"Kształty rzeczy, które nadchodzą"

1
Cześć i czołem. Dużo czasu minęło od ostatniego tekstu, który wrzuciłem, stęskniłem się za tym. Zapraszam weteranów, którym niestraszne te 40 stron dwunastką.



Liczę na wszelkie opinie. Zdaję sobie sprawę z różnych błędów, ale przyznam, że z powodu lenistwa nie chce mi się ich poprawiać. Wybaczcie, mam nadzieję, że i tak jest estetycznie (spociłem się przy tej cholernej edycji).



Miłego czytania. ;)



Kształty rzeczy, które nadchodzą   



He had a voice so strong and loud

We’ll miss him

We’ll miss him


Tool



Kiedy skończył i była już przebrana, wziął ją na ręce i zaniósł, otuloną w koronki, te piękne, choć nieco stare koronki, do domu pogrzebowego, niczym pan młody przekraczający z oblubienicą w ramionach próg nieskończoności.„Bastion” Stephen King





I have bad feelings about this

Obi-Wan Kenobi



   

Otwarcie



   Mężczyzna powoli uderzał w struny.

   Gdyby znajdował się na środku pola, otoczony jedynie przez spojrzenia drzew, nad jego głową błyszczałyby gwiazdy. Lecz mężczyzna siedział na krawężniku w sercu miasta i blask wielu świateł przyćmiewał jasne punkty na niebie. Miasto spało razem z ludźmi w nim mieszkającymi. Był to płytki ale spokojny sen. Oczywiście nie wszyscy regenerowali siły.

   Młody policjant Marek wypełniał formularze w blasku lampki na swoim posterunku.

   Ekspedientka Kasia z posępną miną wydawała resztę pijanej Malwinie.

   Bartek nie mógł zmrużyć oka, czytał więc książkę, której tytułu już sam nie pamiętał. Był na trzysta ósmej stronie.

   Zapłakana Ania szła chodnikiem, szlochając i potykając się, a jej umysł zbliżał się do niebezpiecznej granicy.

   Adam czytał pod kołdrą komiksy z Kaczorem Donaldem. Blask latarki odsłaniał mu kolejne dymki, gdy chłopiec modlił się, żeby rodzice mieli głęboki sen.

   Grupa nastolatków integrowała się w parku.

   A mężczyzna grał na gitarze opartej na prawym udzie. Z początku dźwięki były niepewne, stłumione, nie łączyły się w płynną całość. Wyprostowane nogi okryte dżinsami kiwały się w urywanym rytmie, tak samo jak głowa pod kapturem prochowca w kolorze wyblakłej zieleni. Mężczyzna nucił cicho, testując różne melodie. Jego głos był zachrypnięty. Gdy ręce już kilkakrotnie przeczesały gryf gitary, dźwięki zaczęły pasować, jak puzzle układające się w obraz.

   Z początku uderzenia wciąż były stłumione, po chwili jednak mężczyzna zagrał z pełną siłą, wydobył ze strun słodką soczystość. Akordy grane niemal w marszowym rytmie oddzielał wariacjami złożonymi z pojedynczych nut. Melodia – gdyby ktoś poza jednym człowiekiem znajdował się na tej pustej ulicy usłanej szyldami sklepów – przywodziłaby na myśl blues rockowe dokonania w rodzaju The White Stripes. Jednak to miejsce nie gościło nikogo, nawet pub „Barwna nazwa” został dzisiaj wcześnie zamknięty.

   Gdy muzyka w pełni się ukształtowała, mężczyzna zaczął śpiewać, czasem przerywał, by wymyślić dalszy ciąg, a po jakimś czasie chrypa całkowicie opuściła jego głos.

Jego ciało kołysało się w szybkim rytmie. Palce jakby pływały w gryfie. Zaczęły przeczesywać pierwsze progi w zatrważającym tempie, czasem zwalniając, by przeciągnąć niektóre nuty, podkreślić ich wartość. Wreszcie, gdy wydawało się, że powstająca solówka zamieni się w ciężki walec, wielką ścianę dźwięku, że będzie wieczna, a palce zamienią się w supełki, właśnie wtedy mężczyzna wrócił do wolnej, spokojnej melodii. śpiewał o pomyłkach i o nadziejach.

