapał mnie jeszcze w tej samej chwili – był niesamowicie silny.
- Skoncentruj się, a wszystko wróci do normy – jego głos był taki spokojny… jakby wcale się nie bał… Czy mógł się nie bać? – Oddychaj spokojnie – mówił dalej, ale jego uścisk nie zelżał i wciąż wpatrywał się w moje przerażone oczy.
Wziąłem głęboki oddech i skoncentrowałem się na wydychaniu powietrza. Powtórzyłem to jeszcze dwa razy i poczułem, jak mężczyzna mnie puszcza.
- A teraz porozmawiajmy.
I rozmawialiśmy, długo rozmawialiśmy.
Pamiętam to jak dziś, choć minęło już czterdzieści lat. Teraz to ja odnajduję młodych, pomagam im, tłumaczę i zabieram do siebie. Wiem, że sami sobie nie poradzą, tak jak ja nie mogłem sobie poradzić.
Moja rezydencja położona jest w górskim lesie, prawie sto kilometrów od najbliższego miasta. Dzięki temu młodzi mają swobodę, a ja wiem, że nikogo nie skrzywdzą. Oni nie potrafią się kontrolować, a przemiana wywołana strachem lub wściekłością jest niebezpieczna dla otaczających nas ludzi. A tak, odnajduję ich w lesie, zanim zdążą się oddalić i prowadzę na polowanie. Zwierząt mamy dużo, mogę więc uczyć moich małych, zagubionych podopiecznych, jak walczyć i jak radzić sobie z agresją wpisaną w nasze życie.
To nie jest łatwe zadanie, ale nie poddam się. Dopóki znajdzie się ktoś, kto potrzebować będzie mojej pomocy, dopóty drzwi mojego pałacu będą otwarte. Ja natomiast będę nasłuchiwać, by móc odpowiedzieć na czyjś płacz. Czy nazwiesz mnie potworem?
Jeżeli tak, trudno. Nie załamię się. Zabiłem w swoim życiu wiele osób, ale nigdy nie robiłem tego dla zabawy. Broniłem swojej rodziny. Jest nas tak mało, że wszyscy są jakoś spokrewnieni.
I tylko czasem zastanawiam się, jakby było na świecie, gdybyście nas zaakceptowali. Gdybyśmy mogli wyjść z ukrycia i żyć normalnie? Głupie marzenie, zbyt pięknie, aby mogło się spełnić. Wiesz dlaczego? Bo jesteście konformistami – dla was nie istniejemy. Po co naruszać stary ład, skoro wszystko jest jasne? Tak, moje marzenie jest nierealne.
Obecnie mam pod opieką pięć osób. Monika i Aren są już dorośli i gdyby chcieli, mogliby odejść. Viviana i Patrycja – bliźniaczki, przebywają tu od dwóch lat. Ich rodzice zmarli, zanim wytłumaczyli im, co się z nimi dzieje, ale one radzą sobie całkiem dobrze. No i jest jeszcze Soris. Sprowadziłem go miesiąc temu, a od tej pory chłopak nie wyszedł jeszcze ze swojego pokoju. Nic dziwnego, był przerażony. Zanim zdążyłem do niego dotrzeć, zamordował swojego ojczyma. Niekontrolowana przemiana, mężczyzna został rozszarpany – nie miał szans. A Soris stał nad jego ciałem, trzęsąc się ze strachu, gdy patrzył na swoje zakrwawione szpony.
Nie było mi łatwo przekonać go, żeby ze mną poszedł, ale gdy ludzie dowiadują się, że wcale ludźmi nie są, ogarnia ich lęk. Bezwiednie szukają czyjejś akceptacji. Najpierw jestem to ja, później inni mieszkańcy domu, a po dłuższym czasie spotykają nawet mieszkańców miasta i rozmawiają z nimi całkiem normalnie – nie zdradzając swojej tajemnicy i nie robiąc im krzywdy.
