Liczę na wszelkie opinie. Zdaję sobie sprawę z różnych błędów, ale przyznam, że z powodu lenistwa nie chce mi się ich poprawiać. Wybaczcie, mam nadzieję, że i tak jest estetycznie (spociłem się przy tej cholernej edycji).
Miłego czytania.

Kształty rzeczy, które nadchodzą
He had a voice so strong and loud
We’ll miss him
We’ll miss him
Tool
Kiedy skończył i była już przebrana, wziął ją na ręce i zaniósł, otuloną w koronki, te piękne, choć nieco stare koronki, do domu pogrzebowego, niczym pan młody przekraczający z oblubienicą w ramionach próg nieskończoności.„Bastion” Stephen King
I have bad feelings about this
Obi-Wan Kenobi
Otwarcie
Mężczyzna powoli uderzał w struny.
Gdyby znajdował się na środku pola, otoczony jedynie przez spojrzenia drzew, nad jego głową błyszczałyby gwiazdy. Lecz mężczyzna siedział na krawężniku w sercu miasta i blask wielu świateł przyćmiewał jasne punkty na niebie. Miasto spało razem z ludźmi w nim mieszkającymi. Był to płytki ale spokojny sen. Oczywiście nie wszyscy regenerowali siły.
Młody policjant Marek wypełniał formularze w blasku lampki na swoim posterunku.
Ekspedientka Kasia z posępną miną wydawała resztę pijanej Malwinie.
Bartek nie mógł zmrużyć oka, czytał więc książkę, której tytułu już sam nie pamiętał. Był na trzysta ósmej stronie.
Zapłakana Ania szła chodnikiem, szlochając i potykając się, a jej umysł zbliżał się do niebezpiecznej granicy.
Adam czytał pod kołdrą komiksy z Kaczorem Donaldem. Blask latarki odsłaniał mu kolejne dymki, gdy chłopiec modlił się, żeby rodzice mieli głęboki sen.
Grupa nastolatków integrowała się w parku.
A mężczyzna grał na gitarze opartej na prawym udzie. Z początku dźwięki były niepewne, stłumione, nie łączyły się w płynną całość. Wyprostowane nogi okryte dżinsami kiwały się w urywanym rytmie, tak samo jak głowa pod kapturem prochowca w kolorze wyblakłej zieleni. Mężczyzna nucił cicho, testując różne melodie. Jego głos był zachrypnięty. Gdy ręce już kilkakrotnie przeczesały gryf gitary, dźwięki zaczęły pasować, jak puzzle układające się w obraz.
Z początku uderzenia wciąż były stłumione, po chwili jednak mężczyzna zagrał z pełną siłą, wydobył ze strun słodką soczystość. Akordy grane niemal w marszowym rytmie oddzielał wariacjami złożonymi z pojedynczych nut. Melodia – gdyby ktoś poza jednym człowiekiem znajdował się na tej pustej ulicy usłanej szyldami sklepów – przywodziłaby na myśl blues rockowe dokonania w rodzaju The White Stripes. Jednak to miejsce nie gościło nikogo, nawet pub „Barwna nazwa” został dzisiaj wcześnie zamknięty.
Gdy muzyka w pełni się ukształtowała, mężczyzna zaczął śpiewać, czasem przerywał, by wymyślić dalszy ciąg, a po jakimś czasie chrypa całkowicie opuściła jego głos.
Jego ciało kołysało się w szybkim rytmie. Palce jakby pływały w gryfie. Zaczęły przeczesywać pierwsze progi w zatrważającym tempie, czasem zwalniając, by przeciągnąć niektóre nuty, podkreślić ich wartość. Wreszcie, gdy wydawało się, że powstająca solówka zamieni się w ciężki walec, wielką ścianę dźwięku, że będzie wieczna, a palce zamienią się w supełki, właśnie wtedy mężczyzna wrócił do wolnej, spokojnej melodii. śpiewał o pomyłkach i o nadziejach.
Jego ciało drgało w rytm granej muzyki, niczym porażone atakiem padaczki. Z ust wydobywały się już tylko ciche westchnięcia i mruknięcia. Mężczyzna znów uderzał pojedyncze nuty, przeciągał je, jakby rozwijał dywan, dawał im nieśmiertelność, unosił ku przyćmionym gwiazdom. Jak wycie wilków. Jak szczery, długi śmiech. Jak ostatnie sekundy występu gwiazdy opery. Jak syrena. Jak pisk ptaków odbity echem, wysoko w górach.
Dźwięki rodziły się. I żyły.
Część pierwsza: Pakowanie
Rozdział 1 (2008)
Jezu, jakie to jest straszne.
Jeremi podążał za falującym, czarnym potokiem ludzi. Nie było tak źle, dopóki nie zaczął padać deszcz. Na początku zaledwie siąpiło, potem krople rozbijały się coraz szybciej i agresywniej, aż wreszcie znów się uspokoiło. Bóg płacze, szeptali wokół niego. Anioły także. Gówno prawda.
Dla Jeremiego był to pierwszy pogrzeb w życiu, jednak już serdecznie nienawidził tej uroczystości. Klaustrofobiczna atmosfera smutku, świadomość zguby i niewidzialny walec przygważdżający wszystkich do ziemi.
Podniósł rękę, by odgarnąć grzywkę i gdy koszula w kratę otarła się o jego pierś, dopiero poczuł, jak bardzo jest przemoczony. Wątpił, by jakikolwiek centymetr kwadratowy ciała miał suchy. Zauważył, że gdzieś z przodu wesoły kondukt radości i szczęścia zaczyna się zatrzymywać. Dotarliśmy do dołu, Wincent. łzy któryś z kolei raz napłynęły mu do oczu, lecz znów udało mu się je zatrzymać. The only direction we go is down, zanucił w duchu.
Gdy pokonywał ostatnie metry cmentarnego spaceru, myślami powrócił do początku. Na plac kościoła św. Marka przybył piętnaście minut przed czasem i natychmiast pożałował nadgorliwości. Negatywna świadomość śmierci Wincentego sączyła się tutaj z wszystkich głosów, z każdej wyprasowanej koszuli i każdej pozbawionej makijażu twarzy (bo przecież z makijażem nie wypada). Z rosnącym żalem szukał tej Pozytywnej świadomości, z którą przyszedł on sam. Znalazł ją na twarzy ciotecznego brata Wincentego – Marka - oraz jego siostry bliźniaczki - Ani. Owszem, byli smutni, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że ich Winciak jest w nowym, lepszym miejscu.
- Skurczybyk, nie dość, że nie oddał mi dwóch stów, to jeszcze pewnie ma tam Cyfrę Plus i szybki net – mruknął Marek i na ich twarzach zagościł tak potrzebny uśmiech, niczym zapałka zapalona w piwnicy. Kilku ludzi stojących w pobliżu spojrzało na nich jak na troglodytów w zaawansowanym stadium gangreny. Bo przecież tak NIE WYPADA, prawda?
Stali razem przez dwadzieścia minut. Bliźniacy, Bogu dzięki, nie zadawali pytań. Po prostu cieszyli się, że jest. Obserwowali kolejne samochody wjeżdżające na plac, a potem grupki ludzi kulące się od silnego wiatru. Jak na środek lata, było strasznie zimno i pochmurno. Jeremi – gdy już oswoił się z przytłaczającą atmosferą rozpaczy – uświadomił sobie, że odczuwa dziwny niepokój, zdenerwowanie jak przed pierwszą randką. Zrozumiał, o co chodzi dopiero, gdy to już się wydarzyło.
Przyjechało ciało a wraz z nim rodzice Wincentego - Pani Jadwiga i Pan Edward – oraz Lidia, jego niedoszła żona. Jeremi schował się jeszcze bardziej z boku, tuż przy starym murze otaczającym kościół. Nie chciał mieć teraz kontaktu z ludźmi, którzy dawniej częstowali go pączkami i zabierali na wycieczki. O nie, na pewno nie po takim czasie. Zrozumiał też, że nawet gdyby sytuacja przedstawiała się inaczej, gdyby rozmawiał z nimi zaledwie wczoraj, i tak nie pragnąłby dzisiaj spotkania. To tego się obawiał – rodzice Wincentego oraz Lidia byli sercem Negatywnej świadomości, ból i ogromna rozpacz pulsowała w ich wiotkich postaciach i rozchodziła się falami wokół. Jeremi po raz pierwszy tego dnia poczuł łzy napływające do oczu, lecz powstrzymał je, głównie dzięki Panu Edwardowi. Zobaczył, jak podtrzymuje dwie łkające kobiety i patrzy przed siebie. On jedyny z całej trójki zdawał się być silny, opanowany i być może wyposażony w szczyptę Pozytywnej świadomości. Pan Edward zawsze pokazywał, że jest wspaniałym człowiekiem.
