Droga do wolności

1
Eh... no więc, niektórzy już to znają... ale wtedy był to tylko świeży pomysł (i mały kawałek). teraz już skończyłam, więc wstawiam ponownie i trochę więcej... ;)

alors...
lecimy



.............................................................................


I cisza przerwana jest przez krzyk
To requiem - pieśń końca
Smutek i żal
Muerte…


Jesteśmy potworami. Wiemy o tym. Boicie się nas, więc nami gardzicie. Nienawidzicie nas, więc zostawiamy was w spokoju. Wy – ludzie – mordujecie, jak my, lecz macie się za lepszych, bo jesteście n o r m a l n i. A cóż to znaczy? Nie wiem, ale wolę już być potworem. Zabijać – by jeść i pić. Walczyć – o swoją rodzinę i swoje życie.
Kim jestem?
Wampirem.
Kim jest wampir?
Wydaje ci się, że wiesz, ale to tylko pozory. Taka bajka wymyślona, by straszyć dzieci. Rzeczywistość jest sto razy gorsza. Jesteśmy niewolnikami przerażającej powłoki i drapieżnych instynktów, które musimy nauczyć się kontrolować. Nasze życie jest trudniejsze, nasza świadomość i nasze odruchy bardziej zwierzęce, a nasze serca – bardziej ludzkie.
Pierwsze, co musisz wiedzieć – jesteśmy gatunkiem sztucznym. Mieszanką paru zwierząt i ludzi, stworzoną przez jakiegoś wariata. Wyglądamy normalnie, tak jak wszyscy twoi znajomi, wyróżniają nas jednak oczy. Bezdenne i niezapomniane. Kiedy atakujemy, jesteśmy szybcy jak lwy, precyzyjni jak węże i silni jak niedźwiedzie. Kochamy jak ludzie, całym sercem i na zawsze. Jest nas niezwykle mało. Niewiele ponad trzysta wampirów na całym świecie.
Czy trzeba się nas bać? Czy musicie się od nas izolować? Nie. Wbrew wszelkim przesądom nie żywimy się krwią ludzi. Lecz zaatakowani – uśmiercamy każdego, bez litości. Racząc się przy tym słodkim, ciepłym płynem.
Mieszkamy w normalnych domach, mamy normalnych sąsiadów, którzy nie wiedzą o naszej przypadłości. Pożywienie znajdujemy w lesie. Mięso i świeża krew – to jedyne, czego nam trzeba – prócz miłości.
Nazywam się Robert vel Setos. Moja rezydencja jest schroniskiem dla paru młodych – którzy nie poradzili sobie z przemianą.
Przemiana to moment, w którym ujawniają się twoje zdolności. To ciężki czas, bo nagle okazuje się, że jesteś i n n y. że nie jesteś człowiekiem, tylko bestią. Kimś niegodnym. Jakby to była twoja wina. Jakbyś miał wybór…
Tak, ludzie potrafią ranić, a często zdarza się, że odsuwa się od ciebie rodzina, przyjaciele. Wszyscy, których kochałeś.
Tak było kiedyś ze mną. Rozpaczałem. Uciekałem do lasu i godzinami wrzeszczałem – póki nie zdarłem gardła. Przez długi czas byłem sam. Siedziałem na środku polany, płakałem, a żadne zwierzę nie zbliżało się do mnie.
I wtedy zdarzył się cud. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Moje zdziwienie nie miało granic, bo wiedziałem już, że mam wyostrzone zmysły. Odwróciłem się. Poważna twarz i niebieskie, bezdenne oczy.
- Usłyszałem cię – powiedział cichym, uspakajającym głosem – Potrzebujesz pomocy.
Nie odpowiedziałem, to nie było pytanie. Tak bardzo potrzebowałem wtedy czyjejś obecności, akceptacji i wsparcia, a on pojawił się z nikąd i zdawał się wszystko wiedzieć. Czułem, że nie muszę mu nic tłumaczyć. On wie i rozumie to. Usiadł naprzeciwko i wciąż patrzył mi w oczy.
- Skoncentruj się i wróć do ludzkiej postaci – powiedział po chwili.
- Co? – Nie wiedziałem, o co chodzi, ale wystarczyło bym spojrzał na ręce – cóż, trudno było nawet powiedzieć, że to ręce. Raczej szpony! Przestraszyłem się i chciałem uciec. Natychmiast, jak najdalej! Ale mężczyzna złapał mnie jeszcze w tej samej chwili – był niesamowicie silny.
- Skoncentruj się, a wszystko wróci do normy – jego głos był taki spokojny… jakby wcale się nie bał… Czy mógł się nie bać? – Oddychaj spokojnie – mówił dalej, ale jego uścisk nie zelżał i wciąż wpatrywał się w moje przerażone oczy.
Wziąłem głęboki oddech i skoncentrowałem się na wydychaniu powietrza. Powtórzyłem to jeszcze dwa razy i poczułem, jak mężczyzna mnie puszcza.
- A teraz porozmawiajmy.
I rozmawialiśmy, długo rozmawialiśmy.
Pamiętam to jak dziś, choć minęło już czterdzieści lat. Teraz to ja odnajduję młodych, pomagam im, tłumaczę i zabieram do siebie. Wiem, że sami sobie nie poradzą, tak jak ja nie mogłem sobie poradzić.
Moja rezydencja położona jest w górskim lesie, prawie sto kilometrów od najbliższego miasta. Dzięki temu młodzi mają swobodę, a ja wiem, że nikogo nie skrzywdzą. Oni nie potrafią się kontrolować, a przemiana wywołana strachem lub wściekłością jest niebezpieczna dla otaczających nas ludzi. A tak, odnajduję ich w lesie, zanim zdążą się oddalić i prowadzę na polowanie. Zwierząt mamy dużo, mogę więc uczyć moich małych, zagubionych podopiecznych, jak walczyć i jak radzić sobie z agresją wpisaną w nasze życie.
To nie jest łatwe zadanie, ale nie poddam się. Dopóki znajdzie się ktoś, kto potrzebować będzie mojej pomocy, dopóty drzwi mojego pałacu będą otwarte. Ja natomiast będę nasłuchiwać, by móc odpowiedzieć na czyjś płacz. Czy nazwiesz mnie potworem?
Jeżeli tak, trudno. Nie załamię się. Zabiłem w swoim życiu wiele osób, ale nigdy nie robiłem tego dla zabawy. Broniłem swojej rodziny. Jest nas tak mało, że wszyscy są jakoś spokrewnieni.
I tylko czasem zastanawiam się, jakby było na świecie, gdybyście nas zaakceptowali. Gdybyśmy mogli wyjść z ukrycia i żyć normalnie? Głupie marzenie, zbyt pięknie, aby mogło się spełnić. Wiesz dlaczego? Bo jesteście konformistami – dla was nie istniejemy. Po co naruszać stary ład, skoro wszystko jest jasne? Tak, moje marzenie jest nierealne.
Obecnie mam pod opieką pięć osób. Monika i Aren są już dorośli i gdyby chcieli, mogliby odejść. Viviana i Patrycja – bliźniaczki, przebywają tu od dwóch lat. Ich rodzice zmarli, zanim wytłumaczyli im, co się z nimi dzieje, ale one radzą sobie całkiem dobrze. No i jest jeszcze Soris. Sprowadziłem go miesiąc temu, a od tej pory chłopak nie wyszedł jeszcze ze swojego pokoju. Nic dziwnego, był przerażony. Zanim zdążyłem do niego dotrzeć, zamordował swojego ojczyma. Niekontrolowana przemiana, mężczyzna został rozszarpany – nie miał szans. A Soris stał nad jego ciałem, trzęsąc się ze strachu, gdy patrzył na swoje zakrwawione szpony.
Nie było mi łatwo przekonać go, żeby ze mną poszedł, ale gdy ludzie dowiadują się, że wcale ludźmi nie są, ogarnia ich lęk. Bezwiednie szukają czyjejś akceptacji. Najpierw jestem to ja, później inni mieszkańcy domu, a po dłuższym czasie spotykają nawet mieszkańców miasta i rozmawiają z nimi całkiem normalnie – nie zdradzając swojej tajemnicy i nie robiąc im krzywdy.
Do miasta chodzę tylko ja, Monika i Aren. Wiem, że oni kontrolują się nawet podczas przemiany, więc nikogo nie zaatakują. Cóż, może i jest to ryzykowne, ale jeśli chcemy żyć normalnie, musimy się pokazywać. W końcu jestem bogatym, niepracującym mężczyzną, muszę czasem wstąpić do miasta, spotkać burmistrza, wspomóc akcję charytatywną czy zapłacić rachunki.
Dziś do miasta wysłałem Monikę. Aren zajmuje się bliźniaczkami. Z tego co wiem, poszedł z nimi na spacer, długi spacer, po to, bym ja mógł spokojnie porozmawiać z Sorisem.
Nie chcę, aby ktokolwiek był przy tej rozmowie. Wampiry potrafią być naprawdę groźne, a ja nie mogę narażać innych dzieciaków.
Wspinam się po schodach – to już niedaleko. Jeszcze tylko długi korytarz i już stoję pod drzwiami. Pukam – nikt nie odpowiada. No cóż, mogłem się tego spodziewać. Chwilę nasłuchuję – cisza, jakby nikogo nie było w środku, ale nie… słyszę cichy oddech, jest bardzo spokojny i równy – chłopak musi spać. Trudno, mamy teraz warunki do rozmowy, a on nie może ciągle siedzieć sam, bo zwariuje. Naciskam klamkę – zamknięte. Tak, tego też mogłem się spodziewać. Ale wampiryzm ma parę zalet, między innymi tę – drzwi nie stanowią dla mnie najmniejszego problemu. Wywarzam je z łatwością i staję jak wryty. Cholera, co tu się stało? Chłopak wyładował złość i frustrację na moich zabytkowych meblach! Kryształowe lustro znajduje się chyba w milionie kawałków! A co tam, było drogie, ale nigdy go nie lubiłem.
Podchodzę do łóżka. No tak, materac i prześcieradło są poszarpane. Ciekawe ile razy transformował się, kiedy mnie nie było? Gdzie on jest? Wiem, że nie miał gdzie uciec… staję na chwilę i słucham. Jego oddech jest szybszy – obudził się i boi się. Już wiem gdzie siedzi, we wnęce pomiędzy szafą a kredensem. Podchodzę i wyciągam rękę, by pomóc mu wstać. Wzdryga się i z krzykiem bólu transformuje.
- Spokojnie – mówię odsuwając się kawałek. Chłopak musi czuć się bezpieczny – skoncentruj się i wróć do ludzkiej postaci – tak… te słowa zawsze przypominają mi moją pierwszą, pełną przemianę. Soris jednak nie uspokoił się, nawet nie próbował! Nie do wiary… – odskakuję w ostatniej chwili – …rzucił się na mnie!
- Uspokój się… – mój głos jest cichy i spokojny – Oddychaj…
- Nie! – warczy.
Cholera, on się całkowicie pogrążył! Zwierzęcy strach, pomieszany z wściekłością, wziął górę nad wszystkimi innymi odruchami.
Znów na mnie skacze, ale łapię go. Jestem silniejszy i szybszy, a raczej on nie wie jeszcze, że jest szybki. Wyrywa się, a ja mam dość tej szarpaniny. M u s z ę z nim porozmawiać, a do tego on m u s i się uspokoić. Nie mam wyboru – transformuję się. Zastyga w bezruchu. No cóż, terapia wstrząsowa jest niezawodna. Wpatruje się we mnie ze strachem – no tak, w tej postaci jestem od niego dwa razy większy.
- Uspokój się – mówię łapiąc go mocno za ręce, a pionowe źrenice moich oczu wbijają się w chłopca – Oddychaj… liczę do trzech i razem wracamy do ludzkich postaci. Raz… – chyba się uda – …dwa… – mam nadzieję – …i trzy!
Ja zmieniam się od razu. Przez chwilę obserwuję jak część Sorisa próbuje walczyć, ale w końcu chłopak oddycha z ulgą i byłby upadł, gdybym go nie trzymał.
Jakie to dziwne…? Jeszcze przed chwilą buchał energią, wrzeszczał, rzucał się, a teraz… ledwo stoi.
Tak, przemiana to trudny okres. Chyba najtrudniejszy.
- Jak się czujesz? – pytam odgarniając mu włosy z czoła.
- Kiepsko – mówi, ale znajduje dość siły, aby się ode mnie odsunąć.
No tak, a ja głupi myślałem, że trudniejszą część mam już za sobą.
- Powinieneś iść na polowanie – mówię w końcu – przestaniesz demolować pokój. Poza tym, zmniejszysz ryzyko ataku.
- Nie chcę.
- Musisz.
- Nie chcę! Nie chcę być taki jak wy! Nie chcę być potworem! – krzyczy, a łzy płyną mu po policzku.
- Ale jesteś i nic na to nie poradzisz.
Co mam mu powiedzieć? że da się to odkręcić? że może wrócić do domu i to zignorować? Nie! Jest niebezpieczny. Jeżeli nikt mu nie pomoże, będzie atakował wszystko i wszystkich. Ze strachu, z wściekłości. Nawet jedno słowo będzie mogło wywołać przemianę, a wtedy populacja wampirów wzrośnie o parę najbliżej stojących osób. Tak nie można.
Podchodzę do niego, ale chłopak przyskakuje do drzwi.
- Daj mi odejść! Zostaw mnie! – wybiega. Kurczę… muszę przyznać, że jest naprawdę szybki.
Niech biegnie, niech wrzeszczy – może w końcu się z tym pogodzi. Nie muszę się obawiać, jesteśmy tu sami, a rezydencja jest zabezpieczona. Parę prostych zaklęć wystarczy, by nie mógł otworzyć drzwi ani wybić okien. Z tego, co zauważyłem, nie jest czarodziejem, a to zdarza się niezwykle rzadko. Wszyscy moi podopieczni są czarodziejami-wampirami, co znaczy, że mam z nimi dużo zabawy i harówki. Ale Soris musiał być zwykłym człowiekiem. Jego reakcja na przemiany jest dużo większa. I nie ma się co dziwić. Jeszcze dwa miesiące temu był zwykłym siedemnastolatkiem. Pewnie chodził do szkoły, czytał komiksy i w nosie miał potwory z bajek. A dziś… zamordował ojczyma i sam zmienił się w bestię.
Nietrudno mi podążać za nim. Wrzeszczy tak głośno, że każdy mógłby go znaleźć. Kiedy się w końcu zmęczy, będziemy mogli porozmawiać. Na razie jednak muszę pilnować, aby w przypływie złości nic sobie nie zrobił. Co, niestety, może się zdarzyć. Nie przypominam sobie, żeby którykolwiek z moich wychowanków tak gwałtownie to przeżywał. Ale on jest inny. Zwykły dzieciak, w absolutnie niezwykłych okolicznościach.
Przyspieszam słysząc odgłos tłuczonego szkła – pewnie moje drugie, kryształowe lustro. Tak. Mam rację. Chłopak stoi przy ścianie z zakrwawionymi dłońmi.
- Nie chcę tak żyć – szepce patrząc na swoje ręce.
Rozumiem go. Zapach krwi musi doprowadzać go do szału. Jeszcze ani razu nie zaspokoił swoich potrzeb. Jadł tylko normalne posiłki. Jeżeli nie chce zwariować, co jakiś czas musi zjeść surowe mięso i wypić krew. To zmniejszy możliwość ataku i zaspokoi zwierzęcy głód.
- Przyzwyczaisz się – mówię podchodząc bliżej. Jest zmęczony i przerażony, tym razem się nie odsuwa.
- Raczej nie – podnosi na mnie wzrok. Płacze. Czy mogę do niego podejść? Chyba tak. Próbuję go dotknąć. Przez chwilę wydaje mi się, że znowu ucieknie, ale nie. Przytulam go. Dobrze, że nikogo nie ma, chłopak nie będzie się wstydził.
- Pójdziesz z nami na polowanie?
- Nie.
- A pójdziesz ze mną? Potrzebujesz tego. – Przez chwilę patrzę na niego, zastanawiając się, czy w końcu uda mi się go namówić.
- Dobrze – odpowiada cicho – ale tylko z tobą.
Uśmiecham się i klepię go po ramieniu. Pierwszy etap mamy za sobą. Udało mi się zdobyć jego zaufanie.