Do miasta chodzę tylko ja, Monika i Aren. Wiem, że oni kontrolują się nawet podczas przemiany, więc nikogo nie zaatakują. Cóż, może i jest to ryzykowne, ale jeśli chcemy żyć normalnie, musimy się pokazywać. W końcu jestem bogatym, niepracującym mężczyzną, muszę czasem wstąpić do miasta, spotkać burmistrza, wspomóc akcję charytatywną czy zapłacić rachunki.
Dziś do miasta wysłałem Monikę. Aren zajmuje się bliźniaczkami. Z tego co wiem, poszedł z nimi na spacer, długi spacer, po to, bym ja mógł spokojnie porozmawiać z Sorisem.
Nie chcę, aby ktokolwiek był przy tej rozmowie. Wampiry potrafią być naprawdę groźne, a ja nie mogę narażać innych dzieciaków.
Wspinam się po schodach – to już niedaleko. Jeszcze tylko długi korytarz i już stoję pod drzwiami. Pukam – nikt nie odpowiada. No cóż, mogłem się tego spodziewać. Chwilę nasłuchuję – cisza, jakby nikogo nie było w środku, ale nie… słyszę cichy oddech, jest bardzo spokojny i równy – chłopak musi spać. Trudno, mamy teraz warunki do rozmowy, a on nie może ciągle siedzieć sam, bo zwariuje. Naciskam klamkę – zamknięte. Tak, tego też mogłem się spodziewać. Ale wampiryzm ma parę zalet, między innymi tę – drzwi nie stanowią dla mnie najmniejszego problemu. Wywarzam je z łatwością i staję jak wryty. Cholera, co tu się stało? Chłopak wyładował złość i frustrację na moich zabytkowych meblach! Kryształowe lustro znajduje się chyba w milionie kawałków! A co tam, było drogie, ale nigdy go nie lubiłem.
Podchodzę do łóżka. No tak, materac i prześcieradło są poszarpane. Ciekawe ile razy transformował się, kiedy mnie nie było? Gdzie on jest? Wiem, że nie miał gdzie uciec… staję na chwilę i słucham. Jego oddech jest szybszy – obudził się i boi się. Już wiem gdzie siedzi, we wnęce pomiędzy szafą a kredensem. Podchodzę i wyciągam rękę, by pomóc mu wstać. Wzdryga się i z krzykiem bólu transformuje.
- Spokojnie – mówię odsuwając się kawałek. Chłopak musi czuć się bezpieczny – skoncentruj się i wróć do ludzkiej postaci – tak… te słowa zawsze przypominają mi moją pierwszą, pełną przemianę. Soris jednak nie uspokoił się, nawet nie próbował! Nie do wiary… – odskakuję w ostatniej chwili – …rzucił się na mnie!
- Uspokój się… – mój głos jest cichy i spokojny – Oddychaj…
- Nie! – warczy.
Cholera, on się całkowicie pogrążył! Zwierzęcy strach, pomieszany z wściekłością, wziął górę nad wszystkimi innymi odruchami.
Znów na mnie skacze, ale łapię go. Jestem silniejszy i szybszy, a raczej on nie wie jeszcze, że jest szybki. Wyrywa się, a ja mam dość tej szarpaniny. M u s z ę z nim porozmawiać, a do tego on m u s i się uspokoić. Nie mam wyboru – transformuję się. Zastyga w bezruchu. No cóż, terapia wstrząsowa jest niezawodna. Wpatruje się we mnie ze strachem – no tak, w tej postaci jestem od niego dwa razy większy.
- Uspokój się – mówię łapiąc go mocno za ręce, a pionowe źrenice moich oczu wbijają się w chłopca – Oddychaj… liczę do trzech i razem wracamy do ludzkich postaci. Raz… – chyba się uda – …dwa… – mam nadzieję – …i trzy!
Ja zmieniam się od razu. Przez chwilę obserwuję jak część Sorisa próbuje walczyć, ale w końcu chłopak oddycha z ulgą i byłby upadł, gdybym go nie trzymał.