A później były dzwony. Najstraszliwsza część tej ponurej uroczystości. Ludzie w dwóch dużych grupach posuwali się spacerkiem w stronę wejścia, a między nimi na jałowym biegu sunął pogrzebowy wóz oraz trójka najbliższych Wincentemu osób – główny płomień rozpaczy. Dwa wielkie dzwony zaczęły uderzać o siebie i każdy dźwięk był prawym sierpowym w twarz Jeremiego. Ciężkie dudnienie hipnotyzowało jego umysł. Czuł się, jakby należał do hordy smutnych zombie kulejących w stronę śpiącego miasta. Móóóóózgi, dajcie nam móóóózgi, chcemy wasze móóóó…
- Jezu, nienawidzę tych dzwonów – westchnęła za nim Ania i to wyrwało go z przerażającego transu. Starał się nie patrzeć na lewo, na samochód pogrzebowy i trójkę ludzi przykrytych całunem rozpaczy. Usiłował zignorować dzwony, lecz te niszczyły jego bastion nadziei, uderzenie za uderzeniem, bom! za bomem! i przez chwilę, a może nawet dwie, wydawało mu się, że uczestniczy w ostatecznym pochodzie, w marszu ku końcu wszystkiego.
*
Wincenty kierował się w dół.
Dębowa trumna bujała się delikatnie na linkach, ludzie śpiewali (wyli?) wraz z księdzem kościelne pieśni. W tym aspekcie Jeremi rozumiał swoją ciotkę. On także nie znosił tych piosenek, które swoimi dźwiękami miast nieść nadzieję, raczej ją burzyły. Niechęć jego opiekunki była tym większa, że w domu na święta nie śpiewali nawet kolęd.
Teraz, stojąc między ludźmi oraz rzędami grobów, Jeremi czuł kiełkującą wściekłość. Dawno nie rozmawiał z Wincentym, ale pamiętał, że lubił marzyć o „Wake Up Dead Man” U2 puszczonym na jego pogrzebie. Co miał w zamian? Dobry Jezu, a nasz Panie? Jeremi szanował chrześcijan, sam wierzył w Boga, mimo że Kościół odrzucił jeszcze przed studiami, jednak nie mógł wypluć z ust gorzkiego smaku paskudnej ironii. Dobry Jezu, a nasz Panie. Nowy hit U2, zawsze o nim marzyłeś, co Winciak? Cha, cha.
Możliwe, że rodzice nie znali planów syna, a on raczej nie spodziewał się śmierci w tak młodym wieku. Mimo to żal do Bóg wie kogo (o tak, On na pewno wie) pęczniał w umyśle Jeremiego. Spuścił głowę, wzrok wlepił we własne zamszowe buty (ładne buty, proszę księdza. Zamszowe? Nie, za swoje. Cha, cha).
Stał daleko, na brzegu skupiska ludzi, jednak zdawało mu się, że między szumem szeptów słyszy łkanie Pani Jadwigi. Podczas wędrówki na cmentarz utwierdził się w przekonaniu, że nie chce z nimi rozmawiać.
Deszcz przestał wreszcie siąpić. Parasolki po kolei zamykały się, rozbryzgując krople. Jeremi starał się nie ruszać, miał nadzieję szybko wyschnąć. Przylepiona do pleców niebiesko-biała koszula w kratę i ociekające wodą wąskie dżinsy zdawały się mówić co innego. Pozlepiane blond włosy, których koniuszki łaskotały policzki, odgarnął do tyłu. Promienie słońca zaczynały przebijać się przez chmury.
Pieśni ucichły. Jeremi dzięki wysokiemu wzrostu zobaczył, że trumna
(the only direction we go is down)
spoczęła już w dole, a pulchny, sympatyczny z wyglądu ksiądz zaczął przemowę. Jeremi słuchał tego jednym uchem, myślami pakował graty do bagażnika, by wyruszyć w sentymentalną podróż do wspomnień. Tyle ich było. Tyle dróg.
Duchowny skończył. Pierwsza grudka ziemi zabębniła o dębową powierzchnię trumny, potem druga, a potem jeszcze jedna, i znów, i jeszcze, i znów, i jeszcze. żegnaj, Winciak.
Jeremi pomyślał, że równie dobrze może już iść, mimo to stał i oglądał ludzi, którzy kolejno podchodzili do Pani Jadwigi, Pana Edwarda oraz Lidii aby złożyć im kondolencje. Cała trójka zachowywała się jak maszyny. Gdy ludzie mówili, kiwali głową, potem przytulali, całowali i do widzenia. Następni proszę. Ludzie rozchodzili się, cmentarz pustoszał. Jeremi czuł czarne fale smutku rozchodzące się od ich postaci.
Mimo to ruszył. Szedł wolno, ostrożnie mijał kolejne groby. Z każdym krokiem czuł się coraz cięższy. Jestem Frodo, myślał. Jestem Frodo i zbliżam się do Góry Przeznaczenia, a Pierścień coraz bardziej ciąży mi na szyi. Dostał się między ostatnią grupę ludzi obecnych na cmentarzu, w duchu mając nadzieję, że nikt go nie rozpozna. Wydawało mu się, że zapuścił korzenie i nie może się ruszyć, a język jest chropowaty jak beton. Zapomniał o oddychaniu.
Pani Jadwiga spojrzała na niego. Właśnie odprzytulała i odcałowała jakąś daleką kuzynkę i zobaczyła następnego w kolejce. Wysoki, barczysty mężczyzna, dwudziestokilkuletni, w kraciastej koszuli. Miał kręcone blond włosy sięgające do połowy policzka, teraz odgarnięte do tyłu i jeszcze bardziej poskręcane przez wilgoć. Szczupła – jak reszta ciała – twarz z uwydatnionymi kośćmi policzkowymi była ogolona i zadbana, lecz nie pozbawiona kilku zmarszczek. Jednak to co najbardziej zwróciło jej uwagę nie tkwiło w przygarbionej posturze, czy podłużnej twarzy, lecz piwnych oczach. Widziała w nich coś znajomego, niczym melodia dawno nie słuchanej piosenki. W źrenicach tlił się strach i jakby przeszłość, lecz w obecnym stanie…
Nie rozpoznała go. Podszedł i objął tą niską, słabą kobietę o myszowatym wyglądzie i zgarniętych spinką blond włosach. Poczuł jej zapach, który na szczęście zmienił się przez lata, bo inaczej wybuchłby głośnym płaczem. łzy i tak zaczęły leniwie spływać po policzkach, gdy zobaczył Panią Jadwigę.
- On jest szczęśliwy – szepnął jej do ucha zachrypniętym głosem, a ona kiwała cierpliwie głową, tak jak kiwała wielu pozostałym. – Wiem o tym, on jest szczęśliwy i niech Pani o tym pamięta. Niech Pani będzie silna. On jest szczęśliwy.
A potem odcałowała go i odprzytulała jak pozostałych i nigdy więcej w swoim życiu nie widziała młodzieńca, który tak wiele wiedział o jej synku.
Zapłakany Jeremi, drżąc, podszedł do Lidii. Nie znał tej dziewczyny, wiedział jednak, że musiała być wspaniała, skoro Wincenty ją pokochał. Na pewno była piękna. Opalona brunetka o latynoskiej urodzie i ciepłej, bardzo sympatycznej twarzy. Objął ją i rzekł:
- On jest szczęśliwy. Pamiętaj o tym. I o tym, że on chce, żebyś i ty była szczęśliwa. Pamiętaj.
- Dziękuję – wychrypiała Lidia i mokrymi ustami cmoknęła go w policzek.