*

Późnym wieczorem przychodzi do mnie Aren. Jest wysoki – ma chyba metr dziewięćdziesiąt, a na jego twarzy gości wesoły uśmiech.
- Jak spacer?
- Fajnie, dopóki dziewczyny nie próbowały mnie pobić… – uśmiecha się figlarnie – …chyba za bardzo im dokuczałem. Ale wiesz, transformowaliśmy się i wydaje mi się, że z nimi nie będzie już problemów.
- Raczej nie. Pamiętaj jednak, że wy się bawicie. To co innego.
- Tak, wiem. Kiedy ruszamy na polowanie?
- Czekacie tylko na Monikę – patrzę na niego uważnie zastanawiając się, jak zareaguje. – Dziś ty prowadzisz – dodaję w końcu.
- Nie idziesz z nami?
- Nie.
- A Soris?
- Idzie ze mną.
Aren przez chwilę patrzy mi w oczy, po czym kiwną głową ze zrozumieniem.
- Biedny chłopak – uśmiech znika z jego twarzy.
- Przyzwyczai się
- Jak każdy. Robert, myślisz, że mógłbym z nim pogadać?
- Myślę, że tak, ale nie dziś. Jutro. Po polowaniu. Będzie potrzebował kogoś, kto pokaże mu, że można tak żyć i nie jest to złe.
- W takim razie, jutro.
Stoi już przy drzwiach, kiedy wraca mu na twarz wesoły uśmiech.
- Zauważyłem, że pozbyłeś się kryształowego lustra z salonu…
- …tak… - odchrząkam – tego z zielonego pokoju też. Wydaje mi się, że… że nie pasowały do reszty.
- Tak, chyba wiem, co masz na myśli.
Uśmiecham się i chcę jeszcze coś powiedzieć, ale wyszedł i słyszę już tylko jego radosny śmiech niosący się po korytarzu.
W sumie cieszę się, że Aren jest ze mną. że nie poczuł się gotów. Odkąd pogodził się ze swoim przeznaczeniem i nauczył się kontrolować, stał się wesołym dwudziestolatkiem, rozśmieszającym wszystkich dookoła. Kocham każde dziecko mieszkające u mnie, ale jego chyba najbardziej. Był taki dzielny, zdaje mi się, że on jeden nie rozwalił nigdy żadnego z mebli. Przez jakiś czas siedział po cichu u siebie – nie płakał, nie krzyczał, a potem wyszedł i zabrał się ze mną na polowanie. Tak… ale teraz muszę zająć się Sorisem. Nie mogę go stracić.
Słyszę, jak otwierają się frontowe drzwi – wróciła Monika. Jest już dobrze po dziewiątej. Myślę, że zaraz wyjdą.
Dookoła mojej rezydencji znajduje się około dziesięciu kilometrów kwadratowych prywatnego lasu. To wystarczająco dużo, by przeprowadzić polowanie dla pięciu dzieciaków. Nikt tu nie wejdzie, nikt ich nie zobaczy i nikt nie ucierpi, no… może oprócz zwierząt, ale taka jest kolej rzeczy.
- Załoga, proszę się zachowywać. Idziemy na kolację. Szef kuchni, czyli ja, na przystawkę poleca zająca. Następnie proponuję sarnę, o ile jakąś znajdziemy. Natomiast deser dostaniemy w domu, Mona przyniosła ciastka – cichy głos coraz słabiej dociera do moich czułych uszu.
A więc poszli. No, to teraz chyba kolej na nas. Idę po Sorisa. O, niespodzianka – czeka na mnie przed pokojem. Co prawda minę ma trochę zaniepokojoną, ale nie dziwi mnie to.
- Idziemy – mówię uśmiechając się zachęcająco i puszczając go przodem.
Rusza powoli. Chyba nigdy nie przejdziemy przez ten dom. Coś we mnie buntuje się przeciwko żółwiemu tempu, ale wiem, że nie mogę nic zrobić. Chwila wahania następuje także przy drzwiach, ale w końcu wychodzimy za próg.
- I co teraz? – pyta drżącym głosem.
- Idziemy na spacer.
Patrzy na mnie zdziwiony. Raczej nie tego się spodziewał.
Wąska ścieżka, którą idziemy, doprowadza nas na skraj lasu. Wciągam głęboko powietrze i czuję zapach krwi – reszta dzieciaków musi być niedaleko. Chłopak też to wyczuł, ale w przeciwieństwie do mnie wzdryga się, próbując zwalczyć swoje pragnienia.
- Nie rób tego – mówię skręcając w lewo. Musimy odejść od reszty. – Nie odrzucaj tych odczuć. Ten zapach powoduje, że chcesz się na coś rzucić, prawda? – kiwa głową, więc kontynuuję – Jesteś głodny. Jesteś głodnym drapieżnikiem i aby się najeść, musisz upolować zwierzynę. Tak, jak zwykły człowiek, nie ma w tym nic dziwnego.
Nagle uderza we mnie zapach zwierzyny. Zając – wbrew pozorom łatwo go dopaść, zwłaszcza we dwójkę.
- Mamy dziś szczęście.
Patrzy na mnie w skupieniu nie wiedząc, o czym mówię. Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Nie czujesz, czy nie chcesz czuć?
Przez chwilę milczy zawstydzony, ale po chwili zamyka oczy.
- Czuję… jakieś… zwierzę.
- Zając.
- Co mam robić?
- Na razie pójdziemy go odnaleźć. Transformuj się.
- Co!? – krzyczy głośno. Aż dziw, że nie wystraszył wszystkich zwierząt w promieniu stu kilometrów.
- Po prostu transformuj się – powtarzam cierpliwie.
- Jak?
- Pomyśl, że chcesz się przemienić. Wyobraź sobie, że tak się dzieje…
- Ale ja nie chcę!
Rozumiem, dlaczego tak mówi. Te transformacje, których doświadczył do tej pory, były bardzo bolesne i nieprzyjemne.
- Nie bój się. Jeżeli przemienisz się z własnej woli, to nic nie będzie cię bolało.
- A jeżeli cię zaatakuję? – pyta cicho, patrząc w ziemię.
- Nie martw się. Odpierałem już ataki wielu wampirów i innych groźnych stworzeń. W razie czego poradzę sobie. Więc nie czekaj dłużej, bo ucieknie nam kolacja.
Przez chwilę nic się nie dzieje i zaczynam podejrzewać, że będę musiał go sprowokować, ale nie. Z jego zaciśniętych ust wymyka się cichy jęk i Soris zaczyna się zmieniać. Robię to samo – tak, na wszelki wypadek. Zawsze lepiej być gotowym.
Po chwili otwiera oczy, które teraz przypominają raczej pionowe wężowe szparki, niż ludzkie źrenice. Przygląda mi się uważnie, warczy i rzuca się w stronę, z której dochodzi zapach zająca. Biegnę za nim ciesząc się z coraz bliższej walki. Czuję, jak wypełnia mnie radość i podniecenie. Podejrzewam, że to samo dzieje się teraz w sercu Sorisa, choć jego ludzka część stara się to zagłuszyć.
Zając jest już w polu naszego widzenia i zdaje sobie sprawę ze swej nieuchronnej zagłady. Gdybym polował dziś z kimś innym, moglibyśmy wdzięcznie zastawić pułapkę, z której szarak nie mógłby uciec. Ale Soris się nie kontroluje, nie myśli, tak więc rzuca się na przerażone zwierzątko, które w następnej chwili zaczyna uciekać.
Przez sekundę obserwuję z uśmiechem jego zmagania, wiedząc, że w ten sposób nic nie zdziała. Zając jest szybki i za wszelką cenę będzie omijał rozwścieczonego wampira. Nie mogę zatrzymać Sorisa, nie będzie mnie teraz słuchać, a nie mam prawa siłą zmusić go do powrotu i do ponownej przemiany. Nie tym razem. Nie pozostaje mi nic innego, jak pomóc biedakowi.
Bezszelestnie przemieszczam się wokół polany, na której toczy się walka. Muszę obejść szaraka, aby złapać go w pułapkę. Soris ponownie krzyczy z wściekłości i skacze na zwierzątko próbujące umknąć. Trzeba przyznać, że wybrało zły kierunek. Wprost na mnie. Nie atakuję – tę przyjemność zostawię chłopcu. Niech pozna smak zwycięstwa, niech pozna tę radość i satysfakcję rosnącą w sercu w chwili zadawania ostatecznego ciosu.
I rzeczywiście, Soris jednym ruchem pozbawia życia zająca, a następnie rozszarpuje mu gardło, nachyla się i zaczyna pić. Zapach krwi przypomina mi, że ja też jestem głodny, ale widząc, z jaką chciwością młody wampir połyka kolejne łyki ciepłego, świeżego płynu, wiem, że tym razem nic dla mnie nie zostanie. Trudno, upoluję sobie coś nowego.
W końcu Soris przestaje pić i podnosi na mnie wygłodniały wzrok. Podchodzę do niego i zabieram mu ciało zajączka. Rozszerzam ranę z której pił, i wyjmuję serce. Odrywam kawałek, uśmiecham się i połykam, patrząc jak chłopak wącha mięso. Po chwili mruczy z zadowolenia i pochłania wszystko na raz.
- Jak się czujesz? – pytam wracając do ludzkiej postaci, ale on nie odpowiada. – Chodź, wracamy do domu.
Jednak chłopiec nie słucha mnie tylko wpatruje się w zmasakrowane ciało zająca. Co się do cholery dzieje!? Głośny krzyk wydobywa się z jego gardła, ale nie jest to okrzyk złości, lecz smutku i głębokiego żalu. Przez chwilę słucham tego płaczu, po czym podchodzę i odciągam go od czegoś, co jeszcze parę minut temu walczyło o życie.
Chłopak zaczyna się zmieniać i po chwili trzymam za ramiona drżącego siedemnastolatka z zapłakanymi oczami.
- Co ja zrobiłem? – szepce – Co ja zrobiłem? – wyrywa się i pada na ziemię.
- Wstawaj! – mam nadzieję, że mój surowy głos otrzeźwi go i zmusi do działania. Jednak, z tego, co widzę, nie będzie to takie proste. Muszę inaczej do niego dotrzeć. Kucam i dotykam jego ramienia. Tym razem strzepuje moją dłoń i niespodziewanie zwraca na mnie wściekłe spojrzenie.
- To wszystko twoja wina! Twoja wina! Ty mnie namówiłeś! Zmusiłeś! Jesteś potworem! Mordercą! Wszyscy tacy jesteście! A przez ciebie ja… – milknie nagle, przerywając tyradę c z u ł y c h słówek i wrzeszczy z bólu. Kolejna transformacja, tym razem musi być bardzo bolesna.
- Oddychaj – mówię łapiąc go i nie pozwalając uciec. – Uspokój się – ale moja obecność w tej postaci tylko nasila atak. Przemieniam się i odpieram szybki atak siedemnastolatka. W następnej chwili Soris zrywa się do ucieczki.
Moja zwierzęca połowa pragnie rzucić się na niego. Wypruć ze smarkacza flaki i podać na przystawkę, ale potrafię zagłuszyć te odruchy. Wypowiadam zaklęcie unieruchamiające. Młody wampir zastyga w pół kroku i tylko jego oczy wpatrują się we mnie z nienawiścią, kiedy staję przed nim.
- Uspokój się – powtarzam cicho i wracam do ludzkiej postaci. – Oddychaj spokojnie i oczyść umysł. Zrób to, a wszystko wróci do normy. Obiecuję.
Jeszcze przez chwilę rzuca na mnie wściekłe spojrzenia, lecz widząc, że nie tylko nie odpowiadam na nie, ale wręcz je ignoruję, zaczyna się powoli uspokajać. W końcu wraca do ludzkiej postaci i traci przytomność. No tak, dość typowa reakcja po ataku. Biorę go na ręce i zaczynam wracać. Nie jest ciężki, a przynajmniej nie dla mnie. Dobrze, że Aren zaoferował pomoc i porozmawia jutro z chłopakiem. Nie będzie to łatwe, ale myślę, że się dogadają. Aren dogada się z każdym, taka jego uroda.
Uśmiecham się, widząc przez drzewa zapalone światła. Dzieciaki wróciły i pewnie zaraz się położą. I rzeczywiście, jeszcze zanim dochodzę na skraj lasu, widać już tylko jeden jasny punkt – lampa w holu. Zostawili ją, nie wiedząc, kiedy wrócę. To miłe.
Drzwi otwierają się w chwili, gdy do nich podchodzę.
- Skąd wiedziałeś? – pytam podając przyjacielowi nieprzytomnego chłopca.
- Nie tylko ty masz wyczulone zmysły. Zajmę się nim, idź coś upolować.
- A to skąd wiesz?
- Nietrudno zgadnąć. Rzadko się zdarza, by na pierwszym polowaniu pomyśleć o towarzyszu – uśmiecha się – idź.
- Dzięki.
Odwracam się i z czystym sumieniem wracam do lasu. Aren zajmie się Sorisem, a jutro z nim porozmawia.
Transformuję się. Drżyjcie leśne stworzenia – z tą myślą zrywam się do biegu, odnajdując pierwszą ofiarę.