Jakie to dziwne…? Jeszcze przed chwilą buchał energią, wrzeszczał, rzucał się, a teraz… ledwo stoi.
Tak, przemiana to trudny okres. Chyba najtrudniejszy.
- Jak się czujesz? – pytam odgarniając mu włosy z czoła.
- Kiepsko – mówi, ale znajduje dość siły, aby się ode mnie odsunąć.
No tak, a ja głupi myślałem, że trudniejszą część mam już za sobą.
- Powinieneś iść na polowanie – mówię w końcu – przestaniesz demolować pokój. Poza tym, zmniejszysz ryzyko ataku.
- Nie chcę.
- Musisz.
- Nie chcę! Nie chcę być taki jak wy! Nie chcę być potworem! – krzyczy, a łzy płyną mu po policzku.
- Ale jesteś i nic na to nie poradzisz.
Co mam mu powiedzieć? że da się to odkręcić? że może wrócić do domu i to zignorować? Nie! Jest niebezpieczny. Jeżeli nikt mu nie pomoże, będzie atakował wszystko i wszystkich. Ze strachu, z wściekłości. Nawet jedno słowo będzie mogło wywołać przemianę, a wtedy populacja wampirów wzrośnie o parę najbliżej stojących osób. Tak nie można.
Podchodzę do niego, ale chłopak przyskakuje do drzwi.
- Daj mi odejść! Zostaw mnie! – wybiega. Kurczę… muszę przyznać, że jest naprawdę szybki.
Niech biegnie, niech wrzeszczy – może w końcu się z tym pogodzi. Nie muszę się obawiać, jesteśmy tu sami, a rezydencja jest zabezpieczona. Parę prostych zaklęć wystarczy, by nie mógł otworzyć drzwi ani wybić okien. Z tego, co zauważyłem, nie jest czarodziejem, a to zdarza się niezwykle rzadko. Wszyscy moi podopieczni są czarodziejami-wampirami, co znaczy, że mam z nimi dużo zabawy i harówki. Ale Soris musiał być zwykłym człowiekiem. Jego reakcja na przemiany jest dużo większa. I nie ma się co dziwić. Jeszcze dwa miesiące temu był zwykłym siedemnastolatkiem. Pewnie chodził do szkoły, czytał komiksy i w nosie miał potwory z bajek. A dziś… zamordował ojczyma i sam zmienił się w bestię.
Nietrudno mi podążać za nim. Wrzeszczy tak głośno, że każdy mógłby go znaleźć. Kiedy się w końcu zmęczy, będziemy mogli porozmawiać. Na razie jednak muszę pilnować, aby w przypływie złości nic sobie nie zrobił. Co, niestety, może się zdarzyć. Nie przypominam sobie, żeby którykolwiek z moich wychowanków tak gwałtownie to przeżywał. Ale on jest inny. Zwykły dzieciak, w absolutnie niezwykłych okolicznościach.
Przyspieszam słysząc odgłos tłuczonego szkła – pewnie moje drugie, kryształowe lustro. Tak. Mam rację. Chłopak stoi przy ścianie z zakrwawionymi dłońmi.
- Nie chcę tak żyć – szepce patrząc na swoje ręce.
Rozumiem go. Zapach krwi musi doprowadzać go do szału. Jeszcze ani razu nie zaspokoił swoich potrzeb. Jadł tylko normalne posiłki. Jeżeli nie chce zwariować, co jakiś czas musi zjeść surowe mięso i wypić krew. To zmniejszy możliwość ataku i zaspokoi zwierzęcy głód.
- Przyzwyczaisz się – mówię podchodząc bliżej. Jest zmęczony i przerażony, tym razem się nie odsuwa.
- Raczej nie – podnosi na mnie wzrok. Płacze. Czy mogę do niego podejść? Chyba tak. Próbuję go dotknąć. Przez chwilę wydaje mi się, że znowu ucieknie, ale nie. Przytulam go. Dobrze, że nikogo nie ma, chłopak nie będzie się wstydził.
- Pójdziesz z nami na polowanie?
- Nie.