Potem Jeremi odszedł od dwóch kobiet i zbliżył się do wysokiego, tęgiego mężczyzny. Stał z boku i właśnie żegnał się z bratem. Gdy został sam, spojrzał na Jeremiego. Po chwili go poznał. Pan Edward wygląd miał mniej mizerny niż jego towarzyszki. Zweryfikował chłopaka swoim bystrym spojrzeniem. Twarz okolona czarnymi, krótkimi włosami oraz gęstą brodą wykrzywiła się w delikatnym uśmiechu. Jeremi wystawił rękę.
- Dzień dobry, Panie Edwardzie – powiedział drżącym głosem, pociągając nosem i mankietem ocierając łzy.
- Cześć, Jeremi. – Jego głos był stłumiony.
Uścisnęli sobie dłonie, a potem objęli się po męsku, potrząsając ramionami.
- On jest szczęśliwy, proszę Pana. – Jezu, czuję się, jakbym miał szesnaście lat.
- Mam nadzieję, dzieciaku. Mam nadzieję.
Teraz, gdy stał bliżej, Jeremi mógł dostrzec, że na pulchnej twarzy Pana Edwarda także maluje się ogromny ból i smutek, lecz lepiej zamaskowany i przysypany szczyptą nadziei.
- Musi Pan się nimi opiekować, Panie Edwardzie. – Spojrzał na dwie kobiety za swoimi plecami. – Szczególnie Panią Jadwigą.
Pan Edward parsknął, jakby próbował się zaśmiać.
- Nie ucz ojca, jak dzieci robić – rzekł.
Jeremi poczuł, że zaraz nie wytrzyma, że już nie może stać tak blisko ogniska bólu i że nie chce płakać przed tym mężczyzną.
- Powodzenia, Panie Edwardzie.
- Dzięki, Jeremi.
Uścisnęli sobie dłonie i Jeremi pospiesznie zaczął oddalać się od ostatniej grupki ludzi. Przelotnym spojrzeniem obdarzył grób. żegnaj, Wincenty. Bóg wcale nie płacze deszczem bo Bóg do cholery jasnej cieszy się, że tam jesteś, co nie?
Mijał kolejne rzędy grobów oraz kilka dużych drzew przygwożdżonych wilgocią. Zachrypniętym głosem bardzo cicho nucił „Wake Up Dead Man”. Zapomniał, że jest mokry, jednak z ulgą przywitał ciepłe promienie słońca. Był wyczerpany. Wysokimi schodami zszedł na chodnik i powoli ruszył w stronę domu.
The only direction we go is down.
Rozdział 2 (2008)
Szczoteczka do zębów – jest. Zapas bielizny – jest. Ciepła kurtka – obecna. Prowiant – na miejscu. Doku…
Gdy Jeremi wracał spacerkiem do domu, zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie wymaże tych wszystkich wspomnień, że jeśli on nie pojedzie do nich, to one z wielką agresją odwiedzą go. Zbyt dużo rzeczy wydarzyło się, aby teraz mógł spokojnie przejść do porządku dziennego. Wiedział, że będzie musiał odnaleźć nawet TE wspomnienia. Zabawne jak ludzki umysł potrafi odgrodzić się od wszelkich problemów. Cóż, każda twierdza kiedyś pada.
Szedł chodnikiem wzdłuż cmentarnego muru. Marzył o deserach swojej babci. Zawsze gdy była jakaś uroczystość, albo coś w rodzinie źle się układało, ona robiła wspaniałe galaretki z owocami i bitą śmietaną. Nazywała je Promykami, ale Jeremi rzecz jasna nigdy nie powiedział tego chłopakom, którzy darzyli desery równie wielką sympatią (mimo że Wincenty zawsze zostawiał owoce) – nie chciał, by mieli nowy żart na najbliższe parę miesięcy. Pamiętał, jak wielokrotnie prosił babcię o Promyki w zwykłe dni, kiedy nie działo się nic cudownego i nikt nie miał wielkich problemów, i jak ona nigdy się nie godziła. To by było, jak jedzenie mięsa w czasie postu, kochanie - mówiła.
A może powinien odwiedzić Wyszków? Babcia na pewno za nim tęskniła, mógłby jej pomóc w paru rzeczach, przedłużyć sobie urlop…
Ale, Boże przenajświętszy, TE wspomnienia!
- Panie Enster! Panie Enster!
Poczuł, jakby ratownik wyłowił go z zimnych głębin i wyciągnął na brzeg. Obrazy, zapachy, dźwięki wokół zaczęły nasilać się i Jeremi z ulgą zostawił poprzedni chłodny, oniryczny świat. świat kształtów, które nadchodzą. Odwrócił się, by zlokalizować osobę, która go woła i zobaczył nadbiegającą chodnikiem młodą dziewczynę o włosach ściętych „na grzybka”. Zatrzymała się przed nim zziajana.
- Pan Enster, prawda? – Niebieskie oczy miała pełne nadziei.
- Tak, to ja.
Dziewczyna zaczęła grzebać w prostej, zielonej torbie, którą miała na ramieniu w czasie, gdy w Jeremim rosło zdziwienie. Wreszcie wyjęła małą, prostokątną paczkę oklejoną białym papierem.
- To dla pana. – W jej głosie zawibrowało zdenerwowanie.
- Zaraz, czegoś tu…
- Po prostu proszę to wziąć!
Oszołomiony wziął automatycznie paczuszkę. Była bardzo lekka, jakby w środku nie było nic.
- O co…
- Proszę to odpakować w domu, a jeśli zrozumie pan, co jest w środku, będę czekać dzisiaj o dziewiętnastej w parku Jagiełły na mostku. – Z tymi słowy, bliska płaczu, odwróciła się i odbiegła w stronę cmentarza. Jeremi stał, podążając za nią wzrokiem, a potem minutę gapiąc się w przestrzeń. Zrozumiem, co jest w środku? że co?
Przeniósł spojrzenie na leciutką paczkę w dłoniach. Czuł, jak nasila się w nim zirytowanie połączone ze zdenerwowaniem.
- Ja pierdolę – westchnął do siebie, a może tego małe prezenciku. Przeżył zbyt wiele jak na jeden dzień, a gdy spojrzał na telefon, dowiedział się, że jest dopiero czternasta. Mam cholerną nadzieję, że to koniec atrakcji na dziś. Mylił się.
Schował paczuszkę do kieszeni dżinsów, które były już tylko wilgotne. Słońce robiło swoje. Ruszył w drogę i z ulgą zostawiał cmentarz za plecami, coraz dalej i dalej.
*
Dokumenty – są. Ciepła bluza – jest. Kapcie – owszem. Samochód – po przeglądzie, wszystko w porządku. Mapy – nie potrzeba, Jeremi wie, jak trafić do swoich wspomnień.
Wsiadł do 101-nki i zajął miejsce przy drzwiach. Autobus był już prawie pełny. Po chwili ruszył, szarpiąc ludźmi, którzy woleli stać. Jeremi zajął się tym, czym zajmuje się zawsze w pojeździe – wyglądaniem przez okno i Nie-Myśleniem-Nad-Niczym-Konkretnym. Jego wzrok przesuwał się po kolejnych budynkach i samochodach. Zobaczył dwójkę starszych facetów szarpiących się przed Empikiem, masę ludzi idących w stronę własnych spraw, jakiś wypadek na Greckiej, matki z dziećmi, które bawiły się na osiedlowym placu. Zabawne jak duży jest świat i jak wielu ludzi w jednym momencie przeżywa tak skrajnie różne rzeczy. Gdyby człowiek w jednym momencie mógł przesiąknąć humorami choćby jednego bloku mieszkalnego, zwariowałby.
Jeremi jednak nie mógł skoncentrować się na przyjemnych myślach o Niczym i Wszystkim. Przeszkadzał mu w tym leciutki ciężar w kieszeni. Chciał wiedzieć, co jest w tej paczce, a jednocześnie miał ochotę cisnąć nią przez okno. Ze smutkiem zrozumiał, że ta mała, cicha część duszy każdego człowieka, której nikt nigdy nie słucha, opowiada się za drugą opcją. Wiedział, że otworzy paczkę, a podświadomość szeptała między urywkami rozmów w autobusie, jak bardzo będzie tego żałował.