*

Wracam do domu nad ranem. Wszyscy jeszcze śpią. Idę do swojego pokoju, gdzie – o dziwo – czeka na mnie Aren.
- Myślałem, że już nie wrócisz… – nalewa dla mnie herbaty.
- Musiałem trochę pobiegać. Jak Soris?
- Zasnął dwie godziny temu.
- A co robił wcześniej?
- Najpierw leżał nieprzytomny, potem gapił się w sufit i płakał. Siedziałem przy nim, ale nie chciał rozmawiać.
- Dzięki.
- Prześpij się, a ja namówię dziewczyny, aby były cicho…
- … i myślisz, że ci się uda?
- Nie znasz moich możliwości.
- Już się boję.
Uśmiecha się i wychodzi.
Przechodzę do drugiego pokoju i kładę się na łóżku – wystarczą mi trzy godziny. Później wezmę się za swoje obowiązki. Viviana chciała nauczyć się łaciny, chyba…

*

Budzi mnie dzwoniący telefon, którego przez dłuższy czas nikt nie odbiera. Zrezygnowany wstaję, lecz w tym samym momencie dźwięk urywa się. No tak, jak pech to pech. Czy jest sens wracać do łóżka? Chyba nie.
- Robert, do ciebie – odwracam się i widzę poważne spojrzenie Moniki.
- Odbiorę u siebie.
Wychodzi, a ja podnoszę słuchawkę. Na moje „słucham” odpowiada po angielsku głos młodej kobiety.
- Witam, czy mam przyjemność z Panem śniegockim?
- Tak to ja – odpowiadam trochę zaciekawiony. Zazwyczaj dzwoniono do mnie z biura burmistrza, a to nie był głos jego asystenta. No i zazwyczaj mówią do mnie po polsku.
- Nazywam się Samanta Jackson. Dzwonię z Instytutu Badań Genetycznych przy Uniwersytecie Harwardzkim. Chciałabym spotkać się z Panem w sprawie naszych badań.
- A czego one dotyczą? – pytam, starając się nadać głosowi nutę zainteresowania.
- Chciałabym Panu powiedzieć, ale…
- Rozumiem – odpowiadam szybko, słysząc jej konsternację, choć tak naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi.
- Zależy mi na jak najszybszym spotkaniu.
- W takim razie, może uda mi się…
- Nie. Jeżeli Pan pozwoli, przyjadę do Pana, może jutro?
Nie wiem co odpowiedzieć, więc tylko przytakuję, zgadzając się na jutrzejszą, popołudniową wizytę. A przez następną godzinę zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi? Dlaczego jakikolwiek instytut genetyki wysyła swego przedstawiciela do stroniącego od ludzi, polskiego milionera?
Nie mogę jednak wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, poza oczywistą – pieniądze – co byłoby dziwne, ponieważ wtedy rozmawiają z moim pełnomocnikiem. Postanawiam więc – jak zwykle w takiej sytuacji – zarzucić temat i powrócić do niego dopiero jutro, kiedy będę miał więcej informacji.
Teraz muszę zająć się dzieciakami. Chwilę nasłuchuję – są na dworze. Kiedy wchodzę do ogrodu,widzę trzy dziewczyny w skupieniu czytające książki. Trochę to dziwne, skoro jeszcze przed chwilą słyszałem dość głośne rozmowy i śmiech. Widać Monika – której najlepiej idzie udawanie – ostrzegła dziewczyny o moim nadejściu. Oczy Patrycji wpatrują się w jeden punkt i nie poruszają się, natomiast Viviana – cóż musi jej być dość trudno,skoro trzyma książkę do góry nogami.
- Widzę, że czytasz ciekawą książkę, powiedz więc, jak oceniasz zachowanie głównego bohatera podczas balu w pierwszym rozdziale? – pytam z uprzejmym uśmiechem.
Dziewczyna przez chwilę wpatruje się we mnie zaskoczonym wzrokiem, po czym wybucha śmiechem, a po chwili wtóruje jej Patrycja i Monika.
- No ładnie – mówię śmiejąc się z nimi – Gdzie Aren?
- Z Sorisem, gadają od godziny – poważny wzrok Moniki przywraca wszystkim spokój i nagle robi się cicho.
- Muszę wam coś powiedzieć.
- Chodzi o ten telefon? – Monika patrzy na mnie z zaciekawieniem, więc kiwam potwierdzająco głową.
- Chciałbym żebyście wszyscy wyszli na spacer jutro około południa, dobrze?
- A co z Sorisem?
- Liczę na zbawienny wpływ Arena. Najprawdopodobniej pójdzie z wami.
- Super! Może wreszcie go poznamy – Viviana wygląda na podekscytowaną tym spotkaniem. Chyba jej nie powiem, że wątpię, by Soris wdawał się w jakiekolwiek pogawędki. Jest za wcześnie. Ale cóż ja, biedny, mogę na to poradzić? Wampirza intuicja podpowiada mi, że spotkanie z panią profesor jest ważne – tylko dlatego zgodziłem się na jej przyjazd.
Nagle dochodzi do mnie wesoły głos Arena, co dziwne chłopak nie jest sam – no, chyba, że zaczął gadać do siebie.
Zanim znajduję odpowiedź na to pytanie, otwierają się frontowe drzwi i stają w nich Aren i Soris. Chłopiec speszył się widząc nas wszystkich, lecz wtedy Aren popchnął go naprzód wybuchając śmiechem.
- Patrz na minę Setosa, to znaczy Roberta – mówi po chwili. No cóż, chyba muszę naprawdę głupio wyglądać, skoro nawet Soris lekko się uśmiechnął. – Tak wygląda nasz opiekun i, o zgrozo, poważny człowiek.
W tym momencie i dziewczyny zaczynają się śmiać, a ja udaję rozgniewanego, po raz kolejny dziękując w duchu za Arena. Może życie nie jest aż takie straszne? Może jest więcej osób takich, jak on. Dobrych i uczciwych.
Patrzę na nich – cała piątka wygląda na szczęśliwych. Jedna, ulotna chwila. Może i dla nich, nieludzi, jest jeszcze nadzieja?
...............................................
Ostatnio zmieniony czw 09 lip 2009, 08:55 przez Lan, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Nie będę owijał w bawełnę,jak dla mnie świetne.Cały czas czytałem z zaciekawienieniem jak dziecko otwierające swój gwiazdkowy przezent.Mam nadzieję,że będzie dalszy ciąg.



Pozdro.



Oby więcej takich tekstów.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Wprawdzie nie przepadam za historyjkami o potworach, ale to było coś kompletnie innego niż to z czym się do tej pory zetknąłem. Brawa za pomysł, styl, za wszystko.



Czekam na ciąg dalszy. Mam nadzieję, że nastąpi.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

6
dziękuję, w takim razie wrzucam dalszą część...







Nie dane mi jest przespać tę noc w spokoju. Już po godzinie budzi mnie krzyk Sorisa. Kolejna transformacja. Cholera, a myślałem, że miną przynajmniej dwa dni, zanim kolejna fala głodu wywoła przemianę. Widać nie miałem racji. Mimo wszystko zastanawia mnie, co wywołało atak.

Tym razem droga na górę zajmuje tylko chwilę, lecz nie ja pierwszy docieram do cierpiącego nastolatka. Stojąc w drzwiach przyglądam się, jak pomaga mu Aren. Muszę przyznać, że idzie mu bardzo dobrze. W końcu kiwa głową, pokazując, że mogę wracać. Cóż, lepiej będzie, jak ich zostawię.

W pokoju czuję, że to nie koniec. Nie kładę się – choć mój organizm domaga się porządnego snu – tylko siadam na ziemi i pogrążam się w medytacji.

Walcząc z ograniczeniami umysłu tracę poczucie czasu, a kiedy udaje mi się porzucić ciało i unieść się na wyższy poziom, słyszę czyjś płacz. Czuję też innych – pogrążonych w medytacji, lecz oni na nic nie zwracają uwagi. Nic ich nie obchodzi…

Krzyk staje się głośniejszy – muszę się skupić. Otaczająca mnie biała mgła nie pozwala nic dostrzec. Jeśli mam odnaleźć tę osobę, muszę zlokalizować jej płacz i zobaczyć, gdzie jest. Dwa głębokie oddechy… Wiem! Muszę powrócić do pozostawionej powłoki, żeby tam dotrzeć. Nie jest to przyjemne uczucie, ale nie mam czasu do stracenia.

Zrywam się z podłogi i biegnę przez dom. Na schodach stoi Aren.

- Wychodzę – rzucam w jego stronę. O nic nie pyta – jest przyzwyczajony.

Przed domem mogę się teleportować. Nie jest to łatwe, jeżeli nie zna się miejsca, w które chce się trafić, ale ja robiłem to już nie raz.

Wciągam powietrze i zatrzymuję oddech. Oblewa mnie fala chłodu, a ściśnięty żołądek podchodzi do gardła. W następnej chwili znajduję się na łące. Pomimo ciemności widzę go. Klęczy w trawie wyrywając rośliny naokoło. Transformował się, wrzeszczy – prawdopodobnie jego ludzkie odczucia zostały wyparte przez zwierzęcy strach.

Przemieniam się i podchodzę. Powoli, tak, by mnie nie usłyszał. Nie chcę go straszyć. Obserwuję go z zaniepokojeniem. Czy będzie mógł u mnie mieszkać? Z Sorisem są kłopoty i nieprędko się skończą. Wątpię, bym mógł zapewnić właściwą opiekę dwóm przerażonym wampirom naraz. Doskonale pamiętam, jak to było z bliźniaczkami. Nie miałem serca ich rozdzielać, a potem... gehenna. Jak nie jedna miała atak, to druga, albo obie na raz. Wtedy było najgorzej.

Co z nim zrobić? Przecież go nie zostawię! Cóż… będę musiał zakłócić spokój komuś innemu – w końcu nie tylko ja pomagam młodym.

Jestem już bardzo blisko. Wyciągam rękę, a jednocześnie wyczuwam zapach krwi. Moje serce przyspiesza – tym razem jednak tylko ze strachu. Kolejny dzieciak rozpoczął n o w e życie od morderstwa.

- Witaj – mówię cicho. – Nie bój się.

Odpowiada mi wściekłe spojrzenie wężowych źrenic. Zakrwawiony pysk wykrzywia się w nieprzyjemnym grymasie, a chłopak rzuca się do ucieczki.

Zanim ruszam za nim, rejestruję, że ofiarą młodego wampira padł pies. Oddycham z ulgą i biegnę za uciekinierem.

Nie chcę unieruchamiać go magią, nie za pierwszym razem. Musi mi zaufać, pozwolić się zbliżyć. Całkiem łatwo doganiam go, ale chłopak nie daje za wygraną. Rozpoczyna się szalony wyścig, przy akompaniamencie wściekłych wrzasków.

Nagle zatrzymał się. Zdziwiony i ja staję – zawsze lepiej sprawdzić, co się dzieje. Po chwili widzę go. Czarny cień, naprzeciwko młodego. Napinam mięśnie przygotowując się do walki o życie wampira, ale po chwili rozpoznaję postać zbliżającą się powoli do chłopca.

To Raos – mój mentor. Ten, który jako pierwszy pokazał mi dobre strony mojej natury.

Uśmiecham się i rozpoczynam dwustronne podejście. Dokładnie tak, jak mnie uczył. Wygląda ono trochę inaczej. Trzeba powoli okrążać młodego, coraz bardziej zacieśniając okręgi. Tak naprawdę, jest to nawet trudniejsze, bo trzeba rozumieć swojego towarzysza.

Z Raosem robiłem to nie raz, więc teraz idzie nam całkiem szybko. To on mówi i prowadzi chłopaka, ja tylko nie pozwalam małemu uciec i eskortuję ich do granicy lasu.

- Przyjacielu – odzywa się w końcu. – Chłopak pójdzie ze mną. Z tego co wiem, Soris jeszcze się nie oswoił, prawda?

- Masz rację, dziękuję.

I rozstajemy się. Nic więcej nie musi być powiedziane. Teleportuję się pod dom ze świadomością, że przerażony dzieciak trafił w dobre ręce.

światła są już pogaszone i panuje absolutna cisza. Wchodzę do środka. żadnych rozmów, czyli Soris zasnął.

To dobrze – na dziś dość mam niespodzianek. Dochodzi druga i za dziesięć godzin pojawi się ta Jackson. Człowiek w domu wampirów. świat się wali.

Będę musiał uważać – zapach ludzi niezwykle drażni młode. A gdyby którykolwiek z nich przemienił się i rzucił na panią profesor? Trzeba będzie dokonać dość skomplikowanej modyfikacji wspomnień – co zazwyczaj wiąże się z uszkodzeniem mózgu, lub zabić ją – co w tym wypadku wydaje się bardziej humanitarne.

Cóż, najlepiej będzie, jeżeli nikt, oprócz mnie, nie będzie jej widział. Nie lubię niepotrzebnego ryzyka.

Nalewam sobie herbaty i idę do pokoju. Spod drzwi wydostaje się smuga światła – ktoś na mnie czeka. Nie dziwi mnie zbytnio widok Arena. Prawdopodobnie chciał mi pomóc z nowym lokatorem.

Chłopak budzi się z półsnu w chwili, gdy zamykam drzwi.

- Co z Sorisem? – pytam, oddając mu gorący napój i nalewając sobie koniaku.

- Poparzył się.

- Czyli atak wywołał ból – wiedziałem, że musiała być j a k a ś przyczyna. Polowanie wyklucza jedynie zwykłe przemiany. Transformacja spowodowana wstrząsem może przydarzyć się każdemu, choć Aren i Monika nie straciliby świadomości.

- Idź spać – mówię w końcu.

- A co z twoim nagłym wyjściem?

- Raos go zabrał.

- To dobrze.

- Wiem – uśmiecham się – leć spać.

Wychodzi, a ja wracam do łóżka. To był długi i ciężki dzień, a jutro…

*

…nie wiem nawet, kiedy zasnąłem. Chyba od razu. A teraz dzień dopiero się budzi. Wszystkie dzieciaki śpią. – Przynajmniej ten dzień zaczyna się normalnie. Mam też cichą nadzieję, że podobnie się skończy. żadnych ataków, sporów i transformacji. Jeden zwykły dzień.

Wchodzę do ogrodu, jest piękny słoneczny poranek, a on wygląda wręcz uroczo. Siadam więc na ławce i wsłuchuję się w ptasi koncert. Wyciszam się i pozwalam sobie „odlecieć” – gdyby coś się działo, wampirza intuicja sprowadzi mnie z powrotem.

W oczyszczonym umyśle, coraz głośniejszy śpiew ptaków – jedyna pozostałość po ziemskim otoczeniu – pogrąża mnie w głębokim transie, z którego budzę się dopiero po godzinie. Najwyższy czas przygotować śniadanie. Ciekawe, czy Soris zje z nami?

W chwili, gdy wchodzę do kuchni, odzywa się dzwonek telefonu.

Po głosie poznaję Michała, asystenta burmistrza.

- Pan śniegocki? – chłopak zdaje się być zdenerwowany.

- Przy telefonie.

- Przed chwilą była u nas niejaka Samanta Jackson. Czy spodziewa się jej pan?

- Tak, jesteśmy umówieni na popołudnie.

- Tak myślałem, musi pan wiedzieć, ze ona właśnie wyjechała.