Jego ciało drgało w rytm granej muzyki, niczym porażone atakiem padaczki. Z ust wydobywały się już tylko ciche westchnięcia i mruknięcia. Mężczyzna znów uderzał pojedyncze nuty, przeciągał je, jakby rozwijał dywan, dawał im nieśmiertelność, unosił ku przyćmionym gwiazdom. Jak wycie wilków. Jak szczery, długi śmiech. Jak ostatnie sekundy występu gwiazdy opery. Jak syrena. Jak pisk ptaków odbity echem, wysoko w górach.

   Dźwięki rodziły się. I żyły.



            



Część pierwsza: Pakowanie







Rozdział 1 (2008)



   

   Jezu, jakie to jest straszne.

   Jeremi podążał za falującym, czarnym potokiem ludzi. Nie było tak źle, dopóki nie zaczął padać deszcz. Na początku zaledwie siąpiło, potem krople rozbijały się coraz szybciej i agresywniej, aż wreszcie znów się uspokoiło. Bóg płacze, szeptali wokół niego. Anioły także. Gówno prawda.

   Dla Jeremiego był to pierwszy pogrzeb w życiu, jednak już serdecznie nienawidził tej uroczystości. Klaustrofobiczna atmosfera smutku, świadomość zguby i niewidzialny walec przygważdżający wszystkich do ziemi.

   Podniósł rękę, by odgarnąć grzywkę i gdy koszula w kratę otarła się o jego pierś, dopiero poczuł, jak bardzo jest przemoczony. Wątpił, by jakikolwiek centymetr kwadratowy ciała miał suchy. Zauważył, że gdzieś z przodu wesoły kondukt radości i szczęścia zaczyna się zatrzymywać. Dotarliśmy do dołu, Wincent. łzy któryś z kolei raz napłynęły mu do oczu, lecz znów udało mu się je zatrzymać. The only direction we go is down, zanucił w duchu.

   Gdy pokonywał ostatnie metry cmentarnego spaceru, myślami powrócił do początku. Na plac kościoła św. Marka przybył piętnaście minut przed czasem i natychmiast pożałował nadgorliwości. Negatywna świadomość śmierci Wincentego sączyła się tutaj z wszystkich głosów, z każdej wyprasowanej koszuli i każdej pozbawionej makijażu twarzy (bo przecież z makijażem nie wypada). Z rosnącym żalem szukał tej Pozytywnej świadomości, z którą przyszedł on sam. Znalazł ją na twarzy ciotecznego brata Wincentego – Marka - oraz jego siostry bliźniaczki - Ani. Owszem, byli smutni, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że ich Winciak jest w nowym, lepszym miejscu.

   - Skurczybyk, nie dość, że nie oddał mi dwóch stów, to jeszcze pewnie ma tam Cyfrę Plus i szybki net – mruknął Marek i na ich twarzach zagościł tak potrzebny uśmiech, niczym zapałka zapalona w piwnicy. Kilku ludzi stojących w pobliżu spojrzało na nich jak na troglodytów w zaawansowanym stadium gangreny. Bo przecież tak NIE WYPADA, prawda?

   Stali razem przez dwadzieścia minut. Bliźniacy, Bogu dzięki, nie zadawali pytań. Po prostu cieszyli się, że jest. Obserwowali kolejne samochody wjeżdżające na plac, a potem grupki ludzi kulące się od silnego wiatru. Jak na środek lata, było strasznie zimno i pochmurno. Jeremi – gdy już oswoił się z przytłaczającą atmosferą rozpaczy – uświadomił sobie, że odczuwa dziwny niepokój, zdenerwowanie jak przed pierwszą randką. Zrozumiał, o co chodzi dopiero, gdy to już się wydarzyło.