Jak bardzo?
Pomasował obiema dłońmi grzbiet nosa, przymknął oczy i westchnął. Za dużo jak na jeden dzień. Zdecydowanie za dużo. żałował, że nigdy nie znajduje ukojenia w alkoholu. Podniósł głowę i zobaczył znajome budynki. Lubił swoje osiedle. Głównie dlatego, że było zdominowane przez grafficiarzy, którzy w ciekawy sposób upiększali praktycznie każdą konstrukcję. Zawsze z uśmiechem witał Spidermana ludzkich rozmiarów lecącego na sieci między oknami jednego z bloków. Podziwiał tych ludzi.
Autobus zatrzymał się na przystanku i Jeremi wraz z większością osób wyszedł z pojazdu. Przyjemne powietrze omiotło jego spoconą twarz. Z uśmiechem przywitał Spidermana, który uwięziony w cegłach na wieczność, pędził w jednym kierunku, prawdopodobnie za kolejnymi Przerażającymi Złoczyńcami. Biedny, zapracowany Spidey. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i szybszym krokiem ruszył w stronę domu. To dziwne, ale czuł się niemal dobrze. Obecność domu, czy raczej nieobecność cmentarza oraz odpoczynek w autobusie dobrze mu zrobiły. Przeczesał palcami włosy, rozdzielając niektóre kosmyki. Zauważył, że w jego ulubionym pubie „Barwna nazwa” jest całkiem sporo ludzi, jak na godzinę czternastą czterdzieści. Być może właśnie z powodu dobrego humoru, Jeremi poczuł się znacznie pewniej i usiadłszy na krawężniku opustoszałej ulicy, wyjął
(znów jestem Frodo, ten pieprzony prezent przyciąga mnie jak Pierścień i wiem, że go otworzę, tak jak Frodo zakładała ten Pierścień i…)
białą paczuszkę. Wyprostował nogi na jezdni i niemal z agresją rozdarł opakowanie. Mała, srebrna rzecz spadła mu na złączone uda. O ja pierdolę. Podniósł ją z mieszanką dojmującego lęku i zachłanności.
Z trwogą patrzył na przedmiot w dłoni. Przez długą chwilę czuł się jak szesnastolatek. Do cholery, niemal znów słyszał te dźwięki. Klucz nic się nie zmienił. Wciąż był srebrny, mały, z wąskim, ząbkowatym zakończeniem. Rzeczą, która najbardziej poruszyła Jeremiego nie był jednak sam przedmiot, ale kolorowe breloczki do niego przyczepione. Gumowe warkocze wyplatane niegdyś przez dzieci
- Czemu w ogóle są te kwasiki przyczepione?
- A tak po prostu, żeby się jakoś wyróżniało.
Cztery kolorowe warkoczyki, każdy trzy razy dłuższy niż sam klucz. Jeremiemu wróciły skojarzenia z ogonem wiewiórki.
A tak po prostu żeby się jakoś wyróżniało.
Tak było. Nie dało się pomylić klucza do sali prób, do kanciapy, do ciupy, do meliny, do drugiego domu, do salki z czymkolwiek innym. Teraz było tak samo. Nieskalany czasem srebrny kluczyk z kolorowymi warkoczykami spoczywał w jego dłoni, jedyny w swoim rodzaju.
Jeremi był przerażony.
Rozdział 3 (2001)
Kurwa, czemu nie mogłem wziąć rękawiczek?
śnieg kotlił się niczym szarańcza w świetle latarni ustawionych wzdłuż chodnika. Skrzypiał cicho pod butami Jeremiego i usiłował – z większym lub mniejszym powodzeniem – zaszturmować jego ciało, wpadając za kołnierz czy nogawki wąskich dżinsów. Z ogromnym sukcesem podbił dłoń, w której chłopak trzymał pokrowiec z gitarą. Nie czuł już palców, a efektem zmieniania ręki do niesienia sprzętu, było odmrożenie obu.
- Pieprzony idiota – szepnął do siebie zza kołnierza czarnej kurtki.
To była PRAWDZIWA zima. Nie zima, która pretenduje do tego tronu przez dni długości stosunku, czy mróz i deszcz raz na jakiś czas. Ta pora roku – ku uciesze Jeremiego – była PRAWDZIWA, z tonami śniegu i zerowymi ilościami chlapy. Surowa zima, panie i panowie, szeryf wrócił do miasta.
Tylko moje ręce, ja pierdolę, moje ręce!
Patrzył na nieliczne samochody pojawiające się na jezdni. Jak na piątkowy wieczór było bardzo spokojnie. Szedł dosyć ruchliwą częścią miasta otoczony przez sklepy i urzędy teraz w większości zamknięte. Z tej perspektywy można było nawet pomyśleć, że Wyszków to większa metropolia. Cóż, był zwykłym miasteczkiem.
Jeremi minął budynek, którego nazwa idealnie oddawała zarówno przeznaczenie, jak i stan – Kino Stare. Omiótłby spojrzeniem plakaty, tak jak zawsze, ale po drugiej stronie jezdni przed bankiem zobaczył znajomą sylwetkę. Uśmiechnął się pod nosem, poprawił czapkę i przyspieszył.
Radek przysiadł na schodku, nie zwracając uwagi na sypiący śnieg. Krótkie, czarne włosy przylepiły mu się do czaszki, wielki nos z częstotliwością strzałów AK47 wciągał smarki. Szczurzą twarz wraz z delikatnie skośnymi, zielonymi oczami skierował na nadchodzącego Jeremiego.
- Zapomniałem przypiąć kaptura – wyjaśnił, widząc spojrzenie chłopaka.
- Ja za to zapomniałem rękawiczek.
Radek wyszczerzył równe, białe zęby.
- Bywa – rzekł.
Przywitali się, a potem milcząc, ruszyli w dalszą drogę. śnieg rozszalał się do tego stopnia, że rzeczy trzy metry dalej od ich oczu nikły w białej, ruchliwej mgle. Dotarli niemal do mostu, za którym kończył się Wyszków, a zaczynało Rybienko. Po ich prawej rozciągał się park, a tuż obok niego straż pożarna. Chłopaki skręcili w lewo, w stronę skupiska starych budynków. Przeszli przez jezdnię prowadzącą na most. Była pusta.
- Chłopaki już są, tak? – zagadnął Jeremi, głównie po to, by przerwać niepokojącą ciszę.
- Ta, mieli jakieś porządki zacząć robić tam.
- No właśnie. W ogóle opowiadaj, jak tam jest.
śnieg sypał im w twarze, szli więc przygarbieni, a Jeremi bez powodzenia próbował osłonić pokrowiec z gitarą.
- Zajebiście jest, a jak ma być. Wiesz, w sumie dla siebie mamy cały korytarz jeszcze, a salka jest naprawdę spora, prawie jak dwa salony u mnie. Pereszczak od siebie jakieś dwie kanapy stare z piwnicy przyniósł, jak i ja perkę tam wstawiałem. Będziemy się składać jeszcze na zapachowe choineczki, bo taki stęchły zapach jest. No i, co najważniejsze, mamy ogrzewanie. Tylko…
śnieg zaczął mocniej skrzypieć pod podeszwami. Sięgał niemal do łydek. Najwidoczniej jakaś dobra dusza odśnieżyła chodnik, ale krótkiego odcinka ziemi, który prowadził do budynków, już nie mogła.
- Tylko co?
Radek zgarbił się jeszcze bardziej. Jeremiemu przeszło przez myśl, że na jego miejscu, miałby już zapalenie płuc. Jednak nie on, Radek odpierał wszelkie groźniejsze choroby, posiadał żelazny organizm.
- Tylko strasznie tam duszno. Chłopaki tego nie czują, ale mi za pierwszym razem było cholernie niedobrze, miałem ochotę rzygać i przez resztę dnia bolał mnie łeb. Nie czułem tej przestrzeni, było mi ciasno. Mam nadzieję, że to tylko przez tą stęchliznę.
- Pewnie po prostu źle się czułeś.