- A pójdziesz ze mną? Potrzebujesz tego. – Przez chwilę patrzę na niego, zastanawiając się, czy w końcu uda mi się go namówić.
- Dobrze – odpowiada cicho – ale tylko z tobą.
Uśmiecham się i klepię go po ramieniu. Pierwszy etap mamy za sobą. Udało mi się zdobyć jego zaufanie.
*
Późnym wieczorem przychodzi do mnie Aren. Jest wysoki – ma chyba metr dziewięćdziesiąt, a na jego twarzy gości wesoły uśmiech.
- Jak spacer?
- Fajnie, dopóki dziewczyny nie próbowały mnie pobić… – uśmiecha się figlarnie – …chyba za bardzo im dokuczałem. Ale wiesz, transformowaliśmy się i wydaje mi się, że z nimi nie będzie już problemów.
- Raczej nie. Pamiętaj jednak, że wy się bawicie. To co innego.
- Tak, wiem. Kiedy ruszamy na polowanie?
- Czekacie tylko na Monikę – patrzę na niego uważnie zastanawiając się, jak zareaguje. – Dziś ty prowadzisz – dodaję w końcu.
- Nie idziesz z nami?
- Nie.
- A Soris?
- Idzie ze mną.
Aren przez chwilę patrzy mi w oczy, po czym kiwną głową ze zrozumieniem.
- Biedny chłopak – uśmiech znika z jego twarzy.
- Przyzwyczai się
- Jak każdy. Robert, myślisz, że mógłbym z nim pogadać?
- Myślę, że tak, ale nie dziś. Jutro. Po polowaniu. Będzie potrzebował kogoś, kto pokaże mu, że można tak żyć i nie jest to złe.
- W takim razie, jutro.
Stoi już przy drzwiach, kiedy wraca mu na twarz wesoły uśmiech.
- Zauważyłem, że pozbyłeś się kryształowego lustra z salonu…
- …tak… - odchrząkam – tego z zielonego pokoju też. Wydaje mi się, że… że nie pasowały do reszty.
- Tak, chyba wiem, co masz na myśli.
Uśmiecham się i chcę jeszcze coś powiedzieć, ale wyszedł i słyszę już tylko jego radosny śmiech niosący się po korytarzu.
W sumie cieszę się, że Aren jest ze mną. że nie poczuł się gotów. Odkąd pogodził się ze swoim przeznaczeniem i nauczył się kontrolować, stał się wesołym dwudziestolatkiem, rozśmieszającym wszystkich dookoła. Kocham każde dziecko mieszkające u mnie, ale jego chyba najbardziej. Był taki dzielny, zdaje mi się, że on jeden nie rozwalił nigdy żadnego z mebli. Przez jakiś czas siedział po cichu u siebie – nie płakał, nie krzyczał, a potem wyszedł i zabrał się ze mną na polowanie. Tak… ale teraz muszę zająć się Sorisem. Nie mogę go stracić.
Słyszę, jak otwierają się frontowe drzwi – wróciła Monika. Jest już dobrze po dziewiątej. Myślę, że zaraz wyjdą.
Dookoła mojej rezydencji znajduje się około dziesięciu kilometrów kwadratowych prywatnego lasu. To wystarczająco dużo, by przeprowadzić polowanie dla pięciu dzieciaków. Nikt tu nie wejdzie, nikt ich nie zobaczy i nikt nie ucierpi, no… może oprócz zwierząt, ale taka jest kolej rzeczy.
- Załoga, proszę się zachowywać. Idziemy na kolację. Szef kuchni, czyli ja, na przystawkę poleca zająca. Następnie proponuję sarnę, o ile jakąś znajdziemy. Natomiast deser dostaniemy w domu, Mona przyniosła ciastka – cichy głos coraz słabiej dociera do moich czułych uszu.
A więc poszli. No, to teraz chyba kolej na nas. Idę po Sorisa. O, niespodzianka – czeka na mnie przed pokojem. Co prawda minę ma trochę zaniepokojoną, ale nie dziwi mnie to.