   Przyjechało ciało a wraz z nim rodzice Wincentego - Pani Jadwiga i Pan Edward – oraz Lidia, jego niedoszła żona. Jeremi schował się jeszcze bardziej z boku, tuż przy starym murze otaczającym kościół. Nie chciał mieć teraz kontaktu z ludźmi, którzy dawniej częstowali go pączkami i zabierali na wycieczki. O nie, na pewno nie po takim czasie. Zrozumiał też, że nawet gdyby sytuacja przedstawiała się inaczej, gdyby rozmawiał z nimi zaledwie wczoraj, i tak nie pragnąłby dzisiaj spotkania. To tego się obawiał – rodzice Wincentego oraz Lidia byli sercem Negatywnej świadomości, ból i ogromna rozpacz pulsowała w ich wiotkich postaciach i rozchodziła się falami wokół. Jeremi po raz pierwszy tego dnia poczuł łzy napływające do oczu, lecz powstrzymał je, głównie dzięki Panu Edwardowi. Zobaczył, jak podtrzymuje dwie łkające kobiety i patrzy przed siebie. On jedyny z całej trójki zdawał się być silny, opanowany i być może wyposażony w szczyptę Pozytywnej świadomości. Pan Edward zawsze pokazywał, że jest wspaniałym człowiekiem.

   A później były dzwony. Najstraszliwsza część tej ponurej uroczystości. Ludzie w dwóch dużych grupach posuwali się spacerkiem w stronę wejścia, a między nimi na jałowym biegu sunął pogrzebowy wóz oraz trójka najbliższych Wincentemu osób – główny płomień rozpaczy. Dwa wielkie dzwony zaczęły uderzać o siebie i każdy dźwięk był prawym sierpowym w twarz Jeremiego. Ciężkie dudnienie hipnotyzowało jego umysł. Czuł się, jakby należał do hordy smutnych zombie kulejących w stronę śpiącego miasta. Móóóóózgi, dajcie nam móóóózgi, chcemy wasze móóóó…

   - Jezu, nienawidzę tych dzwonów – westchnęła za nim Ania i to wyrwało go z przerażającego transu. Starał się nie patrzeć na lewo, na samochód pogrzebowy i trójkę ludzi przykrytych całunem rozpaczy. Usiłował zignorować dzwony, lecz te niszczyły jego bastion nadziei, uderzenie za uderzeniem, bom! za bomem! i przez chwilę, a może nawet dwie, wydawało mu się, że uczestniczy w ostatecznym pochodzie, w marszu ku końcu wszystkiego.





                  *



   

   Wincenty kierował się w dół.

   Dębowa trumna bujała się delikatnie na linkach, ludzie śpiewali (wyli?) wraz z księdzem kościelne pieśni. W tym aspekcie Jeremi rozumiał swoją ciotkę. On także nie znosił tych piosenek, które swoimi dźwiękami miast nieść nadzieję, raczej ją burzyły. Niechęć jego opiekunki była tym większa, że w domu na święta nie śpiewali nawet kolęd.

    Teraz, stojąc między ludźmi oraz rzędami grobów, Jeremi czuł kiełkującą wściekłość. Dawno nie rozmawiał z Wincentym, ale pamiętał, że lubił marzyć o „Wake Up Dead Man” U2 puszczonym na jego pogrzebie. Co miał w zamian? Dobry Jezu, a nasz Panie? Jeremi szanował chrześcijan, sam wierzył w Boga, mimo że Kościół odrzucił jeszcze przed studiami, jednak nie mógł wypluć z ust gorzkiego smaku paskudnej ironii. Dobry Jezu, a nasz Panie. Nowy hit U2, zawsze o nim marzyłeś, co Winciak? Cha, cha.

   Możliwe, że rodzice nie znali planów syna, a on raczej nie spodziewał się śmierci w tak młodym wieku. Mimo to żal do Bóg wie kogo (o tak, On na pewno wie) pęczniał w umyśle Jeremiego. Spuścił głowę, wzrok wlepił we własne zamszowe buty (ładne buty, proszę księdza. Zamszowe? Nie, za swoje. Cha, cha).

   Stał daleko, na brzegu skupiska ludzi, jednak zdawało mu się, że między szumem szeptów słyszy łkanie Pani Jadwigi. Podczas wędrówki na cmentarz utwierdził się w przekonaniu, że nie chce z nimi rozmawiać.

   Deszcz przestał wreszcie siąpić. Parasolki po kolei zamykały się, rozbryzgując krople. Jeremi starał się nie ruszać, miał nadzieję szybko wyschnąć. Przylepiona do pleców niebiesko-biała koszula w kratę i ociekające wodą wąskie dżinsy zdawały się mówić co innego. Pozlepiane blond włosy, których koniuszki łaskotały policzki, odgarnął do tyłu. Promienie słońca zaczynały przebijać się przez chmury.