Minęli obuwniczy i ich oczom ukazał się stary, klockowaty budynek z dwoma piętrami. Sprawiał wrażenie solidnego, mimo licznych zniszczeń. Na powierzchni ścian rzucało się w oczy kilka pęknięć, jedna szyba na drugim piętrze była wybita, a wysoko nad drzwiami starta farba nie pozwalała zorientować się, co było tam niegdyś namalowane. Chłopaki wiedzieli, że chodziło o symbol znicza. Pasował do dawnego wizerunku budynku – spółdzielni inwalidów.
Ktoś rozmawiał za ich plecami. Jeremi odwrócił się, lecz zobaczył tylko tyły obuwniczego oraz sklepu z drobiazgami, który stał tuż obok. Wąski plac był pusty.
- Co jest? – zapytał Radek.
Jeremi wytężył wzrok i jeszcze raz rozejrzał się.
- Nic – westchnął. – Przesłyszało mi się. Chodźmy już, bo ręce mi odpadną.
Do środka prowadziły ciężkie, czerwone drzwi, podobne do tych montowanych na klatkach bloków. Z ulgą weszli do środka, zostawiając natrętny śnieg z mrozem na zewnątrz. Jeremi najpierw otrzepał pokrowiec, potem swoją ortalionową kurtkę.
- Czujesz? – zapytał Radek, stojąc tylko i rozglądając się z dziwnym zdenerwowaniem. Ledwo było go słychać przez nierytmiczny łomot perkusji rozlegający się nieopodal, zza ściany. Jeremi pociągnął nosem.
- No czuję. śmierdzi. Starocią taką. Ale już my to odświeżymy, jeszcze będzie nowością waliło. – Uśmiechnął się. Czuł się naprawdę dobrze, szczególnie teraz, gdy myśli nie zaprzątał mu dojmujący mróz. Radek nie odwzajemnił uśmiechu.
- Jak ręce? – spytał.
- Kurewsko bolą, ale skakać z bólu zacznę dopiero za jakieś dziesięć minut.
Weszli po krótkich schodkach, tupiąc, bo zostawić przylepiony śnieg. Przed nimi ciągnął się jasno oświetlony korytarz. Przypominał szpital. Kończył się schodami – prowadzącymi zarówno w górę, jak i w dół – ogrodzonymi kremowymi kratami na kłódkę. Po prawej było dwoje białych drzwi, po lewej troje. W powietrzu unosił się kurz, szczególnie widoczny przy halogenowych lampach zdobiących sufit.
Radek otworzył pierwsze drzwi z prawej, na których ktoś zawiesił kartę z symbolem chemicznego zagrożenia. Stanął przy wejściu i rozłożył ręce w zapraszającym geście. Jeremi wszedł bez protestów w stronę źródła łomotu, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Salka rzeczywiście była spora. Miała chyba z dwadzieścia metrów kwadratowych. ściany pokryte były drewnem, teraz przyblakłym od brudu, a na suficie wisiał prosty żyrandol, który oświetlał całe pomieszczenie. W zachodnio-północnym kącie prostopadle do siebie ustawione były zielone kanapy. Na jednej z nich leżał Piotrek. Pod prawą ścianą chłopaki ustawili podstawowy zestaw perkusyjny, za którym szalał Wincenty, bębniąc i gwałcąc jakiekolwiek poczucie rytmu. Po jego bokach ustawiono dwa wzmacniacze. Resztę sali zajmowała tylko betonowa, zakurzona podłoga i dziecinny stoliczek z plastiku. Stała na nim popielniczka, a o nią opierał się mały klucz z dziwnymi, kolorowymi breloczkami.
Co to ma być? Wiewiórka?, pomyślał Jeremi, lecz jego usta wykrzyczały co innego:
- Przestań! PRZESTAń! ZAMKNIJ SIę!
Wincenty wreszcie skończył chaotyczne bębnienie, podkreślając je ostatnim, silnym uderzeniem w talerz. Dyszał jak pies.
- Idioto, chcesz mu naciągi w kotłach poprzebijać? – powiedział Jeremi.
- Tak, kurwa, pragnę tego od urodzenia. – wysapał Wincenty, na co leżący na kanapie Piotrek wybuchnął śmiechem. – I jak to widzisz? – Przejechał wzrokiem po pomieszczeniu.
- Zajebiście. Ale zgadzam się z Ra… Gdzie on jest? – Jeremi zmarszczył brwi, nie widząc kolegi za swoimi plecami.
Radek wybiegł na dwór. Rzygał, długo i boleśnie. Dłońmi zdawał się zatykać uszy.
Rozdział 4 (2008)
Najpierw spadał, a potem był uśmiech, ten piękny uśmiech pełen ciepła, lecz obdarty z nadziei.
Wstał i otrzepał się z trawy, która przyczepiła się do koszuli oraz dżinsów. łąka była rozległa i zielona, ale Jeremi czuł niepokój.
Panowała tu cisza. Absolutna.
Zastanowił się chwilę, po czym ruszył przed siebie. Pojawił się drewniany mostek nad wąską rzeką, która najwidoczniej przecinała łąkę. Jeremi wszedł na niego. Na poręczy ktoś wyrył serce przebite strzałą oraz symbol chemicznego zagrożenia. Chłopak spojrzał w dół, lecz zamiast czystej wody zobaczył salę prób z lotu ptaka. Wincenty, teraz już dwudziestotrzyletni, w czarnym garniturze, siedział za perkusją. Piotrek z Radkiem, wciąż nastolatkowie, stali naprzeciw niego i patrzyli z uwagą na kotły.
Wincenty powoli podniósł ręce. Zastukał czterokrotnie pałeczkami, które trzymał i ten dźwięk, o Boże, nie, ten dźwięk zamordował ciszę, stukot zmiażdżył bębenki uszne Jeremiego. Czuł krew na policzkach, a gdy przejechał po nich palcami, na opuszkach zostały czerwone plamy.
Chciał krzyknąć, lecz przekonał się, że wyje ciszą, a Wincenty zaczął bębnić bez ładu i składu. Przy kolejnych silnych uderzeniach z poranionych uszu Jeremiego tryskały strugi krwi. Och, jak on chciał krzyknąć. Jak chciał.
A potem most się zawalił i znów spadał, i znów ten piękny uśmiech pełen ciepła, lecz obdarty z nadziei. Znów on.
Gdy powoli kierował się w dół, jakby zanurzając się w niematerialnej wodzie wprost w szerokie ramiona bębniącego Wincenta, dostrzegł, że Radek z Piotrkiem wspierają dłonie na kolanach i wymiotują. Z ich nienaturalnie rozszerzonych ust wylewały się żałobne wieńce.
Bębnienie trwało.
A gdy Jeremi, bezradnie machając rękami i nogami, był blisko źródła wszelkiego dźwięku, Wincenty odwrócił się i spojrzał w górę. Trzy czwarte jego twarzy było czerwoną miazgą, niczym koszyk pogniecionych truskawek. Ocalały strzępek ust wyraźnie się uśmiechał.
Nie był to ciepły uśmiech, ale zawierał w sobie nadzieję.
I Jeremi zaczął krzyczeć, ale tym razem jego głos wypełnił cały wszechświat, usłyszały go śpiące krasnoludy w Morii, Spiderman sunący między drapaczami chmur oraz Jedi na Coruscant. Wycie rozerwało jego struny głosowe i pocięło gardło. Spadając prosto na kotły, krztusząc się własną krwią bulgoczącą w przełyku, dostrzegł, że Wincenty nie gra pałeczkami, lecz dwoma srebrnymi kluczykami, a za nimi powiewają, powiewają, powiewają kolorowe, cienkie ogonywiewiórkiiRadekzPio…
*
Obudził się, upadając na podłogę. Zaczął szamotać się
(…trkiem tańczą, trzymając się za ręce, są tacy szczęśliwy, bo nie mają uszu…)
ze śliską kołdrą. Machnął kilka razy rękami, sapnął i odrzucił nakrycie w bok. Z wciąż zaciśniętymi - niemal zamurowanymi - powiekami chwycił się za twarz. Chłód paneli na plecach witał z przyjemnością, cały był
(…runął na bębny, łamiąc sobie ręce oraz nogi, a oczy zalała mu…)
rozpalony. łapał chciwie powietrze i powoli zaczął otwierać oczy. Napotkał tylko mrok i mdły blask latarni na ścianie. Wstał niezdarnie i usiadł na skraju mokrego łóżka. Czoło oparł na dłoniach.