- Idziemy – mówię uśmiechając się zachęcająco i puszczając go przodem.
Rusza powoli. Chyba nigdy nie przejdziemy przez ten dom. Coś we mnie buntuje się przeciwko żółwiemu tempu, ale wiem, że nie mogę nic zrobić. Chwila wahania następuje także przy drzwiach, ale w końcu wychodzimy za próg.
- I co teraz? – pyta drżącym głosem.
- Idziemy na spacer.
Patrzy na mnie zdziwiony. Raczej nie tego się spodziewał.
Wąska ścieżka, którą idziemy, doprowadza nas na skraj lasu. Wciągam głęboko powietrze i czuję zapach krwi – reszta dzieciaków musi być niedaleko. Chłopak też to wyczuł, ale w przeciwieństwie do mnie wzdryga się, próbując zwalczyć swoje pragnienia.
- Nie rób tego – mówię skręcając w lewo. Musimy odejść od reszty. – Nie odrzucaj tych odczuć. Ten zapach powoduje, że chcesz się na coś rzucić, prawda? – kiwa głową, więc kontynuuję – Jesteś głodny. Jesteś głodnym drapieżnikiem i aby się najeść, musisz upolować zwierzynę. Tak, jak zwykły człowiek, nie ma w tym nic dziwnego.
Nagle uderza we mnie zapach zwierzyny. Zając – wbrew pozorom łatwo go dopaść, zwłaszcza we dwójkę.
- Mamy dziś szczęście.
Patrzy na mnie w skupieniu nie wiedząc, o czym mówię. Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Nie czujesz, czy nie chcesz czuć?
Przez chwilę milczy zawstydzony, ale po chwili zamyka oczy.
- Czuję… jakieś… zwierzę.
- Zając.
- Co mam robić?
- Na razie pójdziemy go odnaleźć. Transformuj się.
- Co!? – krzyczy głośno. Aż dziw, że nie wystraszył wszystkich zwierząt w promieniu stu kilometrów.
- Po prostu transformuj się – powtarzam cierpliwie.
- Jak?
- Pomyśl, że chcesz się przemienić. Wyobraź sobie, że tak się dzieje…
- Ale ja nie chcę!
Rozumiem, dlaczego tak mówi. Te transformacje, których doświadczył do tej pory, były bardzo bolesne i nieprzyjemne.
- Nie bój się. Jeżeli przemienisz się z własnej woli, to nic nie będzie cię bolało.
- A jeżeli cię zaatakuję? – pyta cicho, patrząc w ziemię.
- Nie martw się. Odpierałem już ataki wielu wampirów i innych groźnych stworzeń. W razie czego poradzę sobie. Więc nie czekaj dłużej, bo ucieknie nam kolacja.
Przez chwilę nic się nie dzieje i zaczynam podejrzewać, że będę musiał go sprowokować, ale nie. Z jego zaciśniętych ust wymyka się cichy jęk i Soris zaczyna się zmieniać. Robię to samo – tak, na wszelki wypadek. Zawsze lepiej być gotowym.
Po chwili otwiera oczy, które teraz przypominają raczej pionowe wężowe szparki, niż ludzkie źrenice. Przygląda mi się uważnie, warczy i rzuca się w stronę, z której dochodzi zapach zająca. Biegnę za nim ciesząc się z coraz bliższej walki. Czuję, jak wypełnia mnie radość i podniecenie. Podejrzewam, że to samo dzieje się teraz w sercu Sorisa, choć jego ludzka część stara się to zagłuszyć.
Zając jest już w polu naszego widzenia i zdaje sobie sprawę ze swej nieuchronnej zagłady. Gdybym polował dziś z kimś innym, moglibyśmy wdzięcznie zastawić pułapkę, z której szarak nie mógłby uciec. Ale Soris się nie kontroluje, nie myśli, tak więc rzuca się na przerażone zwierzątko, które w następnej chwili zaczyna uciekać.