   Pieśni ucichły. Jeremi dzięki wysokiemu wzrostu zobaczył, że trumna

   (the only direction we go is down)

   spoczęła już w dole, a pulchny, sympatyczny z wyglądu ksiądz zaczął przemowę. Jeremi słuchał tego jednym uchem, myślami pakował graty do bagażnika, by wyruszyć w sentymentalną podróż do wspomnień. Tyle ich było. Tyle dróg.

   Duchowny skończył. Pierwsza grudka ziemi zabębniła o dębową powierzchnię trumny, potem druga, a potem jeszcze jedna, i znów, i jeszcze, i znów, i jeszcze. żegnaj, Winciak.

   Jeremi pomyślał, że równie dobrze może już iść, mimo to stał i oglądał ludzi, którzy kolejno podchodzili do Pani Jadwigi, Pana Edwarda oraz Lidii aby złożyć im kondolencje. Cała trójka zachowywała się jak maszyny. Gdy ludzie mówili, kiwali głową, potem przytulali, całowali i do widzenia. Następni proszę. Ludzie rozchodzili się, cmentarz pustoszał. Jeremi czuł czarne fale smutku rozchodzące się od ich postaci.

   Mimo to ruszył. Szedł wolno, ostrożnie mijał kolejne groby. Z każdym krokiem czuł się coraz cięższy. Jestem Frodo, myślał. Jestem Frodo i zbliżam się do Góry Przeznaczenia, a Pierścień coraz bardziej ciąży mi na szyi. Dostał się między ostatnią grupę ludzi obecnych na cmentarzu, w duchu mając nadzieję, że nikt go nie rozpozna. Wydawało mu się, że zapuścił korzenie i nie może się ruszyć, a język jest chropowaty jak beton. Zapomniał o oddychaniu.

   Pani Jadwiga spojrzała na niego. Właśnie odprzytulała i odcałowała jakąś daleką kuzynkę i zobaczyła następnego w kolejce. Wysoki, barczysty mężczyzna, dwudziestokilkuletni, w kraciastej koszuli. Miał kręcone blond włosy sięgające do połowy policzka, teraz odgarnięte do tyłu i jeszcze bardziej poskręcane przez wilgoć. Szczupła – jak reszta ciała – twarz z uwydatnionymi kośćmi policzkowymi była ogolona i zadbana, lecz nie pozbawiona kilku zmarszczek. Jednak to co najbardziej zwróciło jej uwagę nie tkwiło w przygarbionej posturze, czy podłużnej twarzy, lecz piwnych oczach. Widziała w nich coś znajomego, niczym melodia dawno nie słuchanej piosenki. W źrenicach tlił się strach i jakby przeszłość, lecz w obecnym stanie…

   Nie rozpoznała go. Podszedł i objął tą niską, słabą kobietę o myszowatym wyglądzie i zgarniętych spinką blond włosach. Poczuł jej zapach, który na szczęście zmienił się przez lata, bo inaczej wybuchłby głośnym płaczem. łzy i tak zaczęły leniwie spływać po policzkach, gdy zobaczył Panią Jadwigę.

   - On jest szczęśliwy – szepnął jej do ucha zachrypniętym głosem, a ona kiwała cierpliwie głową, tak jak kiwała wielu pozostałym. – Wiem o tym, on jest szczęśliwy i niech Pani o tym pamięta. Niech Pani będzie silna. On jest szczęśliwy.

   A potem odcałowała go i odprzytulała jak pozostałych i nigdy więcej w swoim życiu nie widziała młodzieńca, który tak wiele wiedział o jej synku.

   Zapłakany Jeremi, drżąc, podszedł do Lidii. Nie znał tej dziewczyny, wiedział jednak, że musiała być wspaniała, skoro Wincenty ją pokochał. Na pewno była piękna. Opalona brunetka o latynoskiej urodzie i ciepłej, bardzo sympatycznej twarzy. Objął ją i rzekł:

   - On jest szczęśliwy. Pamiętaj o tym. I o tym, że on chce, żebyś i ty była szczęśliwa. Pamiętaj.