(… umierał zdruzgotany)
Zły sen. Tylko zły sen. Wdech, wydech.
Siedział w tej pozycji, zginając palce u stóp, jakieś pięć minut – strateg w myślach pogrążony. Z ulgą zauważył, że kolejne szczegóły pysznego snu ulatują z głowy. Bogu dzięki.
Podniósł głowę i spojrzał na zegarek na szklanym stole – zielone cyfry pokazywały trzecią siedem. Pokój, w którym spał był dużym salonem z nagimi panelami i fioletowymi roletami. Nie lubił tego surowego, nowoczesnego stylu, a raczej zdążył już mu się znudzić. Jego ignorancja wobec tego typu rzeczy utrudniała zmiany.
Wstał - wciąż trochę roztrzęsiony – i poszedł do małej, czystej kuchni. Wrócił ze szklanką zimnej wody. Poprawiając bokserki, wypił dwa łyki, a potem usiadł na łóżku.
Na chuj, po chuj i dlaczego?
Niemal parsknął histerycznym śmiechem, przypominając sobie to stare powiedzenie. Od czasu pogrzebu czuł się, jakby w piwnicy odnalazł pudło pełne starych zabawek. Bulgoczący (struny głosowe) kocioł wspomnień. Coraz to nowe obrazy zalewały jego i tak nabuzowaną myślami głowę.
Na chuj, po chuj i dlaczego?
Z lękiem spojrzał na plecak oparty o szafkę w rogu pokoju. W środku schował pudełko z kluczem. Podziwiał samego siebie, że w ogóle udało mu się zasnąć. że w ogóle nie zwariował.
Nie przyszedł na spotkanie z kobietą. Po co? Jeszcze bardziej rozdrapywać stare rany? Biedną głowę przyprawić o coś groźniejszego niż zwykły ból i nerwy? Nawet nie pamiętał, jak on wygląda, nigdy nie miał pamięci do twarzy. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, skąd wzięła ten klucz, ten pieprzony przedmiot i skąd wiedziała, komu go wręczyć. W jakim stopniu była związana z tym, co się wtedy działo?
Czy była zła?
Tak, prawda jest taka, że jesteś tchórzem i bałeś się z nią spotkać, bałeś się w ogóle wyjść z domu. Wariujesz, koleżko.
Wypił wodę do dna, postawił szklankę na stole z głośnym stukotem i położył się. Nie podniósł kołdry, nie potrzebował jej. Bał się, ale był zmęczony, tak bardzo zmęczony.
Przyjedź do Wyszkowa na Promyczek.
Kim ona jest. Kim ona jest. Kim ona jest.
Na chuj, po chuj i dlaczego?
Osunął się w stan nieświadomości z rozłożonymi rękoma. Był niespokojny i roztrzęsiony, ale tej nocy sny już go nie nawiedziły. Kuliły się w cieniu i ostrzyły broń.
*
Obudziło go pukanie do drzwi.
Wstał niezdarnie, mrużąc oczy przed natrętnymi promieniami słońca. Mieszkał na czwartym piętrze i światła zawsze miał pod dostatkiem. Ze zdziwieniem spojrzał na zwiniętą obok stołu kołdrę. Podniósł ją i położył na łóżku. Nie pamiętał nocnego koszmaru. Kierując się do przedpokoju, z fotela chwycił koszulę, którą wczoraj tam rzucił. Była trochę sztywna po pogrzebowym prysznicu. Pukanie trwało, spokojne ale natarczywe.
Wyjrzał przez judasz. W wypaczonym obrazie dostrzegł średniego wzrostu dziewczynę o włosach ściętych „na grzybka”. Końcówki blond włosów kładły się na ramionach okrytych szarą bluzką na krótki rękaw. Miała sympatyczną twarz o pewnych rysach i niebieskich oczach…
Jezu, to ona!
Niemal krzyknął, zamiast tego jednak wstrzymał oddech. Zawsze tak miał – zapominał twarzy świeżo poznanej osoby, ale gdy już ją zobaczył, wszystko wracało z siłą spadającego z dachu fortepianu. To była z całą pewnością ona, kobieta od klucza. Zła kobieta? Na pewno kobieta, która WIE.
Zamarł z czołem opartym o dębową powierzchnię drzwi, prawym okiem wyglądającym przez judasz oraz sztywnym karkiem. Z fascynacją patrzył na kobietę.
Zapukała ponownie i splotła ręce, opuszczając je. Czekała. Dziesięć sekund później powtórzyła operację. Wreszcie spojrzała dokładnie w judasz i Jeremiego przeszły ciarki.
- Panie Enster… - zaczęła niepewnie, nie wiedząc, czy mówi do kogoś konkretnego. Wydawało się, że jest równie zdenerwowana jak on. – Panie Enster, ja przepraszam. Powinnam była już wtedy coś powiedzieć, zamiast uciekać jak idiotka. Wiem, jakie to musi być dla pana trudne. Też to odczuwam. Mi też… Jest ciężko.
Jej głos odbijał się echem na klatce schodowej. Zaczęła rozglądać się nerwowo.
Idioto, otwórz jej! Otwórz jej pieprzony tchórzu, nie widzisz, że ona jest równie roztrzęsiona jak ty?!
Powoli przesunął metalową zasuwkę w lewo. Przydusił klamkę i otworzył drzwi. Nie zaskrzypiały, wbrew kanonowi.
Ujrzała go w bokserkach w ptaszki Tweety, z potarganymi blond włosami i narzuconą koszulą, w której poznała go wczoraj. Był wysoki, chudy, lecz nie pozbawiony mięśni. Nie krył zakłopotania.
- Przepraszam – wychrypiał, odrdzewiając głos po przespanej nocy. – Nie byłem w stanie się wczoraj pojawić. Po prostu nie mogłem.
Zrobiła coś, czego się nie spodziewał – uśmiechnęła się. Był to sympatyczny uśmiech przyprószony odrobiną nostalgii. Na policzkach utworzyły się dwa ładne dołeczki.
- Rozumiem – rzekła. – Ale zdajesz sobie sprawę, że już nie możesz po prostu nie móc?
- Tak.
Wystawiła do niego dłoń.
- Laura Sehna.
Uścisnął ją delikatnie.
- Jeremi Enster.
- Witamy w klubie dziwnych nazwisk.
Uśmiechnął się, po czym puścił jej dłoń. Stali przez chwilę w milczeniu, on w przedpokoju, ona w progu.
- Słuchaj, czy moglibyśmy spotkać się za jakąś godzinę w „Barwnej nazwie”? To taki…
- Wiem, widziałam. Wygląda przyjemnie. Tak, oczywiście.
Zaczerwienił się.
- Wybacz, że cię nie wpuszczam i znów odkładam rozmowę, ale…
- Rozumiem. Za godzinę w „Barwnej nazwie”. – Z tymi słowy odwróciła się, wprawiając w ruch swoją ciemnozieloną spódnicę. Gdy pokonywała kolejne stopnie na dół, Jeremi wychylił się z domu:
- Lauro!
Odwróciła się, unosząc brwi.
- Skąd… - Zaschło mu w gardle. – Skąd to miałaś?
Milczeli przez chwilę – on na górze, ona dole, a między nimi wpadające przez okno promienie słońca i lawirujące w nich drobinki kurzu.
- Od nich – odpowiedziała wreszcie, a na jej twarzy pojawiła się dziwna determinacja. Potem odeszła.
Rozdział 5 (2001)
Mucha.
Ostatni dźwięk „Seek and Destroy” Metalliki rozciągał się i cichł między surowymi ścianami sali prób. Radek oparł czoło o jeden z kotłów, dysząc ciężko. Pałeczki rzucił na ziemię. Mimo buczenia wzmacniaczy, każdy z czterech chłopaków słyszał wyraźnie jeden, konkretny dźwięk z uporem przebijający się przez inne.
Mucha.
Piotrek, wciąż przyciskając basowe struny, rozejrzał się po pomieszczeniu. Przez umyte okna wpadały promienie słońca. śnieg na zewnątrz oślepiał.