- Co? – ta wiadomość tak mnie zaskakuje, że nie zwracam uwagi na fakt, iż chłopak zapamiętał, że przyjmuje gości po południu albo później.

- Pani Jackson przed chwilą oświadczyła burmistrzowi, że wybiera się do pana. Ma samochód, powinna więc być za dwie godziny.

Przez chwilę nie wiem, co powiedzieć i dopiero po paru sekundach przypominam sobie o dobrych manierach. Grzecznie dziękuję za informację i żegnam się z Michałem, w myśli przeklinając panią profesor.

Co jej strzeliło do głowy! Dlaczego postanowiła przyjechać wcześniej? To raczej nie przypadek. Teraz wszystko jest trudniejsze. Zostawiam jedzenie i budzę Arena. Chłopak jest zaspany, ale jego twarz przytomnieje, gdy zauważa moje zdenerwowanie. No cóż, w ciągu ostatnich lat dość dobrze nauczył się czytać z mojej twarzy.

- Obudź wszystkich i zjedzcie śniadanie – mówię szybko i wychodzę, zostawiając to na jego głowie.

W moim pokoju panuje idealny porządek, ale gabinet wyglądem przypomina pobojowisko. Stosy papierów, petycji i zaproszeń, których nigdy nie chciało mi się przejrzeć. Cholera! To wszystko trzeba uporządkować, zanim przyprowadzę tu tę Jackson. Parę przydatnych, porządkowych zaklęć pomaga mi doprowadzić pokój do stanu używalności, ale papiery sam muszę posegregować.

Dzieciaki już wstały – trochę mi głupio, bo nie lubię zmieniać planu dnia – do czego zmusza mnie wcześniejsza wizyta. Cóż, dobrze, że w ratuszu mnie lubią. Ze strachem myślę o tym, co mogłoby się stać, gdyby ten chłopak nie zadzwonił. Soris nadal jest przerażony, gdyby wyczuł ludzi… nawet nie chcę o tym myśleć. Skupiam się natomiast na stosie papierów, z którymi zapoznać się miałem wieki temu.

Na szczęście połowę mogę wyrzucić bez skrupułów – już po terminie. Znajduję jednak petycję z prośbą o dofinansowanie jakiegoś projektu badawczego i n s t y t u t u b a d a ń g e n e t y c z n y c h! Nie wierzę własnym oczom. Czyżby wizyta pani profesor miała z tym coś wspólnego? Takie sprawy załatwia zwykle prawnik. łapię za telefon i nie zważając na wczesną porę, dzwonię do niego.

Zaspanym głosem prosi mnie, abym poczekał – musi znaleźć notatnik i dokumenty. Słyszę, jak zwleka się z łóżka i przerzuca jakieś papiery. Ten to musi mieć porządek. Po chwili ponownie podnosi słuchawkę.

Tak jak myślałem – odrzucił prośbę, bo zbiegła się z jakąś akcją charytatywną. No, teraz przynajmniej wiem, o co chodzi. Dziękuję mu i rozłączam się. W tym samym momencie do gabinetu wchodzi Aren.

- Co się stało? – pyta podchodząc do biurka i chowając do szafki odpowiednie dokumenty.

- Ta kobieta, z którą się umówiłem, przyjdzie wcześniej. Musicie zaraz wyjść.

- Długi spacer?

- Bardzo długi. Soris jadł z wami?

- Tak. To miły chłopak, naprawdę. Ale przy dużej grupie raczej się nie odzywa.

- Podejrzewam, że Viviana była niepocieszona.

- Jakbyś zgadł – uśmiecha się, ale poważnieje od razu. – Wiesz, co dziś zrozumiałem?

- Co? – pytam, ze zdziwieniem obserwując zmianę na jego twarzy.

- że nie nauczysz się kontrolować, jeżeli się z tym nie pogodzisz i nie pokochasz tego, kim jesteś. Nie pojmiesz, że jest to nierozerwalna część ciebie, równie ważna, jak każda inna.

Przez chwilę patrzę na niego, zastanawiając się, co ma na myśli i kładę mu dłoń na ramieniu.

- Rozumiem. Pokochałeś to tej nocy, gdy uratowałeś Patrycję, prawda?

- Tak. Wiesz, to była straszna noc, choć na początku wszystko było okej. Zostawiłeś nas. Monika pilnowała Patrycji. Kiedy dziewczyna dostała ataku i zaczęła wszystko demolować, a Mona nie wytrzymała i też się przemieniła, prawie tracąc kontrolę nad tym, co robi. Zdemolowały cały pokój. Zanim tam dotarłem Pati, zdążyła uciec do lasu. Biegłem za nią trzy godziny, nie wiem, czy kiedykolwiek tak szybko opuściłem teren rezydencji. Cholera! Ten samochód był tak blisko, byłem pewien, że nie zdążę! Miałem tylko jedną szansę. Transformowałem się i skoczyłem, a ten koleś wylądował na drzewie. Wtedy pojawiłeś się ty, w sumie do tej pory nie wiem, skąd wiedziałeś, co się stało. Zmodyfikowałeś mu pamięć, a ja… - zawahał się – Ja czułem, że gdybym nie był wampirem nie znalazłbym jej i nie uratował. I naprawdę cieszyłem się z tego, kim jestem.

- Bo taka jest prawda – mówię cicho. – To, co jest nam dane, można, a nawet trzeba wykorzystywać. W wielu sytuacjach ratuje to życie nam lub naszym bliskim i należy o tym pamiętać. Jednak, to dopiero pierwszy krok, najważniejszy, co prawda, ale nie ostateczny.

- Wiem. Wyjdziemy za pięć minut, trzymaj się.

Jeszcze przez chwilę zastanawiam się nad tym, co powiedział, a kiedy słyszę zamykające się za nimi drzwi, kończę układać papiery. Następnie nalewam sobie koniaku i przechodzę do salonu. Mam jeszcze chwilę, więc zdążę się przygotować, ale gdyby to zależało ode mnie, wolałbym, aby rozmowa była krótka.

*

Słyszę ją zanim jeszcze dochodzi do drzwi – wyczulony słuch jest przydatny. Czekam chwilę, aż podejdzie i zadzwoni, przybierając na twarz maskę zdziwienia. Jeżeli aż tak zależy jej na zaskoczeniu, niech otrzyma jego namiastkę. Dużo więcej można wydobyć od ludzi przekonanych, że zdołali przechytrzyć przeciwnika.

- Pani Jackson? – pytam udając zdziwienie, a w następnej chwili płynnie przechodzę na angielski – Myślałem, że miała być pani po południu… - zawieszam głos i obserwuję jej twarz, gdy przechodzi obok mnie. Moje nozdrza atakuje agresywny zapach perfum. Nie wiedząc, że ją obserwuję, przygląda się szerokiemu korytarzowi. Cóż, nietrudno zauważyć, że nie mieszkam sam. Chociaż Aren postarał się zatrzeć ślady pospiesznego śniadania w kuchni, którą właśnie mijaliśmy, to na wieszakach wisiało stanowczo za dużo ubrań, jak na samotnego mężczyznę.

Wprowadzam ją do salonu.

- Mam nadzieję, że moja wizyta nie sprawia panu kłopotu – mówi cicho, ciekawie przyglądając się miejscu, w którym ostatnio wisiało kryształowe lustro.

- Co prawda, spodziewałem się pani nieco później, ale nic się nie stało. Proszę, niech pani usiądzie. Może herbaty?

Kobieta skinęła głową i zajmuje jeden z foteli obok małego stoliczka.

- Nie chciałabym panu przeszkadzać, ale… sprawa jest dość poważna.

Tym razem moje zdziwienie jest prawdziwe. Jaka „poważna sprawa” może sprowadzać do mnie naukowca z Instytutu Badań Genetycznych?

- W takim razie może zdradzi mi pani powód swej wizyty? – pytam, podając jej filiżankę.

- Niecałe pół roku temu Instytut wystosował petycję do pańskiej organizacji z prośbą o dofinansowanie badań. Po miesiącu otrzymaliśmy odmowną odpowiedź, nie było jednak na niej pana podpisu.

- Bardzo możliwe, tym zajmuje się mój pełnomocnik.

- Tak, ale w liście wyraźnie zaznaczyłam, że niezbędne jest, aby osobiście zapoznał się pan z dokumentacją. Pan nie zdaje sobie sprawy, jakie to ważne! – przez chwilę wpatruje się we mnie wściekłym spojrzeniem, ale szybko odzyskuje panowanie nad sobą.

- Przepraszam – mówi cicho. – Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan przejrzeć dokumenty i wyniki pierwszych testów. Obiecuję, że zajmie to tylko chwilę, a jeśli się pan nie zgodzi, nie będę już pana nachodzić.

I co tu robić? Mimo iż w głosie wyraźnie słychać prośbę, patrzy na mnie rozkazująco. Widzę, że nie odpuści, jeżeli na to chociaż nie spojrzę. Dlatego kiwam głową siadając w fotelu naprzeciwko. Przez chwilę obserwuję, jak wyciąga z neseseru wypchaną teczkę. Jedną!? Co najmniej cztery! Jakoś nie chce mi się wierzyć, że zajmie to 5 minut. Zanosi się na, co najmniej, półgodzinny wykład, poparty, prawdopodobnie wykresami, tabelami i innymi bzdurami. Jak ja tego nienawidzę! Właśnie dlatego zajmuje się tym mój prawnik, abym nie musiał bawić się w analizy bezsensownych materiałów.

W tym czasie, kobieta wręcza mi dwie kartki z jakimiś rysunkami i zaczyna wykład. To jest straszne! Dopiero zaczyna, a ja już zdążyłem się zgubić. Coś o manipulacjach genetycznych wiem – w końcu pierwsze wampiry były właśnie mutantami, choć zmiany wprowadzone tysiące lat temu były wynikiem magii, bo ludzie byli wtedy dość prymitywni…

Jednak pani doktor zarzuca mnie nazwami i pojęciami, o których nigdy w życiu nie słyszałem i słyszeć nie chcę! Z przejęciem popiera swoje słowa kolumnami cyfr, które nic mi nie mówią.

- Niech pani przestanie – mówię, kiedy czuję, że zaraz zwariuję.

- Co? – zdziwiona przerywa w pół słowa.

- Jeżeli chce pani mojej pomocy, proszę postarać się, abym coś zrozumiał. Inaczej odmówię, choćby miało to uratować cały świat.

- Przepraszam, taki nawyk – odkłada wykresy. – Nasz instytut prowadzi badania nad wprowadzaniem zmian w kodzie genetycznym. Wiele eksperymentów zakończyło się sukcesem.

- Tak, coś słyszałem, ale przecież to nie nowość.

- Oczywiście, podobne badania prowadzone są na całym świecie, ale my… cóż… jeden z naszych profesorów wpadł na dość kosztowny pomysł. Mianowicie, wycięcie zmutowanego fragmentu DNA i zastąpienie go normalnym, pobranym z klonu zdrowej osoby – patrzy na mnie chwilę. – Czy pan mnie rozumie? – pyta w końcu. – Możemy wam pomóc.

Przez chwilę znów nie rozumiem, co się dzieje. Czy to możliwe?

- O czym pani mówi? – pytam uprzejmie maskując strach, pomieszany z niedowierzaniem.

- Nasz Instytut ma dostęp do zdjęć satelitarnych. Jeden z moich zespołów prowadził ostatnio badania w tej okolicy, z wykorzystaniem satelity. Przypadkiem sfotografowano coś, co zainteresowało mnie znacznie bardziej. Niech się pan nie martwi, te zdjęcia widziałam tylko ja, ale jeśli coś mi się stanie, kopia dostarczona zostanie prezesowi Instytutu, a stamtąd powędruje prosto do Pentagonu.

Wyjęła z ostatniej teczki duże, poskładane zdjęcia. Na jednym z nich widnieje Aren – w wampirzej postaci dogania pędzącego jelenia. Na drugim rozdziera mu gardło. Parę innych przedstawia bliźniaczki w chwili transformacji.

- Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego – mówi cicho i podaje mi ostatnią fotografię. Składa się z dwóch obrazów. Na jednym jestem ja – Robert – przykładny obywatel. Na drugim, zrobionym minutę później, na moim miejscu stoi Setos – wampir, a jednak nadal ja.

- Znalazłam tylko jedno wytłumaczenie, ktoś zabawiał się w Boga i stworzył…

- …potwory – dokańczam – to chciała pani powiedzieć? Cóż… to dość częsta reakcja.

- Przepraszam. Nie wiem kto ani jak dokonał tych zmian, ale wydaje mi się, że można spróbować usunąć te modyfikacje.

- Usnąć…? Czyli… dzieciaki, one mogłyby normalnie żyć? – pierwszy raz od dość dawna nie wiem, co robić. Ta kobieta jawnie mnie szantażuje, a z drugiej strony proponuje pomoc, o jakiej nigdy nie śniłem. – Ostrzegam, że nie będzie to proste – mówię w końcu – nie wie pani wszystkiego.

Cóż, może i stawiam wszystko na jedną kartę, ale szczęście dzieciaków zawsze będzie dla mnie najważniejsze. Jeżeli jest choć najmniejsza szansa, aby mogły normalnie żyć… Jeżeli ktoś może nam pomóc, musi wiedzieć wszystko. W razie czego zabiję ją potem. Mam czas.

- Wszystko zaczęło się dawno temu… - zaczynam. To będzie długa rozmowa. Bardzo długa...

*

- Niech się Pani schowa w moim gabinecie! – krzyczę do zdziwionej kobiety, rzucając jednocześnie całkiem praktyczne zaklęcie oczyszczające powietrze. Młodzi wrócą już za chwilę, a wśród nich jest Soris. Jeżeli przypadkiem wyczuje człowieka, nasze porozumienie rozpadnie się. Jest jeszcze za wcześnie – o wiele za wcześnie! Nawet bliźniaczki nie powinny jej widzieć.

- Niech Pani stąd nie wychodzi, nie rusza się i nic nie mówi. Mamy wyczulone zmysły więc wszystko zależy od pani szczęścia.

Przez chwilę patrzy na mnie groźnym wzrokiem.

- Dobrze, zostanę tu, ale pod jednym warunkiem…

- Zostanie tu pani, bo inaczej pani zginie! – przerywam jej, zastanawiając się czy ta kobieta zdaje sobie sprawę z zagrożenia. Mimo iż dość dużo powiedziałem jej o naszych zachowaniach i o tym, co dzieje się w umyśle wampira, wiem, że nie tak łatwo jest to zrozumieć.

W końcu słyszę głosy przed domem. Już tu są. Bez słowa zamykam drzwi i kieruję się do pokoju, otwierając po drodze wszystkie okna.

- Jesteśmy! – Aren „opowiada się”, jakby nie zdawał sobie sprawy, że wiem.

- Jak było? – pytam zaglądając do salonu.

- Fajnie, a jak spotkanie? – demonstracyjnie wciąga powietrze z bezczelnym uśmiechem.