   - Dziękuję – wychrypiała Lidia i mokrymi ustami cmoknęła go w policzek.

   Potem Jeremi odszedł od dwóch kobiet i zbliżył się do wysokiego, tęgiego mężczyzny. Stał z boku i właśnie żegnał się z bratem. Gdy został sam, spojrzał na Jeremiego. Po chwili go poznał. Pan Edward wygląd miał mniej mizerny niż jego towarzyszki. Zweryfikował chłopaka swoim bystrym spojrzeniem. Twarz okolona czarnymi, krótkimi włosami oraz gęstą brodą wykrzywiła się w delikatnym uśmiechu. Jeremi wystawił rękę.

   - Dzień dobry, Panie Edwardzie – powiedział drżącym głosem, pociągając nosem i mankietem ocierając łzy.

   - Cześć, Jeremi. – Jego głos był stłumiony.

   Uścisnęli sobie dłonie, a potem objęli się po męsku, potrząsając ramionami.

   - On jest szczęśliwy, proszę Pana. – Jezu, czuję się, jakbym miał szesnaście lat.

   - Mam nadzieję, dzieciaku. Mam nadzieję.

   Teraz, gdy stał bliżej, Jeremi mógł dostrzec, że na pulchnej twarzy Pana Edwarda także maluje się ogromny ból i smutek, lecz lepiej zamaskowany i przysypany szczyptą nadziei.

   - Musi Pan się nimi opiekować, Panie Edwardzie. – Spojrzał na dwie kobiety za swoimi plecami. – Szczególnie Panią Jadwigą.

   Pan Edward parsknął, jakby próbował się zaśmiać.

   - Nie ucz ojca, jak dzieci robić – rzekł.

   Jeremi poczuł, że zaraz nie wytrzyma, że już nie może stać tak blisko ogniska bólu i że nie chce płakać przed tym mężczyzną.

   - Powodzenia, Panie Edwardzie.

   - Dzięki, Jeremi.

   Uścisnęli sobie dłonie i Jeremi pospiesznie zaczął oddalać się od ostatniej grupki ludzi. Przelotnym spojrzeniem obdarzył grób. żegnaj, Wincenty. Bóg wcale nie płacze deszczem bo Bóg do cholery jasnej cieszy się, że tam jesteś, co nie?

   Mijał kolejne rzędy grobów oraz kilka dużych drzew przygwożdżonych wilgocią. Zachrypniętym głosem bardzo cicho nucił „Wake Up Dead Man”. Zapomniał, że jest mokry, jednak z ulgą przywitał ciepłe promienie słońca. Był wyczerpany. Wysokimi schodami zszedł na chodnik i powoli ruszył w stronę domu.

   The only direction we go is down.







Rozdział 2 (2008)





   Szczoteczka do zębów – jest. Zapas bielizny – jest. Ciepła kurtka – obecna. Prowiant – na miejscu. Doku…

   Gdy Jeremi wracał spacerkiem do domu, zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie wymaże tych wszystkich wspomnień, że jeśli on nie pojedzie do nich, to one z wielką agresją odwiedzą go. Zbyt dużo rzeczy wydarzyło się, aby teraz mógł spokojnie przejść do porządku dziennego. Wiedział, że będzie musiał odnaleźć nawet TE wspomnienia. Zabawne jak ludzki umysł potrafi odgrodzić się od wszelkich problemów. Cóż, każda twierdza kiedyś pada.

   Szedł chodnikiem wzdłuż cmentarnego muru. Marzył o deserach swojej babci. Zawsze gdy była jakaś uroczystość, albo coś w rodzinie źle się układało, ona robiła wspaniałe galaretki z owocami i bitą śmietaną. Nazywała je Promykami, ale Jeremi rzecz jasna nigdy nie powiedział tego chłopakom, którzy darzyli desery równie wielką sympatią (mimo że Wincenty zawsze zostawiał owoce) – nie chciał, by mieli nowy żart na najbliższe parę miesięcy. Pamiętał, jak wielokrotnie prosił babcię o Promyki w zwykłe dni, kiedy nie działo się nic cudownego i nikt nie miał wielkich problemów, i jak ona nigdy się nie godziła. To by było, jak jedzenie mięsa w czasie postu, kochanie - mówiła.