- Fuuck, pierwszy raz nam wyszło bezbłę…
- Sza! – Piotrek przerwał Wincentemu, unosząc palec. Powoli przesuwał wzrok, to w lewo, to w prawo.
Przypomniał sobie, jak miał cztery lata i z kolegami, tuż obok osiedlowej jabłoni, znalazł martwą rybę. Dopiero uświadomił sobie, że w pamięci nie zapisał mu się smród, czy nawet widok truchła, ale właśnie dźwięk. Paręnaście much krążących nad wodnym trupem, irytujące, złowróżbne bzyczenie łaskoczące twój umysł i…
- Gdzie ona jest? – zapytał Jeremi, zdejmując gitarę z ramion i opierając ją o kanapę. Podszedł do swojego wzmacniacza i wyłączył go. Wzrokiem wciąż obmacywał sufit.
- Jejku, a co wam przeszkadza jakaś głupia…
- Musi być wielka jebana. – Piotrek znów zignorował Wincenta. – Głośna jest.
- Ej, ale serio ja jej nie widzę – wysapał Radek zza bębnów.
Bzyczenie fruwało po pomieszczeniu. Gdy cała czwórka zlokalizowała miejsce dźwięku, zaczęła go śledzić. Owszem, słyszeli, jak dźwięk się oddala, lub przybliża, lecz…
- Gdzie jest kurwa mucha? – Teraz Wincenty zdawał się najbardziej zaniepokojony. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, zaledwie cztery tygodnie temu, i jak Radek wybiegł się zrzygać, a potem uciekł do domu.
Teraz, przy akompaniamencie głośnego, coraz bardziej upiornego bzyczenia przypomniał sobie słowa Radka, które chłopak powiedział tylko mu parę dni później w szkole: nie mam pojęcia, co się stało. Od początku czułem się średnio, piszczało mi coś w uszach, a potem po prostu… ja pierdolę no, zrzygałem się.
- Trzymałeś się za uszy.
- Tak? Serio?
- Kurwa, Radek, bądź ze mną szczery. Jeśli nie ze mną, to z kim?
- Może ona jest gdzieś wyżej albo w rurach… - zaczął niepewnie Jeremi.
- Wątpię – powiedział Radek. – Przecież słyszysz, że musi jebana latać gdzieś tu.
Piotrek oparł swój bas tuż obok ciemnozielonej gitary Jeremiego.
- Weź mi tam prztyknij – rzekł. Jeremi wyłączył jego wzmacniacz.
W głowie wciąż miał rybę, a raczej kanonadę bzyczenia. Teraz wydawało mu się, że te paręnaście dźwięków brzmiałoby dokładnie tak jak aktualny, gdyby je scalić. Grube, paskudne, wściekłe bzyczenie.
Nagle usłyszał niewidoczną muchę tuż za sobą, ze swoim ohydnym odgłosem zbliżyła się do jego lewego ucha, jakby chciała wlecieć…
Wrzasnął i odskoczył, machając rękami, niczym zalany w trupa burak weselny.
- Jezu, kurwa, uspokój się, Pereszczak! – krzyknął Radek. Wstał od perkusji, czerwony na twarzy.. – To tylko pieprzona mucha!
Jeremi usłyszał, jak wredne bzyczenie zbliża się do jego twarzy. Wyobraził sobie obrzmiałe, czarne cielsko, wielkie oczy i – co najdziwniejsze – ociekający śluz…
Odskoczył nerwowo, a dźwięk zaczął się oddalać. Radek oddychał coraz ciężej.
- No dobra, okej, to aż pieprzona mucha – rzekł i spojrzał na zegarek na ręku. – Ja i tak chyba muszę spadać.
Wszyscy zgodnie stwierdzili, że też chyba muszą spadać. W czasie gdy brzęczenie zaczęło być bardziej stłumione, jakby mucha wpadła za zasłonki, których w pokoju brakowało, cała czwórka wyszła. Jeremi zamknął drzwi i schował kluczyk do kieszeni.
Byli speszeni i dziwnie podenerwowani. Nie umówili się na przyszłą próbę, tak jak robili zawsze, nie zabrali też z sobą gitar.
Wincenty, wchodząc do domu, myślał o Radku i o ich rozmowie. Nawet kłócąc się z mamą o jego wieczorne wypady, nawet wyzywając ją od nadgorliwych idiotek, w głowie miał co innego.
- Kurwa, Radek, bądź ze mną szczery. Jak nie ze mną, to z kim?
- Słuchaj, ja naprawdę nie jestem pewny, paskudnie się wtedy czułem, i w ogóle…
- Po prostu powiedz.
- Wydawało mi się, że oślepłem. Że w ogóle nic nie rejestruję. Tylko te dźwięki. Jezu, jakbym słuchał stu pieprzonych kawałków naraz. I…
- Co?
- To wydawało się prawdziwe. Tak kurewsko prawdziwe.
Usłyszał lekkie kroki matki zbliżające się do jego pokoju. Szybkim ruchem otworzył szafkę biurka, przy którym siedział, i wyjął zeszyt. Pochylił się, studiując okładkę. Jadwiga zobaczyła syna uczącego się w blasku lampki. Wróciła na dół.
- Prawdziwe, powiadasz? – mruknął Wincenty.
*
Jeremi z Piotrkiem siedzieli na plastikowych krzesłach na podwórku tego drugiego. Kurtki mieli rozpięte, w rękach ściskali kubki herbaty. Był to najcieplejszy dzień zimy.
- Moglibyśmy wreszcie próbę zrobić, teraz weekend – powiedział Piotrek, zaciągając się skrętem.
- Ta, masz rację. Chyba wszystkich przestraszyła trochę ta mucha.
- Nie rozmawiajmy o tym, okej?
- Okej. Ale tak, masz rację, próba musi być koniecznie. Odezwę się do Winciaka dzisiaj.
Wolno siorbali swoje herbaty. Siwa mgła roztaczała się nad Piotrkiem. Jeremi postanowił przejść do sedna sprawy, z jaką tu przyszedł.
- Mógłbyś przestać na każde spotkanie przyprowadzać z sobą Hanię?
Spojrzał na twarz przyjaciela, próbując wyczytać jak najwięcej informacji. Piotrek był zakłopotany.
- Ale czemu?
- Bo nic z tego nie będzie, znam twoje zapędy do swatania.
- Ale o co ci chodzi, Hania to naprawdę sympatyczna dziewczyna.
- Kurwa, człowieku, ona ma mnie za pieprzonego boga.
Pulchna twarz Piotrka okolona burzą czarnych loków jeszcze bardziej przypominała twarz średniowiecznego mnicha patrzącego na toster.
- To źle? – rzekł tylko.
- Tak! Myśli, że jestem najzdolniejszy, najidealniejszy, bezbłędny, że nie mam żadnych wad, że wszystko zrobię wspaniale. Rzygać mi się od tego chce.
Piotrek parsknął śmiechem.
- Człowieku, ale przecież…
Z ulicy, tuż za płotem, dobiegł ich przerażający pisk hamulców, a potem huk połączony z dźwiękiem wybijanych szyb i gniecionej blachy.
Piotrek (o Jezu, moi rodzicie, nie, moi rodzice, nie to, tylko nie to) odstawił kubek na stolik, nie zwracając uwagi na rozlaną herbatę. Skręt zgasł gdzieś w śniegu pod ciężkim butem.
- O Jezu, słyszałeś to?! Musieli się stuknąć!
Głos przyjaciela dobiegał do Jeremiego - który siedział bliżej ulicy - z bardzo daleka, jakby on sam zanurzony był w wodzie. Huk wypadku ogłuszył go.
- Już. Już idę.
Wstali z krzesełek. Słyszeli trzask płomieni, Jeremi cichy, prawie ulotny, Piotrek głośny i agresywny.
- Widzisz coś? Jesteś wyższy.
- Nie – odpowiedział Jeremi. – Hanka pewnie powiedziałaby, że mam wzrok, jak pieprzony sokół, ale niestety nic nie widzę. Chodźmy.