- Całkiem interesująco, ale pogadamy później. Jak Soris? – w jego oczach widzę, że wyczuł moją troskę.

- Prawie dobrze.

- Jak to prawie? – jednak za nim zdążył mi odpowiedzieć podchodzą do nas bliźniaczki.

- I co tam, milordzie? – głos Patrycji ocieka ironią, ale na jej ustach gości uśmiech – znów wspomógł pan, z naszego skromnego budżetu, jakąś biedną organizację?

Viviana roześmiała się szczerym śmiechem, a Aren wtóruje im, naśladując swój zwykły, beztroski śmiech. Zwiódł wszystkich, prócz mnie.

On coś przeczuwa – dopada mnie myśl, a przyglądając się jego twarzy zauważam coś jeszcze – martwi się.

- Gdzie chłopak? – pytam w końcu.

- Z Moniką, nie chciał wchodzić z wszystkimi – Rozumiem, co próbuje mi przekazać. Soris przemienił się na spacerze, a teraz boi się, że zaatakuje kogoś z nas. Wprawdzie ani mnie, ani Arenowi, nie dałby rady, ale bliźniaczki i Monika mogłyby sobie nie poradzić. Nigdy nie wiadomo.

- Szykujcie się do obiadu, potem Monika zorganizuje wam zajęcia. Czas się trochę pouczyć – wychodzę na zewnątrz, nie zważając na ostentacyjne jęki Viviany.

Monika odchodzi od milczącego chłopca, gdy tylko mnie zauważa.

- Porozmawiaj z nim – mówi cicho, przechodząc obok mnie.

Milczę przez chwilę. Może będzie chciał coś powiedzieć, zapytać? To byłby dobry objaw. Ale nie… nic nie powie… widzę to. Ledwo powstrzymuje się od płaczu. Cholera, on chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności!

- Czy tak ma być już zawsze? – jego głos trochę się łamie. Czy było to pytanie skierowane do mnie, czy do świata? Nie mam pojęcia.

- Raczej tak – odpowiadam, kładąc mu rękę na ramieniu, dopiero teraz podnosi wzrok.

- To okropne… – wykrztusza – …i niesprawiedliwe.

- Rozumiem cię i… może masz rację, ale spróbuj spojrzeć na to z innej strony.

- To znaczy? – tak… zaciekawienie, to też pewna poprawa.

- Kiedy zjawiłem się u ciebie… cóż, oprócz wszystkiego, co tam zastałem, rzuciły mi się w oczy twoje siniaki… - spuszcza głowę i zaczyna wpatrywać się w buty. – Mogę jedynie przypuszczać, ale chyba nie miałeś łatwego życia. Byłeś chudy, poobijany i przerażony. Twój ojczym nie był dobrym, kochającym człowiekiem – dowiedziałem się od sąsiadów – wręcz przeciwnie.

- I co z tego?

- Nic. Byłeś sam, teraz masz nas. Nie chodzisz głodny, chyba że sam nie chcesz jeść. Nikt cię nie bije, a wokół masz ludzi gotowych pomóc ci w każdej chwili.

- Raczej nie ludzi – wtrącia nieśmiało.

- Coś w tym jest – uśmiecham się. – Zastanów się nad tym, a teraz chodź na obiad. Czekają na nas.

Ciekawe, czy ta rozmowa wniesie coś nowego – wydaje mi się, że tak, ale któż to może wiedzieć?

Gdy wchodzimy do salonu, z cichą satysfakcją zauważam, że nie wyczuł obecności pani Jackson – i dobrze… taka konfrontacja nie jest mi potrzebna.

- Monika przyciśnij dziś dziewczyny, trochę się ostatnio rozleniwiły – mówię, gdy ostatnie okruszki znikły z talerzy.

- Spoko – uśmiecha się – no, dzieciarnia idziemy – rozległy się głośne protesty bliźniaczek, ale Soris wygląda na zadowolonego. Nie… przesadzam – na mniej smutnego.

- A ty Aren, na dywanik – rzucam żartobliwie, co u wszystkich wywołuje śmiech.

Po chwili jesteśmy już w moim pokoju, a kiedy otwieram drzwi gabinetu, obserwuję jego twarz. Nie drgnął nawet jeden mięsień – zapach człowieka nie wzburza w nim krwi. W tej chwili jestem z niego naprawdę dumny, mimo iż nie jest to moja zasługa. Ode mnie otrzymał jedynie wsparcie.

- No, nareszcie – rozlega się podirytowany głos, ale kobieta milknie dostrzegając Arena. Z widocznym niepokojeniem przygląda się młodzieńcowi. Jak widać, c o ś zapamiętała z mojego wykładu.

- Niech się pani nie martwi, Aren umie panować nad sobą – mówię z kwaśnym uśmiechem. – Aren, to jest doktor Samanta Jackson z Instytutu Genetyki – patrzy na mnie zdziwiony, ale nic nie mówi – ma dla nas ciekawą propozycję.

Przedstawiam pokrótce cel jej wizyty.

- I myśli pani, że to możliwe? – pyta w końcu.

- Tak, skoro jesteśmy w stanie…

Nie słucham dalej tej paplaniny. Dziwi mnie reakcja przyjaciela. Kiedy ja dowiedziałem się, że ta kobieta dowiedziała się o naszej p r z y p a d ł o ś c i, zdenerwowałem się. Tymczasem on stoi i gawędzi z nią, nie zastanawiając się, czy będzie musiał ją zabić. Cóż… w końcu to on ma nosa do ludzi, nie ja.

Gdyby to się udało… Soris nie musiałby walczyć z wampirzą tożsamością. Mógłby znów być zwykłym dzieciakiem.

Gdyby to się udało, wszyscy mieli by wybór. Potwór, czy człowiek?

- Co pan o tym myśli? – dociera do mnie pytanie i nagle zauważam, że dwie pary oczu z wyczekiwaniem wpatrują się w moją twarz, czekając na odpowiedź.

- Mogę pójść z wami? – powtarza.

- Jasne, a… gdzie?

- Na polowanie staruszku – chłopak patrzy na mnie z uśmiechem. – Idziemy we trójkę.

Przez chwilę nie wiem, co powiedzieć. Ten pomysł jest absurdalny! Chory! Jak w ogóle…!

I nagle uświadamiam sobie coś jeszcze… Coś, co prawdopodobnie dostrzegł Aren. Jeżeli ta kobieta chce nam pomóc, musimy jej p o k a z a ć, o co chodzi. W sumie, nie będzie to nawet takie niebezpieczne. Dzieciaki zostawi się pod opieką Moniki, a my dwaj przemienimy się, pokazując, na czym polega nasz „drobny problem”.

- Dobrze – mówię w końcu. – Niech się pani stąd nie rusza, przyniosę jedzenie. A ty – zwracam się do wychodzącego Arena – idź do Moniki i powiadom ją o naszej wycieczce.

- Dziękuję panu – mówi, po wyjściu chłopca.

- Proszę mi mówić Robert.

- Samanta – odpowiada uśmiechem na mój uśmiech, gdy wychodzę.

W kuchni, ku mojemu zdziwieniu, zastaję Arena.

- Szansa dla Sorisa, co?

- Dla Sorisa i nas wszystkich. Jeżeli jest jakaś szansa, by przywrócić mu normalne życie, zrobię wszystko – wkładam jedzenie do mikrofalówki.

- Wiem – mówi cicho kładąc mi rękę na ramieniu.

- Dla każdego z was…

- Wiem i oni też wiedzą. Idę do dzieciaków, zobaczymy się wieczorem.

Wychodzi. To dziwne… zwykle ja dodaję wszystkim otuchy. A to, co powiedział Aren… było mi naprawdę potrzebne. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, jak bardzo.

*

Zegar na ścianie bije dziesiątą, kiedy drzwi gabinetu otwierają się i staje w nich Aren. Już przebrał się w szary, luźny podkoszulek – ten, w którym zawsze poluje. Ja też jestem gotowy i nawet udało się znaleźć coś dla Samanty, aby nie musiała biegać po lesie w szpilkach i eleganckim kostiumie.

- Dobra, wszyscy poszli spać, więc możemy iść, chyba, że chcesz coś jeszcze… - patrzy na mnie z pytaniem w oczach.

- Nie. Wychodzimy, tylko cicho.

My mamy to już opracowane, no i znamy dom na tyle dobrze, że wymknięcie się z cichego, ciemnego budynku nie jest dla nas problemem, ale Samanta… Cóż, chyba tylko cud sprawił, że nikt się nie obudził.

Kiedy jesteśmy na zewnątrz, przyspieszamy. Jest ciepła, pogodna noc – wręcz idealna na polowanie. Wciągam z lubością powietrze.

- Jesteś pewna, że chcesz to zobaczyć? – pytam, zanim pozwalam sobie przejść transformację.

- Tak.

Skoro tak, to na co czekać? Zamykam na chwilę oczy i pozwalam działać mojej drugiej naturze. Kiedy ponownie patrzę na kobietę, ta odsuwa się ode mnie przerażona, nieświadomie zbliżając się do Arena, który także zdążył się przemienić.

- Nie bój się, to tylko powłoka – mówię cicho, spojrzeniem zatrzymując ją w miejscu.

- Powłoka… - szepce niewyraźnie, próbując się opanować.

- Nadal jesteś pewna?

- Tak… - jednak tym razem odpowiedź nie jest taka twarda. – Gdzie idziemy?

- Niecałe pół kilometra stąd czeka na nas sarna – informuje nas Aren. Dopiero teraz Samanta zauważa jego przemianę.

Przez moment znów stara się odzyskać nad sobą panowanie, po czym rusza do przodu we wskazanym przez chłopaka kierunku. Muszę przyznać, że to mi się podoba. Stara się, a to znaczy, że jej zależy.

Spoglądam na Arena, który wyszczerza do mnie zęby i rusza biegiem, wyprzedzając kobietę.

Podczas polowania wszystko wydaje się inne. Uwielbiam tę chwilę kontrolowanego zapomnienia. Chwilę, w której zostaję tylko ja, moja euforia i strach ofiary. Jesteśmy już blisko. Kątem oka obserwuję przyjaciela, który bez słowa odłączył się od nas i okrąża polankę. Zwierzę zwietrzyło nas i mogę wyczuć jego niepokój. Tak… ono już wie, jaki los je czeka.

Podchodzimy do granicy drzew i gestem nakazuję Samancie zostać na skraju. Sarna nie jest może najbardziej ekscytującą ofiarą, ale i tak podniecenie rośnie w moim sercu. Wpatruję się w przerażone zwierzę i czekam na jego ruch.

W moim umyśle króluje teraz głód i nienasycone pragnienie krwi. Wampir, kontrolowany przeze mnie na każdym kroku, budzi się z odrętwienia i pragnie działać. Natychmiast. Przerażenie sarny jest prawie namacalne, a wraz z jej strachem wzrasta moja satysfakcja.

Wreszcie, leśne zwierzę postanawia spróbować ucieczki i odwracając się staje naprzeciw Arena. Rozpaczliwie rzuca się w bok, ale my – wampiry – jesteśmy bardzo szybcy. W jednej chwili chłopak skacze, ponownie zastępując mu drogę. Ja natomiast przybliżam się o kolejne parę metrów.

Sarna, przeczuwając rychłą, nieuniknioną śmierć, zaczyna cofać się, bacznie obserwując nasze poczynania. Stoimy teraz po jej bokach, w odległości niecałych pięciu metrów. Nie ma szans, by uciec. Zamieramy w bezruchu. Słychać tylko nasze oddechy i niecierpliwe ruchy Samanty, gdzieś na skraju lasu.

Nagle ciszę nocy przerywa zwierzęcy okrzyk Arena, z którym rzuca się na oniemiałe ze strachu zwierzę. Już w następnej sekundzie słychać ostatnie westchnienie sarny, kiedy chłopak, ostrym pazurem, przecina tętnicę szyjną.

Podchodzę i zaczynamy pić. Rozkosz! Jeszcze ciepła krew przepływa przez moje gardło, powodując fale przyjemnych dreszczy.

- Chodź do nas! – krzyczę do ukrywającej się kobiety.

Przez chwilę wydaje mi się, że nie odważy się podejść. Lecz, jak widać, znów się myliłem, ponieważ wchodzi po chwili na polankę i zbliża się do nas powolnym krokiem.

- Czy… czy ta… krew…? – waha się – czy… ona jest… dobra?

- Wiesz… nigdy nie piłem jej jako zwykły człowiek. Moim zdaniem jest świetna.

- Mogę spróbować?

Patrzę na nią zdziwiony – tego się nie spodziewałem. Aren także odrywa się od tętnicy i podnosi wzrok na naszą towarzyszkę. Jej lekko przerażony, ale zdecydowany wzrok, wbity jest z – dziwnym, prawie nie ludzkim – pożądaniem, w zakrwawione ciało.

Odsuwam się, pozwalając jej podejść, a jednocześnie wracam do ludzkiej postaci i staję przy Arenie. Kobieta natomiast przyklęka i pozwala, by krew młodej sarny napełniła jej ręce. Następnie niepewnie, zamykając oczy, przykłada je do ust.

Tu ponownie widzę chwilę wahania, ale nie… przechyla dłoń i wypija wszystko na raz. Zerka na nas, a w jej oczach pojawia się dziwny błysk, gdy sięga po jeszcze.

- Cóż, ludzie też są drapieżnikami – stwierdza cicho Aren, ale zanim zdąża coś jeszcze dodać, odwraca się i warczy.

Ja natomiast wparuję się w zwierzę, które wkroczyło na polanę. Zając. Zatrzymuje się. Rozgląda. W końcu patrzy za siebie i decyduje się przebiec obok nas. Moje zdziwienie pogłębia się, gdy pojawiają się dwa następne i również podejmują próbę przejścia obok wampirów. To dziwne… zazwyczaj wszyscy mieszkańcy lasu starają się nas omijać.

- Co się dzieje? – Samanta widać otrząsnęła się już ze swojej „chwili zapomnienia”.

- Idzie na nas spora grupa zwierząt – mówi cicho Aren. – Uciekają.

- Wiesz, bardziej zastanawia mnie, przed czym zwiewają. W końcu zaryzykowały przejście obok n a s – uśmiecham się krzywo, a mój głos jest spokojny, tak, by żadne z nich nie wyczuło mojego zaniepokojenia.

- Masz rację – widać, że chłopak chce jeszcze coś powiedzieć, ale zamiera – jak my wszyscy – słysząc żałosne wycie.

Wilki! Chwilę zajmuje mi oddzielenie ich zapachu od wielu innych. Co je tu sprowadza? Nie wiem. Zazwyczaj nie zapuszczają się tak daleko, podejrzewam więc, że i one musiały zostać spłoszone.

Ponownie transformuję się.

- Postaraj się, aby nikt cię nie zabił – mówię przechodząc obok kobiety i staję z Arenem, naprzeciw nadciągającym drapieżnikom.