A może powinien odwiedzić Wyszków? Babcia na pewno za nim tęskniła, mógłby jej pomóc w paru rzeczach, przedłużyć sobie urlop…

   Ale, Boże przenajświętszy, TE wspomnienia!

   - Panie Enster! Panie Enster!

   Poczuł, jakby ratownik wyłowił go z zimnych głębin i wyciągnął na brzeg. Obrazy, zapachy, dźwięki wokół zaczęły nasilać się i Jeremi z ulgą zostawił poprzedni chłodny, oniryczny świat. świat kształtów, które nadchodzą. Odwrócił się, by zlokalizować osobę, która go woła i zobaczył nadbiegającą chodnikiem młodą dziewczynę o włosach ściętych „na grzybka”. Zatrzymała się przed nim zziajana.

   - Pan Enster, prawda? – Niebieskie oczy miała pełne nadziei.

   - Tak, to ja.

   Dziewczyna zaczęła grzebać w prostej, zielonej torbie, którą miała na ramieniu w czasie, gdy w Jeremim rosło zdziwienie. Wreszcie wyjęła małą, prostokątną paczkę oklejoną białym papierem.

   - To dla pana. – W jej głosie zawibrowało zdenerwowanie.

   - Zaraz, czegoś tu…

   - Po prostu proszę to wziąć!

   Oszołomiony wziął automatycznie paczuszkę. Była bardzo lekka, jakby w środku nie było nic.

   - O co…

   - Proszę to odpakować w domu, a jeśli zrozumie pan, co jest w środku, będę czekać dzisiaj o dziewiętnastej w parku Jagiełły na mostku. – Z tymi słowy, bliska płaczu, odwróciła się i odbiegła w stronę cmentarza. Jeremi stał, podążając za nią wzrokiem, a potem minutę gapiąc się w przestrzeń. Zrozumiem, co jest w środku? że co?

   Przeniósł spojrzenie na leciutką paczkę w dłoniach. Czuł, jak nasila się w nim zirytowanie połączone ze zdenerwowaniem.

   - Ja pierdolę – westchnął do siebie, a może tego małe prezenciku. Przeżył zbyt wiele jak na jeden dzień, a gdy spojrzał na telefon, dowiedział się, że jest dopiero czternasta. Mam cholerną nadzieję, że to koniec atrakcji na dziś. Mylił się.

   Schował paczuszkę do kieszeni dżinsów, które były już tylko wilgotne. Słońce robiło swoje. Ruszył w drogę i z ulgą zostawiał cmentarz za plecami, coraz dalej i dalej.





                  *



   

   Dokumenty – są. Ciepła bluza – jest. Kapcie – owszem. Samochód – po przeglądzie, wszystko w porządku. Mapy – nie potrzeba, Jeremi wie, jak trafić do swoich wspomnień.

   Wsiadł do 101-nki i zajął miejsce przy drzwiach. Autobus był już prawie pełny. Po chwili ruszył, szarpiąc ludźmi, którzy woleli stać. Jeremi zajął się tym, czym zajmuje się zawsze w pojeździe – wyglądaniem przez okno i Nie-Myśleniem-Nad-Niczym-Konkretnym. Jego wzrok przesuwał się po kolejnych budynkach i samochodach. Zobaczył dwójkę starszych facetów szarpiących się przed Empikiem, masę ludzi idących w stronę własnych spraw, jakiś wypadek na Greckiej, matki z dziećmi, które bawiły się na osiedlowym placu. Zabawne jak duży jest świat i jak wielu ludzi w jednym momencie przeżywa tak skrajnie różne rzeczy. Gdyby człowiek w jednym momencie mógł przesiąknąć humorami choćby jednego bloku mieszkalnego, zwariowałby.

   Jeremi jednak nie mógł skoncentrować się na przyjemnych myślach o Niczym i Wszystkim. Przeszkadzał mu w tym leciutki ciężar w kieszeni. Chciał wiedzieć, co jest w tej paczce, a jednocześnie miał ochotę cisnąć nią przez okno. Ze smutkiem zrozumiał, że ta mała, cicha część duszy każdego człowieka, której nikt nigdy nie słucha, opowiada się za drugą opcją. Wiedział, że otworzy paczkę, a podświadomość szeptała między urywkami rozmów w autobusie, jak bardzo będzie tego żałował.