Przez sekundę obserwuję z uśmiechem jego zmagania, wiedząc, że w ten sposób nic nie zdziała. Zając jest szybki i za wszelką cenę będzie omijał rozwścieczonego wampira. Nie mogę zatrzymać Sorisa, nie będzie mnie teraz słuchać, a nie mam prawa siłą zmusić go do powrotu i do ponownej przemiany. Nie tym razem. Nie pozostaje mi nic innego, jak pomóc biedakowi.
Bezszelestnie przemieszczam się wokół polany, na której toczy się walka. Muszę obejść szaraka, aby złapać go w pułapkę. Soris ponownie krzyczy z wściekłości i skacze na zwierzątko próbujące umknąć. Trzeba przyznać, że wybrało zły kierunek. Wprost na mnie. Nie atakuję – tę przyjemność zostawię chłopcu. Niech pozna smak zwycięstwa, niech pozna tę radość i satysfakcję rosnącą w sercu w chwili zadawania ostatecznego ciosu.
I rzeczywiście, Soris jednym ruchem pozbawia życia zająca, a następnie rozszarpuje mu gardło, nachyla się i zaczyna pić. Zapach krwi przypomina mi, że ja też jestem głodny, ale widząc, z jaką chciwością młody wampir połyka kolejne łyki ciepłego, świeżego płynu, wiem, że tym razem nic dla mnie nie zostanie. Trudno, upoluję sobie coś nowego.
W końcu Soris przestaje pić i podnosi na mnie wygłodniały wzrok. Podchodzę do niego i zabieram mu ciało zajączka. Rozszerzam ranę z której pił, i wyjmuję serce. Odrywam kawałek, uśmiecham się i połykam, patrząc jak chłopak wącha mięso. Po chwili mruczy z zadowolenia i pochłania wszystko na raz.
- Jak się czujesz? – pytam wracając do ludzkiej postaci, ale on nie odpowiada. – Chodź, wracamy do domu.
Jednak chłopiec nie słucha mnie tylko wpatruje się w zmasakrowane ciało zająca. Co się do cholery dzieje!? Głośny krzyk wydobywa się z jego gardła, ale nie jest to okrzyk złości, lecz smutku i głębokiego żalu. Przez chwilę słucham tego płaczu, po czym podchodzę i odciągam go od czegoś, co jeszcze parę minut temu walczyło o życie.
Chłopak zaczyna się zmieniać i po chwili trzymam za ramiona drżącego siedemnastolatka z zapłakanymi oczami.
- Co ja zrobiłem? – szepce – Co ja zrobiłem? – wyrywa się i pada na ziemię.
- Wstawaj! – mam nadzieję, że mój surowy głos otrzeźwi go i zmusi do działania. Jednak, z tego, co widzę, nie będzie to takie proste. Muszę inaczej do niego dotrzeć. Kucam i dotykam jego ramienia. Tym razem strzepuje moją dłoń i niespodziewanie zwraca na mnie wściekłe spojrzenie.
- To wszystko twoja wina! Twoja wina! Ty mnie namówiłeś! Zmusiłeś! Jesteś potworem! Mordercą! Wszyscy tacy jesteście! A przez ciebie ja… – milknie nagle, przerywając tyradę c z u ł y c h słówek i wrzeszczy z bólu. Kolejna transformacja, tym razem musi być bardzo bolesna.
- Oddychaj – mówię łapiąc go i nie pozwalając uciec. – Uspokój się – ale moja obecność w tej postaci tylko nasila atak. Przemieniam się i odpieram szybki atak siedemnastolatka. W następnej chwili Soris zrywa się do ucieczki.
Moja zwierzęca połowa pragnie rzucić się na niego. Wypruć ze smarkacza flaki i podać na przystawkę, ale potrafię zagłuszyć te odruchy. Wypowiadam zaklęcie unieruchamiające. Młody wampir zastyga w pół kroku i tylko jego oczy wpatrują się we mnie z nienawiścią, kiedy staję przed nim.