Pierwszy, który wypada z leśnej gęstwiny, zatrzymuje się momentalnie i mierzy nas wściekłym spojrzeniem. Po sekundzie, tuż za nim, pojawiają się dwa następne.

Cóż, wilki są dość dziwne. Unikają nas jak mogą, ale jeśli dojdzie już do konfrontacji, walczą zaciekle. Nie jeden wampir pożegnał się z długim życiem, lekceważąc ich atak.

Mam tylko nadzieję, że tym razem postanowią ratować się ucieczką. Wysuwam się naprzód i warczę ostrzegawczo. Zwierzęta drgnęły, ale nie cofają się za linię drzew.

Spoglądam na Arena. Kiwa głową. Tak, on też już wie, że nie obędzie się bez walki. A nie będzie ona należeć do łatwych. Jest nas tylko dwóch i musimy osłaniać Samantę, która już wygląda na bliską omdlenia.

W sumie, nic dziwnego. Przed chwilą była świadkiem brutalnego polowania na sarnę, a – co gorsze – piła jej krew, a teraz sama stała się ofiarą. Jej strach jest całkiem uzasadniony.

- Nadchodzą następne – ostrzegam chłopca, który wpatruje się w żółte ślepia zbliżającego się do niego wilka.

Obserwuję dwa pozostałe. Podchodzą ostrożnie, jeżąc sierść i wystawiając zęby. Na razie nie atakuję, pozwalając im przejąć inicjatywę. Poza tym słyszę odgłosy towarzyszące walce Arena, ale nie mogę się do niego odwrócić. Nie teraz. Oby tylko dbał o swoje bezpieczeństwo i nie waha się wołać, jeśli coś będzie mu groziło.

żółte ślepia odważniejszego ze zwierząt zwęziły się nieco, ostrzegając mnie przed atakiem. Szybki unik i kontra rozpruwająca mu prawy bok. Tak! I jeszcze raz! Uderzam na odlew czując łamiącą się kość. Krew! Jej zapach przyciąga mnie do skamlącego wilka, lecz zanim zdążam pochylić się nad nim, jego kompan skacze, zwalając mnie z nóg. Nie zwracam uwagi na pazury tnące moją skórę – ważniejsze jest utrzymanie wielkiego pyska z dala od gardła. Małe kropelki potu ciekną po mojej twarzy. Muszę się spieszyć! Zaraz będą następne! Napinam mięśnie i wreszcie czuję, jak wielki łeb zaczyna się powoli przekręcać. Jeszcze chwilę… tylko… kawałeczek… żółte oczy wpatrują się we mnie z czystą nienawiścią, a w następnej chwili gasną, wraz z cichym chrupnięciem skręcanego karku.

Odrzucam ścierwo i rozglądam się. Chwila przerwy – choć wiem, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Aren stoi obok przerażonej kobiety, starając się uspokoić ją choć trochę.

- Już są! – ostrzegam go. – Szóstka!

Odwraca się natychmiast i staje blisko mnie.

- Po nich powinniśmy zwiewać – mówi cicho. Kiwam tylko głową zdając sobie z tego sprawę.

Atakują naraz. Dwa pierwsze padają w chwili, gdy wychyliły łby z lasu, jednak ani ja, ani Aren, nie mamy czasu, by powtórzyć zaklęcie. Biegnę na ich spotkanie, chcąc odsunąć walkę od Samanty. Po krótkiej szamotaninie kolejny drapieżnik leży z rozszarpanym gardłem w kałuży krwi.

Moja twarz ocieka jeszcze ciepłą cieczą. Oblizuję się i szykuję do następnej potyczki. Naprzeciwko mnie stoi stary wilk. Jego bystre ślepia obserwują każdy mój ruch, jednak nie ma w nich cienia złości czy strachu. Po prostu stoi i czeka, jak ja.

Po wnikliwszej obserwacji zauważam charakterystyczną bliznę w okolicach jego karku. Przez chwilę nie wierzę w to, co widzę. Cięcie jest zbyt precyzyjne, aby można je uznać za ranę zdobytą w walce z innym zwierzęciem. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że mogła być zrobiona t y l k o przez wampira. Ten wilk przeżył spotkanie z wampirem! Przeżył w chwili, gdy tamten praktycznie już zwyciężył – to cięcie robione było po to, by wypić krew. Niesamowite!

Gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym mu odejść. Szary weteran zasługuje na szacunek.

- Setos! – rzucam okiem w stronę przyjaciela. Cholera! Chłopak szarpie się na ziemi z dwoma na raz i nie jest w stanie bez ryzyka unicestwić żadnego z nich. Nie mogę się temu biernie przyglądać! Jednak, z drugiej strony – głupotą jest zostawienie za sobą doświadczonego drapieżnika. Będę martwy w niecałe pół minuty. Ale… czy ma to znaczenie? Co robić? Cholera, nie będę w stanie patrzeć, jak Aren – tracąc siły – popełnia błąd w obronie. Wpatruję się w nieruchome oczy wilka, nie mogąc nic wymyślić. Dostrzegam w nich błysk zrozumienia. Czy to możliwe. A może to tylko złudzenie?

I znów pozwalam sobie na krótkie zerknięcie w stronę przyjaciela. Cholera! Jest coraz gorzej! Z jego lewego boku sączy się krew.

Mój przeciwnik nie zmienił pozycji i tym razem jestem pewny, że kiwa potakująco szarym łbem i także spogląda na toczącą się za nami walkę.

Nie zastanawiam się dłużej. Wypowiadam krótką formułkę powalającą jednego z napastników Arena, a chłopak – zyskawszy trochę miejsca – przepuszcza szybki atak kończący pojedynek.

W następnej chwili przyklęka, trzymając się kurczowo za ranny bok, ale nagle na jego twarzy pojawia się przerażenie. Podążam za jego spojrzeniem.

Samanta! Stała przy granicy polany wtulona w drzewo, a z każdą sekundą zbliżał się do niej kolejny wilk. Kątem oka zauważam jeszcze, że mój przeciwnik znika po drugiej stronie polany.

Rzucam się biegiem w stronę kobiety, wiedząc jednocześnie, że nie mam najmniejszych szans, aby zdążyć.

Aren jest bliżej i także to rozumie. Krzywiąc się z bólu pędzi w jej stronę. Szybciej! Dasz radę! Musisz…

Niecałe dwie sekundy później odpycha wyskakującego wilka i razem padają na ziemię. Krzyk bólu niesie się po lesie – pewnie urażony bok. Gdybym tylko mógł mu pomóc! Nie mogę – bo wilk jest za nim. I nagle… obaj nieruchomieją. Nie! To nie może być prawda! Stoję w niepewności, bojąc się podejść, ale po chwili chłopak odrzuca bezwładne cielsko i wstaje.

Jesteśmy bezpieczni – dociera do mnie. Wreszcie. W tej samej chwili Samanta wybucha histerycznym śmiechem. Zaskoczony patrzę, jak zwija się na ziemi, a jej zapłakana twarz wykrzywia się w szyderczym uśmiechu. Jednak powoli moje zdziwienie ustępuje miejsca przerażeniu. Aren ponownie odwraca się w jej stronę i zastyga z groźnie wzniesioną ręką. Nie! Nie! Nie! Ostatnia faza! Walcz Aren, walcz! Głos w mojej głowie wrzeszczy cały czas, ale ja milczę. Nie mogę już nic zrobić – to jego walka. Jego próba.

Podchodzę cicho, aby złapać go, zanim zrobi coś głupiego. Potrafisz – dodaję mu otuchy, obserwując jego twarz. Wciąż stoi. Nie wiem, ile minęło już czasu. Nie opuszcza ręki, ale nie atakuje.

Powiał wiatr i czuję krew. Nie mam najmniejszych wątpliwości – ludzką krew. Nie można jej pomylić z żadną inną. Ten słodki aromat… biedny chłopak…, ale wierzę w niego… nie mogę wątpić.

Samanta, która zastygła przerażona w chwili, gdy pojawił się przed nią Aren, wpatruje się w ciemne oczy przed sobą. Wiem, co chce w nich zobaczyć. Jakąś iskierkę ludzkich emocji. ślad Arena.

I nagle chłopak wyciąga w jej stronę rękę. Przegrał. I wiem, że muszę go złapać. Zanim… ale w tej chwili chłopak przyklęka i podnosi ją.

- Musimy uciekać – mówi cicho, odwracając się błyskawicznie. Oddycha ciężko, a jego głos drży.

Ma rację. Nie ma teraz czasu na pogawędki. Zabieram od niego Samantę, która postanowiła właśnie stracić przytomność, i ruszam biegiem w stronę domu.
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

7
Więc tak... WOW!!



Od ataku wilków nie mogłem oderwać oczu od ekranu monitora, mimo że mój pęcharz starał sie mnie do tego zmusić.

Bardzo, ale to bardzo dobrze poradziłaś sobie z tą sceną. Chociarz momętami wszystko wydawałomi się nieco haotyczne. Z drugiej jednak strony bohaterowie czuli sie podobnie więc łatwiej było mi wczuć się w ich sytuację.

Podtrzymuję to co już wcześniej Ci napisałem, jest to bardzo ciekawa historia i z chęcią zapoznam sie z treścią kolejnych wydarzeń.



Pzdr. :)
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

8
Gdy pierwszy raz spojrzałem na ten ciag dalszy pomyślałem: "Cholera,Lan,czemu to takie długie?!".



Jednak jak skończyłem czytanie moja reakcja wyglądała tak:"Cholera Lan,czemu to takie krótkie?Czemu tak mnie męczysz?".



Znowu stanęłaś na wysokości zadania i sprezentowałaś nam dobry kawał prozy.I znowu więcej pytań niż odpowiedzi.



żeby nie było tak dobrze,powiem Tobie co mi się nie podoba.Otóż to zdanie:"Przedstawiam pokrótce cel jej wizyty."-zupełnie jakbyś pisała solucję jakiejś gry.



Pozdrawiam.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

9
eh... dziękuję za komentarze. Postanowiłam - w końcu - wrzucić ostatnią część i "zakończyć" temat Drogi do wolności







Zbliża się druga, kiedy w końcu udaje mi się uspokoić Samantę i mogę pozwolić jej zasnąć. Teraz wsłuchuję się w, tak przyjemną dla ucha ciszę. Kto by pomyślał, że jeszcze przed godziną nie było tu tak spokojnie?

Kiedy weszliśmy do domu Aren opadł sił. Nic dziwnego. Stracił sporo krwi i był zdenerwowany. Monika, wiedziona prawdopodobnie przeczuciem, zbiegła na dół, natychmiast zabierając się za opatrywanie kolegi. A ja, upewniwszy się, że nic mu nie grozi, zająłem się naszym gościem.

Muszę przyznać, że jestem zmęczony, ale nie chcę spać. A może nie mogę? Nie wiem. Mimo ciemności panującej w salonie, widzę wszystko bardzo wyraźnie. Przysuwam stary fotel w stronę zabytkowego kominka. I co z tego, że nie palono w nim od stu lat. To bardzo wygodne i swojskie miejsce. Uwielbiam tu siedzieć.

Teraz, gdy mam chwilę spokoju – co ostatnio zdarza się bardzo rzadko – przypominam sobie propozycję Instytutu. Pomimo mojej ignorancji dla tej dziedziny nauki wiem, że nie będzie to łatwe. Na szczęście nigdy nie odstraszały mnie trudne wyzwania. Tak naprawdę, stymulują mnie do działania.

Będziemy mieć wybór. Ta myśl napawa mnie radością. Każdy dostanie szansę odmienienia swojego życia, a to warte jest każdego wysiłku i wszystkich moich pieniędzy.

Z tego co pamiętam, moje pierwsze dni nie były takie straszne. Raos zabrał mnie do swojej posiadłości i ochrzcił. Setos – moje nowe imię. A ja, cóż… wszystkiego byłem ciekaw. W tamtym czasie mieszkaliśmy sami – mój mentor właśnie wypuścił poprzednich podopiecznych. O dziwo, byłem spokojny. Nie krzyczałem ani nie popadałem w apatię. Dopiero po latach Raos wytłumaczył mi, że był to czas największego kryzysu. Na siłę negowałem to, co się ze mną działo. Ignorowałem zmiany, które widziałem na własne oczy. Jak idiota. Opiekun natomiast martwił się, ale nie śmiał przyspieszać „terapii”. Teraz wiem dlaczego i rozumiem to. Każdy z nas musi spokojnie przejść przez każdą z faz cierpienia i smutku, aby w końcu zacząć akceptować tę nierealną prawdę – jestem wampirem. Krwiożerczym, okrutnym drapieżnikiem. Bestią.

Z zamyślenia budzi mnie szelest przed domem, ale po chwili znów panuje cisza. Przez krótką chwilę walczę z wypełniającym mnie lenistwem, po czym podchodzę do drzwi.

Tu, przed wejściem, wszystko jest w porządku. Rozpoczynam więc cichy, prewencyjny obchód wokół domu. Szum wiatru i muzyka leśnej nocy wypełnia mnie błogim spokojem.

Dociera do mnie czyjeś westchnienie, a mój wzrok natychmiast spoczywa na altanie. Aren… Podchodzę bliżej zdając sobie sprawę, że wie o moim nadejściu. Cicho przeskakuję przez niską barierkę i przez chwilę obserwuję go.

Siedzi na podłodze, oplatając kolana rękoma i opierając na nich głowę. Na ustach nie ma uśmiechu, w oczach nie widać błyszczących iskierek radości. Gdzie podział się mój przyjaciel? Po chwili podchodzę do niego i – także ignorując stojącą niedaleko ławkę – siadam obok.

Już na niego nie patrzę, nie będę także nic mówić. Jeżeli zechce, sam rozpocznie rozmowę. Nie mam prawa do niczego go zmuszać. Zwłaszcza, że teraz może radzić sobie sam. Jednak nie umiem zostawić go, gdy czuję, że potrzebuje wsparcia. Dlatego przyszedłem, a teraz będę tu siedział, dopóki on wszystkiego nie przemyśli. Nawet, jeżeli nie będzie chciał się tym dzielić.

Jaśniejące nad nami gwiazdy przykuwają mój wzrok i powracam do wspomnień.

Dzień, w którym przestałem zaprzeczać oczywistym faktom, był straszny. Najdziwniejsze jest jednak to, że nie pamiętam, co spowodowało tę odmianę. Pamiętam tylko uczucia. Wulkan emocji atakujący umysł z dziką furią. Niektóre były sprzeczne; strach i złość, niepewność i frustracja. Pycha – silny i szybki – i niepewność – przeklęty?

A gdy nie byłem już w stanie racjonalnie myśleć, gdy przestały przemawiać jakiekolwiek argumenty, a jedynym, wciąż niezmiennym słowem pozostało – bestia, przyszła chwila załamania. I coś, o czym od czterdziestu lat próbuję zapomnieć – samobójstwo.