Poszli roztrzęsieni, bojąc się czekającego na nich widoku i zadań, jakie będą musieli wykonać. Piotrek już wyobrażał sobie dwie ręce leżące oddzielnie przy zgniecionym Volvo albo BMW oraz ogromną kałużę krwi, niczym staw na jezdni. Trzask płomieni ranił uszy, zdawał się być jakimś pradawnym językiem ognia, dialektem tak ohydnym jak (dialekt Mordoru) widok, który czekał na nich za płotem. Wredną, agresywną mową.
Wybiegli z podwórka wprost na chodnik.
Rozejrzeli się. Słońce rozświetlało całą okolicę. Jezdnia była pusta, tak jak zazwyczaj, bowiem Piotrek mieszkał na przedmieściach Wyszkowa. Słyszeli trzask płomieni tuż obok siebie, a Jeremi cofnął się gwałtownie, ponieważ do jego uszu dotarł cichy jęk, jęk człowieka i skrzypnięcie, jakby ten ktoś otwierał drzwi zgniecionego samochodu.
Ale tu nie ma samochodu! Tu nie ma samochodu! Nie ma nic! Nic! Ni…
Rzężenie było takie prawdziwe.
Czuli płomienie obok siebie, a mimo to było zimno, wiatr wiał leniwie, tak jak wtedy gdy siedzieli na podwórku. Dym nie szczypał ich w oczy, bo nie było żadnego dymu, tylko spokojna ulica. Coraz wyraźniej łowili uchem jęk umierającego człowieka przygwożdżonego przez masę swojej maszyny, a mimo to jezdnia była pusta, tak pusta jak to tylko możliwe.
Usłyszeli kroki, nierytmiczne i wolne, i chrzęst szkła.
- Madziu. Madziu. Madziu. – Bełkotliwy szept. Dźwięk tłuczonej szyby. Nieco bardziej w prawo, bliżej nich, jęki, jęki, jęki.
Trzask płomieni.
A potem wszystko ucichło jak ucięte nożem i jedynymi dźwiękami jakie ich otaczały był spokojny szum wiatru i odgarniany śnieg u sąsiadów.
Rozdział 6 (?)
- A więc tak to się zaczęło – powiedziała Laura, upijając łyk soku jabłkowego. – Od tych trzech zdarzeń.
- Tak. Później, w trakcie szaleństwa, nazywaliśmy je Wstępniakiem. Wymioty, mucha i wypadek. I, Boże święty, to był dopiero początek. Kamyk przed lawiną.
- Wiem.
Jeremi zaczął zauważać, że prostota to ważna cecha Laury. Nie lubiła zawijasów, nie lubiła pętli, kierowała się tylko wyraźną, jednopasmową drogą. Zaimponowała mu tym.
Siedzieli w „Barwnej nazwie” od kwadransa. Gdy przestraszony wmaszerował do surowego, ciemnego baru i przysiadł się do niej, zamówili szklankę soku i jedno piwo, a potem ona rzekła: opowiedz, jak to się zaczęło, zrzuć bariery.
Zrzuć bariery. Przywołaj wspomnienia.
Po prostu.
Czuł się luźniej, chociaż wiedział, że to dopiero początek – zarówno podróży w przeszłość, jak i teraźniejszej wyprawy. Laura potrafiła słuchać, a teraz – gdy doszli do punktu, gdzie wszystkie zasłony są zrzucane – także wydawała się odprężona. Niemal radosna.
- Wiesz? – spytał Jeremi i spojrzał prosto w jej niebieskie oczy. – Nie wątpię, że wiesz. Chciałbym jednak wiedzieć, skąd. Chyba należy mi się, prawda?
- Tak. Ale najpierw chciałabym skończyć twoją część. – Wytrzymała jego spojrzenie. Na ładnej twarzy znów widniała dziwna determinacja. Twarz, która widziała (słyszała) wiele.
Rozejrzał się po barze. „Barwna nazwa” wczepiał się w kanon tego typu miejsc – lokal był ciemny, trochę duszny, źródło światła stanowiło kilka błękitnych lamp. Drewniane, okrągłe stoliki rozrzucono losowo po dużym pomieszczeniu, którego centrum stanowiła długa lada strzegąca półek pełnych alkoholi. Można by pomyśleć, że to mroczne miejsce, ale atmosfera była naprawdę przyjemna. W powietrzu zawsze unosił się ładny zapach starego drewna, a właściciel, Janek, odznaczał się – zgodnie ze słowami przyjaciela Jeremiego, Kuby – „dużym współczynnikiem zajebistości”.
Poza tym puszczano dobrą muzykę lat dziewięćdziesiątych.
Laura zajęła miejsce w najdalszym kącie i nikt nie siedział w pobliżu, mogli więc rozmawiać spokojnie. Oprócz ich, zajęte były jeszcze trzy stoliki.
- Więc co chcesz dokładnie wiedzieć? – warknął Jeremi. – Jak stopniowo popadaliśmy w szaleństwo? Czy jak to się skończyło? Czy może jak moja ciocia…
- Nie, chciałabym wiedzieć czy nosiliście bejsbolówki i oglądaliście „Dragon Balla”.
Mina Jeremiego osiągnęła kwintesencję tępoty.
- Co?
- Jajco – powiedziała Laura i po raz drugi w ich krótkiej znajomości uśmiechnęła się, uwalniając w tej minie sympatię i nostalgię zarazem.
Zaśmiali się nad swoimi szklankami. Cicho i nieśmiało, jak dzieci podkradające ciastka z szuflady.
- Tak i nie.
- Słucham? – spytała, unosząc brwi.
- Tak, nosiliśmy bejsbolówki i nie, nie oglądaliśmy „Dragon Balla”.
- „Dragon Ball” był dla ciot, nie?
Ponownie zachichotali. Jeremi wypił łyk piwa.
- Wiesz, to świetne, że w obliczu tego szaleństwa wciąż potrafię się śmiać – rzekł. – Od wczoraj przeżywałem rosnące w siłę załamanie nerwowe, a teraz… - Uniósł ręce, ze świstem wypuszczając powietrze. Musiał mówić głośniej z powodu gwaru w barze.
- Cóż, tak naprawdę jesteś oswojony z tym wszystkim. Sęk w tym, że zapomniałeś, że jesteś. To zasługa ludzkiego umysłu.
Ludzki umysł. Zamykanie nienaturalnych wspomnień.
Zapominanie. I przypominanie.
Czuł się, jak na dwuosobowej huśtawce nastrojów. Mimo prób zdystansowania się do wszystkiego, niepokój wciąż go oplatał.
- Wiesz, tak czy siak wolałbym dalej żyć w słodkiej niewiedzy.
- Och! – Teatralnie otworzyła usta. – Czy to mnie światło oszukuje, czy w oczach twych pretensja błysnęła, mości Jeremiaszu? Czy to nutka, nie, przepraszam, cała symfonia urazy?
Zlustrował jej twarz okoloną „grzybkową” fryzurą.
Przypominanie. Przypominanie. Przypominanie.
- Tak, masz rację, Holmesie, to była pretensja. – Osuszył głos z żartobliwego tonu. – Prawdę mówiąc, wciąż się ciebie boję. Prawdę mówiąc, to ty okazałaś się laską dynamitu, który wysadził wejście do grobowca w mojej głowie. Prawdę mówiąc, powinienem cię nienawidzić. Nie zmienią tego luźne żarciki.
Jej twarz – zdaniem Jeremiego: z trudem – pozostała spokojna.
- Jesteś strasznie zawiłym, poplątanym człowiekiem – stwierdziła.
- Ty za to trochę zbyt prostym. Oczekujesz, że tak po prostu wszystko przyjmę. Na klatce mówiłaś, że jest ci ciężko, ale teraz przypierasz mnie do…
- Bo jest mi ciężko, do diabła! – syknęła gwałtownie, zrzucając bezosobową maskę. Łzy w jej oczach pojawiły się tak nagle, że Jeremiego zamurowało. – Tylko czy to oznacza, że muszę się z tym, do cholery, obnosić, jęczeć, jak to mi jest źle i niedobrze? Że muszę wypluwać te brudy z siebie, zamiast czyścić je w środku? Wolałbyś rozmawiać o pieprzonym obłędzie rzeczywistości z roztrzęsioną, zapłakaną idiotką? Jak na razie ty doskonale wypełniasz rolę mażącego się palanta, który