- Uspokój się – powtarzam cicho i wracam do ludzkiej postaci. – Oddychaj spokojnie i oczyść umysł. Zrób to, a wszystko wróci do normy. Obiecuję.
Jeszcze przez chwilę rzuca na mnie wściekłe spojrzenia, lecz widząc, że nie tylko nie odpowiadam na nie, ale wręcz je ignoruję, zaczyna się powoli uspokajać. W końcu wraca do ludzkiej postaci i traci przytomność. No tak, dość typowa reakcja po ataku. Biorę go na ręce i zaczynam wracać. Nie jest ciężki, a przynajmniej nie dla mnie. Dobrze, że Aren zaoferował pomoc i porozmawia jutro z chłopakiem. Nie będzie to łatwe, ale myślę, że się dogadają. Aren dogada się z każdym, taka jego uroda.
Uśmiecham się, widząc przez drzewa zapalone światła. Dzieciaki wróciły i pewnie zaraz się położą. I rzeczywiście, jeszcze zanim dochodzę na skraj lasu, widać już tylko jeden jasny punkt – lampa w holu. Zostawili ją, nie wiedząc, kiedy wrócę. To miłe.
Drzwi otwierają się w chwili, gdy do nich podchodzę.
- Skąd wiedziałeś? – pytam podając przyjacielowi nieprzytomnego chłopca.
- Nie tylko ty masz wyczulone zmysły. Zajmę się nim, idź coś upolować.
- A to skąd wiesz?
- Nietrudno zgadnąć. Rzadko się zdarza, by na pierwszym polowaniu pomyśleć o towarzyszu – uśmiecha się – idź.
- Dzięki.
Odwracam się i z czystym sumieniem wracam do lasu. Aren zajmie się Sorisem, a jutro z nim porozmawia.
Transformuję się. Drżyjcie leśne stworzenia – z tą myślą zrywam się do biegu, odnajdując pierwszą ofiarę.
*
Wracam do domu nad ranem. Wszyscy jeszcze śpią. Idę do swojego pokoju, gdzie – o dziwo – czeka na mnie Aren.
- Myślałem, że już nie wrócisz… – nalewa dla mnie herbaty.
- Musiałem trochę pobiegać. Jak Soris?
- Zasnął dwie godziny temu.
- A co robił wcześniej?
- Najpierw leżał nieprzytomny, potem gapił się w sufit i płakał. Siedziałem przy nim, ale nie chciał rozmawiać.
- Dzięki.
- Prześpij się, a ja namówię dziewczyny, aby były cicho…
- … i myślisz, że ci się uda?
- Nie znasz moich możliwości.
- Już się boję.
Uśmiecha się i wychodzi.
Przechodzę do drugiego pokoju i kładę się na łóżku – wystarczą mi trzy godziny. Później wezmę się za swoje obowiązki. Viviana chciała nauczyć się łaciny, chyba…
*
Budzi mnie dzwoniący telefon, którego przez dłuższy czas nikt nie odbiera. Zrezygnowany wstaję, lecz w tym samym momencie dźwięk urywa się. No tak, jak pech to pech. Czy jest sens wracać do łóżka? Chyba nie.
- Robert, do ciebie – odwracam się i widzę poważne spojrzenie Moniki.
- Odbiorę u siebie.
Wychodzi, a ja podnoszę słuchawkę. Na moje „słucham” odpowiada po angielsku głos młodej kobiety.
- Witam, czy mam przyjemność z Panem śniegockim?
- Tak to ja – odpowiadam trochę zaciekawiony. Zazwyczaj dzwoniono do mnie z biura burmistrza, a to nie był głos jego asystenta. No i zazwyczaj mówią do mnie po polsku.
- Nazywam się Samanta Jackson. Dzwonię z Instytutu Badań Genetycznych przy Uniwersytecie Harwardzkim. Chciałabym spotkać się z Panem w sprawie naszych badań.
- A czego one dotyczą? – pytam, starając się nadać głosowi nutę zainteresowania.
- Chciałabym Panu powiedzieć, ale…
- Rozumiem – odpowiadam szybko, słysząc jej konsternację, choć tak naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi.