Nawet nie wiem, jak i kiedy przyszło mi to do głowy. Nie pamiętam myśli, które mną kierowały. Pozostało jedynie poczucie czyjejś obecności, szept zaklęcia i ręce chwytające mnie w powietrzu.

- Dzięki – głos Arena wyrywa mnie z przykrych wspomnień.

- Za co?

- Za powstrzymanie się od wytartych frazesów i prawienia kazań – zawadiacki uśmiech na jego twarzy mówi mi, że wrócił. Ze zdziwieniem zauważam różowy blask zbliżającego się świtu.

- Udało ci się – uśmiecham się. Teraz i on pokonał całą, trudną drogę do nowego życia.

- Tak… - zawiesza głos. – To było straszne. Kiedy tam stałem, część mnie chciała ją zabić, pragnęła jej krwi, teraz… natychmiast! A ja… kuliłem się gdzieś obok, bezbronny, nie mogąc nic zrobić. Bałem się. Bałem się, że coś jej zrobię, marząc jednocześnie, aby rozpruć jej gardło.

- Byłem tam – odwracam się, by patrzeć mu w oczy – cały czas stałem za tobą. Nie pozwoliłbym ci przegrać. Nie musiałem jednak interweniować. Wygrałeś. W tamtej chwili zyskałeś całkowitą kontrolę nad brutalną i zachłanną częścią ciebie. Od tej pory jesteście jednością. Człowiek i bestia. Bestia i człowiek – wampir.

- Wampir – powtarza cicho, a po chwili na jego twarz wraca uśmiech – to co? Zrobisz wielką fetę na moją cześć?

Cóż, nigdy nie byłem w stanie zachować powagi przy tym, z natury, pogodnym człowieku. Już sam jego uśmiech wystarczał, bym i ja się rozchmurzył.

- Poczekajmy do rana z tym świętowaniem. Jest jeszcze parę spraw do załatwienia.

- Okej.

Znów siedzimy w milczeniu. Nie pójdę już spać. On też – znam go. Będziemy tu siedzieć, obserwując wschodzące słońce. Jak przed laty, gdy młody Aren pokonywał kolejne przeszkody na długiej drodze do nowego życia.

- Robert – wbija mi łokieć w bok, chcąc zapewne, abym na niego spojrzał.

- No…?

- Chciałbym tu zostać. Mieszkać u ciebie, o ile nie będzie to dla ciebie kłopotem.

- To jest twój dom i będzie nim zawsze. A ja będę szczęśliwy, jeśli zechcesz tu zostać.

Jakaś cząstka mnie oddycha z ulgą. żegnanie kolejnych osób jest bardzo męczące. Ale nie mam prawa nikogo zatrzymywać – zwłaszcza jego.

- Zagrasz? – odwracam się zdziwiony po to, by zobaczyć, jak macha ręką przywołując szachy. Nasza nie dokończona partia…

- Czemu nie, powinniśmy mieć jeszcze dwie godziny, zanim wygłodniała szarańcza pojawi się w kuchni, aby wyczyścić lodówkę.

- Nie martw się, pokonam cię jeszcze zanim ktokolwiek się obudzi.

- Zobaczmy, mój arcymistrzu, zobaczymy. Twój ruch…

*

- Następnym razem skończę tę rozgrywkę – mówi otwierając drzwi i z łobuzerskim uśmiechem pyta – czy mam ściągnąć dzieciarnię na śniadanie?

Kiwam głową, zdając sobie sprawę, że mój, niby, dorosły przyjaciel, znów wpadł na jakiś dziwny pomysł.

- Kompania wstawaaać! – przeciąga ostatnią sylabę, a głos wzmocniony zaklęciem niesie się po całym domu, wbijając się w najmniejsze kąty. Nie, on nie jest normalny! Nigdy nie był, ale dziś przesadził. Przesadził!

- Co ci strzeliło do głowy? – pytam, gdy ponownie staje w przejściu. Splata ręce na piersi i opiera się o ścianę, odpowiadając z uśmiechem.

- Myślę, że wszyscy usłyszeli.

I znów nic nie wyszło z połajanki.

- Nie przyszło ci do głowy, że obudziłeś także Samantę, którą z wielkim trudem zdołałem położyć? – pytam, powstrzymując się od śmiechu.

- E tam – wzrusza ramionami – jak zwykle dramatyzujesz – tu przerwał na chwilę. – A nie przyszło ci może do głowy… – ze zdziwieniem zauważam, że doskonale naśladuje mój sposób mówienia – …że pomyślałem o tym?

- Pomyślałeś…? – i nagle rozumiem. – Ty mały szatanie! Zaklęcie głuszące, jak sądzę.

- Brawo, staruszku. Udało ci się włączyć pomyślunek.

Mordercze spojrzenie, którym go obdarzam, nie robi na nim najmniejszego wrażenia. Tak. Minął czas, gdy najmniejsze skrzywienie brwi stawiało go do pionu. Zbyt dobrze mnie zna.

- Wygrałeś – ostentacyjnie wzdycham – jestem stary. Nie mogę się przemęczać – siadam na krześle ze zbolałą miną. – To co, kiedy śniadanie? Oh, i zrób mi kawy albo nie, herbaty, najlepiej z miodem. Z miodem i cytryną.

- Coś jeszcze? – pyta z przekąsem, a gdy dostrzega wchodzącą, z nieprzytomnym wyrazem twarzy Monikę, zwraca się do niej.

- Droga koleżanko, nasz wiekowy Jaśnie Pan życzy sobie śniadanie…

- Przypomnij mu, że śniadania to wasza broszka. Ja zajmuję się obiadem – mówi, jakby w ogóle mnie nie widziała. Po chwili rozgląda się, a w jej oczach pojawia się irytacja. – Wiecie co, jesteście okropni. To, że całą noc ganialiście po okolicy, nie usprawiedliwia…!

- Spokojnie mała – Aren podchodzi do niej, krzywiąc się lekko z bólu. – Dziś jemy na dworze…

- …wszystko jest gotowe – dodaję przechodząc obok.

Na korytarzu wita mnie całkiem rozbudzona Viviana, lecz stojąca obok Patrycja wygląda, jakby ktoś siłą zwlókł ją z łóżka.

- Co dziś robimy? – pyta prowadząc siostrę w stronę drzwi.

- Myślę, że będziemy mieć gościa – odpowiadam, po czym znów spoglądam w stronę schodów. Dlaczego nie schodzi?

- Idź z nimi, zajrzę do niego – i już po chwili Monika wspina się na górę.

Doskonale słyszę jej spokojne kroki, mimo Arena ględzącego mi nad uchem. Kiedy dochodzimy do stołu, bliźniaczki rzucają się na niego, chcąc namówić go do jakiejś zabawy. Nie uda im się, nie dzisiaj – jestem o tym przekonany. Chłopak ma za sobą ciężką noc, a ranny bok wciąż czeka na kogoś, kto zajmie się nim na poważnie. Cóż… nigdy nie byłem za dobry w magii leczniczej. Wolę, aby zrobił to Raos.

Mój niepokój wzrasta. Powinni już schodzić, chyba… chyba, że w nocy coś się stało.

I nagle podejmuję decyzję. Aren dostrzega zmianę w moim zachowaniu, ale w chwili, gdy spotykają się nasze spojrzenia, z domu dochodzi do nas trzask zamykanych drzwi i pospieszne kroki.

- Robert! Nie ma go! – krzyczy Monika, prawie zwalając mnie z nóg w drzwiach, do których zdążyłem dobiec.

- Jak to, nie ma? To niemożliwe. Siedziałaś z nim do drugiej, a później żaden z nas nie spał. Nie mógł przejść obok. Okna są…

- Boże drogi! – jej okrzyk przerywa mi, a kiedy pada na ziemię i kryje twarz w dłoniach czuję, że stało się coś złego.

- Słońce – Aren przyklęka przy niej i obejmuje ją ramieniem – uspokój się i powiedz, co się stało.

Ze zdziwieniem zauważam, że Monika przeszła częściową transformacją. Wygląda, jakby powstrzymywała ją ostatkiem sił. Jak widać, myliłem się w ocenie jej stadium. Byłem pewny, że niedługo ukończy drogę. Nie. Ona, nie panuje jeszcze nad swoim organizmem.

Patrzę na nich z niepokojem, czekając aż dziewczyna się uspokoi. Co ja bym zrobił bez Arena?

- Siedziałam z nim wczoraj przy otwartych oknach… – mówi cicho – rozmawialiśmy… potem siedziałam tam sama, zastanawiając się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie uciekła z domu, nie została pogryziona… znaleziona przez ciebie… i wtedy… usłyszałam was. Przelękłam się czując, że coś jest nie tak. Biegłam na dół i zobaczyłam was. Zapomniałam! Przepraszam, Robert – złapała mnie za koszulę – zapomniałam zamknąć!

- Nie martw się – mówię cicho, spokojnie, pewnie, choć wewnątrz cały się trzęsę. – Nic się nie stało, znajdę go.

Bliźniaczki w bezruchu, z przerażeniem wpatrują się w łkającą Monikę.

- Zostań z nimi – Aren kiwa głową ze zrozumieniem. Wie, że tym razem nie może mi pomóc. Jest zmęczony i ranny. Poza tym, ktoś musi zostać z dziewczynami.

Obiegam dom, by znaleźć ślad. Pod oknami chłopca zamykam oczy i wypowiadam zaklęcie mające odszukać Sorisa. To trudna magia, a używać jej można tylko przy znajomych osobach. Opiera się na unikalnym wzorze każdej istoty. Nie jest to coś, co można przekazać, wytłumaczyć. To raczej twoje uczucie.

Po chwili już wiem. Jest niedaleko, cztery kilometry. Jednak lękiem napawa mnie co innego. On się nie rusza! Biegnę. Biegnę najszybciej jak umiem, nie mogąc pozbyć się przerażających, krwawych obrazów. Mijają tylko trzy minuty, choć mnie zdają się wiecznością. Jestem już blisko. Czuję go. Serce wali mi, jak oszalałe, ale nie ze zmęczenia – ze strachu.

Zawiodłem?

Jest! Widzę go i nagle staję zdumiony. Leży na trawie dłońmi wodząc po jej powierzchni. Strach ustępuje – nie czuję krwi. Ten obraz zagubionego chłopca, leżącego w samotności, jest tak bardzo znajomy.

W końcu podchodzę, ale on nie podnosi wzroku. Kładę się obok i podobnie jak on, zaczynam wodzić ręką po zielonym dywanie.

- Tylko one nie uciekają – mówi nagle, przypatrując się mrówce, spacerującej po jego dłoni.

Ma rację. Nigdy nie zwróciłem na to uwagi. Boją się nas wszystkie zwierzęta. Od bezbronnych królików, do wilków i dzików. A ta mała, wytrwała pracownica, szła spokojnie, jakby nie zdając sobie sprawy, że kroczy po niebezpiecznej bestii. To dziwne. Nigdy nie unikały nas także pająki czy owady.

- Nie wiem, czy sobie poradzę. Czy wytrzymam. Nie wiem, czym jestem. Dwie istoty toczą we mnie walkę i nie wiem, gdzie w tym wszystkim jestem ja… - zawahał się – to głupie – zwiesza głowę.

- Nie, wiem, co czujesz. Musisz zrozumieć, że ty jesteś pośrodku. Człowiek i bestia.

- Wampir…

- Tak, wampir.

- Aren mówił, że takie życie jest zabawne, ale ja nie widzę w nim nic śmiesznego.

- Zobaczysz – mówię cicho. A może nie będziesz musiał? Nie dodaję tego na głos. Nie mogę dawać mu fałszywej nadziei. łudzić. Choć istnieje szansa, że dzięki Samancie Jackson nie będzie musiał zmagać się z drugą, przytłaczającą świadomością.

- Dlaczego uciekłeś?

- Chciałem być sam, pomyśleć. Zrozumieć, o co chodzi.

- Rozumiem, ale… mogłeś powiedzieć. Nie jest tu tak bezpiecznie, jakby się zdawało.

- Przecież wszyscy się nas boją!

- Tak, ale nie znaczy to, że nie walczą. Tylko głupiec się nie boi, mądry staje do pojedynku mimo lęku. Aren jest ranny, dziś w nocy walczył z wilkami.

- Ale nic mu nie będzie, prawda?

- Nie Soris, nic mu nie grozi. Czeka na ciebie z niepokojem, zresztą, tak jak wszyscy.

Patrzy na mnie zdziwiony, a po chwili delikatny uśmiech pojawia się na jego twarzy. Tak. Teraz będzie łatwiej, jestem tego pewny. I chociaż jest to dopiero początek, a przed nami długa droga, jestem dumny i szczęśliwy. Bo wiem, że on w końcu zrozumiał, że jesteśmy obok niego. Gotowi pomóc w tej walce. My, którzy wiemy, że jesteśmy potworami. My, którymi gardzicie.

- Chodź – macha na mnie ręką – idziemy do domu.





EPILOG





Czasami wszystko wydaje się skomplikowane. Trudne. Czasami nie wiem, co o was myśleć. Z jednej strony zabobony, czosnek, krzyżyki - jako broń przeciwko nam - bestiom. Z drugiej nowoczesna technika i wielki postęp...

Dziś jest t e n dzień. Zwieńczenie przeprowadzki, długich bezsennych nocy, godzin testów i badań. Zwycięstwo Samanty Jackson.

Raos przywiózł jeszcze kilku zagubionych - wszystko poszło zgodnie z planem. Odjechał, aby pomóc im powrócić do zwykłego życia.

Zostaliśmy już tylko my dwaj. Monika przed chwilą stanęła przed nami - szczęśliwa, bo jest normalna i nie musi już walczyć o dominację we własnym umyśle.

- Idź - mówię cicho do chłopca.

- A ty?

- Ja? Wybacz, ale wracam do domu.

- No i całe szczęście! Kto robiłby mi śniadanie?

Monika patrzy na nas nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Słońce - Aren obejmuje ją - jestem tym, kim jestem i nie chcę nic zmieniać. Tak więc, opiekuj się dzieciakami, znajdź im dom, a jak będziesz chciała wpaść, wiesz, gdzie nas szukać. - podchodzi do drzwi.

- Ej, staruszku. Ruszysz się, czy podać ci laseczkę?

Aportujemy się pod dom, las pachnie świeżością - musiał padać deszcz.

- To co, partyjka szachów? - pyta, kierując się w stronę altany.

- Znów cię pokonam.

- Chciałbyś.

Jego radosny śmiech niesie się po okolicy. Wróciliśmy do domu. Odnieśliśmy sukces, daliśmy wszystkim wybór. Nie był on trudny. Każdy z nas - wampirów - wie, kim chce być. Potworem czy człowiekiem. A kiedy w nocy znów budzi mnie czyjś płacz, nie zastanawiam się - zabieram go do siebie. Wkrótce będzie mógł zdecydować, którą z bestii będzie chciał zostać. Wampirem czy człowiekiem. Jeśli dobrze się przyjrzy zrozumie, że nie różnią się one za bardzo...
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

10
Cóż... jedna z najlepszych części. Bardzo wciągająca i dość ciekawa - choć gdyby była dłuższa, z pewnością bym się znudził.