- Zależy mi na jak najszybszym spotkaniu.
- W takim razie, może uda mi się…
- Nie. Jeżeli Pan pozwoli, przyjadę do Pana, może jutro?
Nie wiem co odpowiedzieć, więc tylko przytakuję, zgadzając się na jutrzejszą, popołudniową wizytę. A przez następną godzinę zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi? Dlaczego jakikolwiek instytut genetyki wysyła swego przedstawiciela do stroniącego od ludzi, polskiego milionera?
Nie mogę jednak wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, poza oczywistą – pieniądze – co byłoby dziwne, ponieważ wtedy rozmawiają z moim pełnomocnikiem. Postanawiam więc – jak zwykle w takiej sytuacji – zarzucić temat i powrócić do niego dopiero jutro, kiedy będę miał więcej informacji.
Teraz muszę zająć się dzieciakami. Chwilę nasłuchuję – są na dworze. Kiedy wchodzę do ogrodu,widzę trzy dziewczyny w skupieniu czytające książki. Trochę to dziwne, skoro jeszcze przed chwilą słyszałem dość głośne rozmowy i śmiech. Widać Monika – której najlepiej idzie udawanie – ostrzegła dziewczyny o moim nadejściu. Oczy Patrycji wpatrują się w jeden punkt i nie poruszają się, natomiast Viviana – cóż musi jej być dość trudno,skoro trzyma książkę do góry nogami.
- Widzę, że czytasz ciekawą książkę, powiedz więc, jak oceniasz zachowanie głównego bohatera podczas balu w pierwszym rozdziale? – pytam z uprzejmym uśmiechem.
Dziewczyna przez chwilę wpatruje się we mnie zaskoczonym wzrokiem, po czym wybucha śmiechem, a po chwili wtóruje jej Patrycja i Monika.
- No ładnie – mówię śmiejąc się z nimi – Gdzie Aren?
- Z Sorisem, gadają od godziny – poważny wzrok Moniki przywraca wszystkim spokój i nagle robi się cicho.
- Muszę wam coś powiedzieć.
- Chodzi o ten telefon? – Monika patrzy na mnie z zaciekawieniem, więc kiwam potwierdzająco głową.
- Chciałbym żebyście wszyscy wyszli na spacer jutro około południa, dobrze?
- A co z Sorisem?
- Liczę na zbawienny wpływ Arena. Najprawdopodobniej pójdzie z wami.
- Super! Może wreszcie go poznamy – Viviana wygląda na podekscytowaną tym spotkaniem. Chyba jej nie powiem, że wątpię, by Soris wdawał się w jakiekolwiek pogawędki. Jest za wcześnie. Ale cóż ja, biedny, mogę na to poradzić? Wampirza intuicja podpowiada mi, że spotkanie z panią profesor jest ważne – tylko dlatego zgodziłem się na jej przyjazd.
Nagle dochodzi do mnie wesoły głos Arena, co dziwne chłopak nie jest sam – no, chyba, że zaczął gadać do siebie.
Zanim znajduję odpowiedź na to pytanie, otwierają się frontowe drzwi i stają w nich Aren i Soris. Chłopiec speszył się widząc nas wszystkich, lecz wtedy Aren popchnął go naprzód wybuchając śmiechem.
- Patrz na minę Setosa, to znaczy Roberta – mówi po chwili. No cóż, chyba muszę naprawdę głupio wyglądać, skoro nawet Soris lekko się uśmiechnął. – Tak wygląda nasz opiekun i, o zgrozo, poważny człowiek.
W tym momencie i dziewczyny zaczynają się śmiać, a ja udaję rozgniewanego, po raz kolejny dziękując w duchu za Arena. Może życie nie jest aż takie straszne? Może jest więcej osób takich, jak on. Dobrych i uczciwych.
Patrzę na nich – cała piątka wygląda na szczęśliwych. Jedna, ulotna chwila. Może i dla nich, nieludzi, jest jeszcze nadzieja?
...............................................