Ocenie tylko tę część.



Pomysł: 4+

Niezły.



Styl: 4

Nie mam nic do zarzucenia, choć czasem zdarzały się drobne błędy i brakuje mi tych słów "bujnych" xD



Schematczność: X

Bo oceniam tylko tę część, jeżeli chodzi o schematyczność - musiałbym ocenić całe opowiadanie.



Błędy: 3+/4-

Miałem dać 4-, ale znalazłem troche błędów interpuncyjnych i językowych oraz gramatycznych. Podam przykłady:


Teraz wsłuchuję się w, tak przyjemną dla ucha ciszę.


Zgrzyta mi coś z tym przecinkiem. Nie pasuje w tym miejscu.


Kiedy weszliśmy do domu, Aren opadł z sił.


Chyba wiadomo... (co do tego przecinka nie jestem pewien)


Nie krzyczałem, ani nie popadałem w apatię


Krzyczałem, przecinek.


Teraz i on pokonał całą, trudną drogę do nowego życia.


Nie jestem pewien, ale - teraz, przecinek. Czekam na wskazówki interpunktatora forumowego.


Kiwam głową, zdając sobie sprawę, że mój, niby, dorosły przyjaciel, znów wpadł na jakiś dziwny pomysł.


Coś zgrzyta z tymi przecinkami.


Biegnę najszybciej, jak umiem, nie mogąc pozbyć się przerażających


Najszybciej, przecinek. Jednak tego też nie jestem pewien.



Było tego jeszcze dosyć dużo. W niektórych miejscach zdarzały się też interpunkcyjne.



Ogólnie: 4

Bardzo fajne opowiadanie. Podoba mi się. Szkoda, że już ostatnie :(



Czekam na inne twoje opowiadania, skoro to już zakończone.
Sygnatura:

Obrazek



Wesołych świąt życzy Wasz Kubek

Do świąt pozostało: 355 Dni!

11
Jak na razie miałam czas przecyztac tylko 1 część, wystarczająco dobrą, by mieć wielką ochotę na kolejne. Super, super, super, co mogę wiecej napisać? Poprzednicy mieli rację.

Zastanawia mnie tylko jedno - cechy, jakie posiadają twoje wampiry, bardziej wskazują na wilkołaki. Wiesz, szpony, polowanie na zwierzęta. Bo wampiry kojarzą mi sie tylko z Draculą i długimi kłami.



Lista błędów, które znalazłam w pierwszej części:


Gdybyśmy mogli wyjść z ukrycia i żyć normalnie?

Jakie to dziwne…?


Bez znaku zapytania w obu zdaniach.


Jeszcze przed chwilą buchał energią


'buchał' nie jest tutaj jalepszym słowem, chociaż np. 'wybuch energii' jest już ok. Może napisz 'emanował energią'.


Kurczę… muszę przyznać


Muszę z wielkiej litery


Przyspieszam słysząc odgłos tłuczonego szkła


przyspieszam przecinek


Aren przez chwilę patrzy mi w oczy, po czym kiwną głową ze zrozumieniem


patrzył, po czym kiwnął


- W takim razie, jutro.




bez przecinka


- …tak… - odchrząkam


Popraw na:

- Tak... - odchrząknąłem


Odkąd pogodził się ze swoim przeznaczeniem i nauczył się kontrolować, stał się wesołym dwudziestolatkiem,


się, sie, się. Popraw np. na:

'Odkąd zaprzestał prób oszukania przeznaczenia i nauczył kontrolować instynkty, stał się wesołym dwudziestolatkiem'.


zabrał się ze mną na polowanie.


Może lepiej 'wybrał'?


Tak… ale teraz muszę zająć się Sorisem


Ale z wielkiej litery.


Nie odrzucaj tych odczuć. Ten zapach powoduje, że chcesz


tych, ten. Zmien drugie zdanie na 'Zapch krwi powoduje...'


Nagle uderza we mnie zapach zwierzyny.


Lepiej: 'Nagle w moje nozdrza uderza...'


Biegnę za nim ciesząc się z coraz bliższej walki.


za nim przecinek


Drżyjcie leśnie stworzenia


drżyjcie przecinek


- … i myślisz, że ci się uda?


I wielką literą


- Tak to ja
Tak przecinek


A przez następną godzinę zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi?


Bez pytajnika


ogrodu,widzę trzy dziewczyny

dość trudno,skoro trzyma książkę




Spacja po przecinku


cóż musi jej być dość trudno


cóż przecinek


- No ładnie – mówię śmiejąc się z nimi – Gdzie Aren?




śmiejąc sie z nimi kropka


- Chciałbym żebyście wszyscy wyszli


chciałbym przecinek


co dziwne chłopak nie jest sam


co dziwne przecinek


no, chyba, że zaczął gadać do siebie.


chyba ze, bez przecinka przed że


Chłopiec speszył się widząc nas wszystkich


speszył się przecinek


lecz wtedy Aren popchnął go naprzód wybuchając śmiechem.




naprzód przecinek



Ogólnie naprawdę super.
Wierzyłem, że miłość wzniesie mnie ponad ka, tak jak skrzydła wznosza ptaka ponad wszystko, co może go zabić i zjeść.

S. King

12
dzięki za komentarze :D



drogi Kubku piszesz, że znalazłeś dużo błędów językowych i gramatycznych po czym wypisujesz tylko interpunkcyjne,a następnie piszesz, że w innych miejscach zdarzały się też interpunkcyjne - trochę tego nie rozumiem.



poza tym trochę przesadziliście z tymi przecinkami:



"Drżyjcie leśne stworzenia" nie musi mieć przecinka, po co tam przecinek! Wszystko zależy od tego co chcę powiedzieć, nie: drżyjcie (przerwa) leśne stworzenia.

"A przez następną godzinę zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi?" - a dlaczego bez pytajnika.? (to uwaga do obu "zarzutów" o znaki zapytania) To nie jest narracja trzecio osobowa - ten koleś myśli tu i teraz. I myśli takim językim, jakim mówi. I jak się zastanawia to pyta, o co chodzi? z intonacją. (chodzi mi o to, że "moja wersja" nie jest błędem, co nie znaczy, że nie może być tak jak zaproponowałaś)





Co do reszty zgadzam się, co do wyżej wymienionych są to rzeczy skonsultowane z redaktorem.



Serdecznie pozdrawiam 8)
Ostatnio zmieniony wt 26 maja 2009, 19:17 przez Lan, łącznie zmieniany 2 razy.

14
No no no.



Zazwyczaj piszę zupełnie odwrotne komentarze, więc tym razem będę musiał pomyśleć.



Na początek, dla uspokojenia - podoba mi się. Końcówka jest cudownie satysfakcjonująca. A teraz szczegóły.



To, co dla mnie najważniejsze w każdym tekście - narracja.

Od pierwszych wersów stwierdziłem, że wybrałaś zły sposób na opowiedzenie tej historii. Szybszy, ale płytszy, mniej wyrazisty. Mówię oczywiście o pierwszosobowej narracji w czasi teraźniejszym.

Tempo, rytm takiego opowiadania jest subiektywne. Przez to czasem przyspieszasz czas, wyprzedzasz wydarzenia, przez co miałem nieprzyjemne uczucie "tramwaju" podczas czytania. Jedzesz jedziesz, szarpnięcie, hamujesz, szarpnięcie, jedziesz...



Dla przykładu:



Raos przywiózł jeszcze kilku zagubionych - wszystko poszło zgodnie z planem. Odjechał, aby pomóc im powrócić do zwykłego życia.

Zostaliśmy już tylko my dwaj. Monika przed chwilą stanęła przed nami - szczęśliwa, bo jest normalna i nie musi już walczyć o dominację we własnym umyśle.

- Idź - mówię cicho do chłopca.




Do jakiego chłopca? Możemy zgadywać, że chodzi o Arena. Ale mogłoby też chodzić o Sorisa, bo czemu nie. I musimy czekać, aż Aren sam się zdradza odzywając się.



Albo to:



Budzi mnie dzwoniący telefon, którego przez dłuższy czas nikt nie odbiera. Zrezygnowany wstaję, lecz w tym samym momencie dźwięk urywa się. No tak, jak pech to pech. Czy jest sens wracać do łóżka? Chyba nie.

- Robert, do ciebie – odwracam się i widzę poważne spojrzenie Moniki.

- Odbiorę u siebie.

Wychodzi, a ja podnoszę słuchawkę. Na moje „słucham” odpowiada po angielsku głos młodej kobiety.




Tu Monika aportuje się w pokoju Roberta, ba, pojawia się za jego plecami. Tak nagle. Wiem, i czytelnik też to wie, że po prostu tu weszła drzwiami, które były otwarte, ale ja zaraz po przeczytaniu tego fragmentu znów zahamowałem i cofnąłem się w tekście, żeby poszukać momentu, w którym do owego pokoju wchodzi... I jeszcze po cholerę mówi "odbiorę u siebie"? Przeca jest u siebie.



I jeszcze to:

Od momentu dzwonka czytelnik ma wrażenie, że minęło parę sekund. A tu się okazuje, jakby minęła minuta co najmniej. Monika zdążyła odebrać, dowiedzieć się, że to do niego, przyjść bezszelestnie do niego do pokoju (ze słuchawką? Bezprzewodową? Nie wiemy) i poinformować że dzwoni ktoś do niego. Pomijam logikę (do kogo miałoby być? Przecież to samotny milioner.), ale czas naprawdę w tym tekście robi co chce, a wszystko przez tę formę narracji.

Pozostaje wrażenie dziwacznej czkawki.



Takich fragmentów jest kilka w tekście.

Narracja jest też załadowana po brzegi osobistymi odczuciami głównego bohatera, który nam wszystko opowiada na bieżąco. Nazwij mnie dziwnym, ale to cholernie wkurzające. Jakiś koleś gada do mnie o swoich uczuciach. W dodatku nieskładnie i nieco psychotycznie. Mieszanie osobistych myśli Roberta z faktami, z tym co się wydarzyło naprawdę sprawia, że znów ciężko się połapać czasami co się dzieje.



W skrócie, już po pierwszym akapicie pomyślałem, że szkoda, że nie napisałaś tego w czasie przeszłym i w trzeciej osobie. Ba, nawet w czasie przeszłym i w pierwszej byłoby już o niebo lepiej. "I wtedy pomyślałem sobie..." "w tym momencie przypomniałem sobie jak" "pomyślałem, że wiem co przeżywa, bo..." i tak dalej.

To rozdzieliłoby narrację akcji i przemyśleń Roberta. Mniej chaosu i równiutki rytm sam pokazałby Ci o czym pisać, a co można zostawić w domyśle.



Przejdźmy do fabuły.

Sam pomysł... Mój odbiór wyglądał po pierwszych zdaniach tak: "Jezuś. Wampiry znowu." Ale szybko wyluzowałem. Niemniej uważam, że początek powinien być inny.

O wampirach było dużo. To popularny ostatnio temat. Ale nawet dla takiego starego Gangrela (jeden z wampirzych Klanów w grze fabularnej Wampir:Maskarada) jak ja tekst był świeży i podchodził do tematu rzadko uczęszczaną ścieżką. Schronisko dla wampirów. Całkiem proste, a popatrz, fajne.

Postacie są sympatyczne, choć nieco ugrzecznione. Ich żarciki czasem sa nieco wymuszone. Miałem wrażenie, jakby znały się dopiero jeden dzień. Nie było tu tej znajomości, o której pisałaś. W dialogach wydawali się spięci jak zakochani przy pierwszym nieśmiałym pocałunku.



Soris był prosty i taki powinien być. I cudnie nadawał rytm fabule.



Setos nie przekonywał jako 'stary' wampir. Trzeba było przesadzić i pokazać go jako gościa z laseczką, posiwiałego. Albo z bliznami, albo ubierającego się w nienaganne stroje... Jakoś tak wydawał mi się bezcielesny. Nie wyróżniał się.



Aren był... Za dobry po prostu. żeby on chociaż palił papierosy. Albo podrywał laski. A tak... Ministrant.



Dziewczęta to szarutkie tło, o którym nie ma co pisać. Ot, są. Nawet nie pamiętam po ile lat miały bliźniaczki. I co to za Monika. Chyba starsza jakaś. Po prostu nie zapadają w pamięć.



Sama historia jest prosta, rodzinna, domowa, z sensem, z przesłaniem, spokojna, żeby nie powiedzieć w pozytywnym sensie: leniwa. Chyba jedna z najlepszych jaki czytałem na Forum.

Nie dlatego, że pomysł powala. Ale dlatego, że została skutecznie przeprowadzona. Taka fabuła satysfakcjonje. Początek, rozwinięcie, zakończenie. Podoba mi się, że zrealizowałaś to, co chciałaś. Ni mniej, ni więcej. Chciałbym umieć za każdym razem napisać to, co chcę, i życzę takiego konstruowania fabuły każdemu, kto chce się zajmować pisaniem.



Niemniej forma, jesli nie kuleje, to krzywi się przy każdych paru krokach. Ponieważ przejmuję się tak tylko tekstami, które mi się podobają, to chciałbym przeczytać to opowiadanie w trzecioosobowej narracji w czasie przeszłym, z ciemnym dworem, bez ciągłego wglądu do umysłu protagonisty, bo to psuje zabawę.



Najpierw opis spokojnego domu, potem trzęsienie ziemi w formie polowania (o w mordę! To jakieś porąbane sukinsyny są a nie ludzie!), potem oswojenie się z 'wampiryzmem' i dalej, płynnie i z wyczuciem, bez pośpiechu. Niektóre części można by olać, inne wzmocnić... Wyszłoby z tego świetne opowiadanie, którego żaden wydawca by się nie powstydził.



Uf.

No, to tyle. I wybacz, że dopiero teraz.



Pozdrawiam

Nine vel I-know-better
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

15
Zastanawiam się jak skomentować to opowiadanie po Ninetonguesie... Samo opowiadanie jest niezłe, ale uwagi wspomnianego są zasadne. Oczywiście nie znaczy to, że nie ma on natury (bliskiej mi zresztą) "czepiacza". Nie wszystkie bowiem postacie muszą być wyraziste i pełnokrwiste (co w opowiadaniu o wampirach może dziwić). Jeśli tak bowiem podchodzić do tekstu, to może się okazać, że trzeba wymazać z literatury każdą krótką formę, bo bohaterowie traktowani są w niej zdawkowo. Brawo jednak za wnikliwość i rzetelność w ocenie krytycznej.

Wracając do wampirów. Temat rzeczywiście jest nieco oklepany, ale świeże spojrzenie broni taki wybór . Chaotyczność narracji jest dość widoczna, ponadto cały czas dominuje zwrot "uśmiechnął się" - jest tego za dużo i to razi. Ogólnie jednak czytało się dobrze.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Najlepsze z prozy”