   Jak bardzo?

   Pomasował obiema dłońmi grzbiet nosa, przymknął oczy i westchnął. Za dużo jak na jeden dzień. Zdecydowanie za dużo. żałował, że nigdy nie znajduje ukojenia w alkoholu. Podniósł głowę i zobaczył znajome budynki. Lubił swoje osiedle. Głównie dlatego, że było zdominowane przez grafficiarzy, którzy w ciekawy sposób upiększali praktycznie każdą konstrukcję. Zawsze z uśmiechem witał Spidermana ludzkich rozmiarów lecącego na sieci między oknami jednego z bloków. Podziwiał tych ludzi.

   Autobus zatrzymał się na przystanku i Jeremi wraz z większością osób wyszedł z pojazdu. Przyjemne powietrze omiotło jego spoconą twarz. Z uśmiechem przywitał Spidermana, który uwięziony w cegłach na wieczność, pędził w jednym kierunku, prawdopodobnie za kolejnymi Przerażającymi Złoczyńcami. Biedny, zapracowany Spidey. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i szybszym krokiem ruszył w stronę domu. To dziwne, ale czuł się niemal dobrze. Obecność domu, czy raczej nieobecność cmentarza oraz odpoczynek w autobusie dobrze mu zrobiły. Przeczesał palcami włosy, rozdzielając niektóre kosmyki. Zauważył, że w jego ulubionym pubie „Barwna nazwa” jest całkiem sporo ludzi, jak na godzinę czternastą czterdzieści. Być może właśnie z powodu dobrego humoru, Jeremi poczuł się znacznie pewniej i usiadłszy na krawężniku opustoszałej ulicy, wyjął

   (znów jestem Frodo, ten pieprzony prezent przyciąga mnie jak Pierścień i wiem, że go otworzę, tak jak Frodo zakładała ten Pierścień i…)

białą paczuszkę. Wyprostował nogi na jezdni i niemal z agresją rozdarł opakowanie. Mała, srebrna rzecz spadła mu na złączone uda. O ja pierdolę. Podniósł ją z mieszanką dojmującego lęku i zachłanności.

Z trwogą patrzył na przedmiot w dłoni. Przez długą chwilę czuł się jak szesnastolatek. Do cholery, niemal znów słyszał te dźwięki. Klucz nic się nie zmienił. Wciąż był srebrny, mały, z wąskim, ząbkowatym zakończeniem. Rzeczą, która najbardziej poruszyła Jeremiego nie był jednak sam przedmiot, ale kolorowe breloczki do niego przyczepione. Gumowe warkocze wyplatane niegdyś przez dzieci

   - Czemu w ogóle są te kwasiki przyczepione?

   - A tak po prostu, żeby się jakoś wyróżniało.

   Cztery kolorowe warkoczyki, każdy trzy razy dłuższy niż sam klucz. Jeremiemu wróciły skojarzenia z ogonem wiewiórki.

   A tak po prostu żeby się jakoś wyróżniało.

   Tak było. Nie dało się pomylić klucza do sali prób, do kanciapy, do ciupy, do meliny, do drugiego domu, do salki z czymkolwiek innym. Teraz było tak samo. Nieskalany czasem srebrny kluczyk z kolorowymi warkoczykami spoczywał w jego dłoni, jedyny w swoim rodzaju.

   Jeremi był przerażony.





Rozdział 3 (2001)



   Kurwa, czemu nie mogłem wziąć rękawiczek?

   śnieg kotlił się niczym szarańcza w świetle latarni ustawionych wzdłuż chodnika. Skrzypiał cicho pod butami Jeremiego i usiłował – z większym lub mniejszym powodzeniem – zaszturmować jego ciało, wpadając za kołnierz czy nogawki wąskich dżinsów. Z ogromnym sukcesem podbił dłoń, w której chłopak trzymał pokrowiec z gitarą. Nie czuł już palców, a efektem zmieniania ręki do niesienia sprzętu, było odmrożenie obu.

   - Pieprzony idiota – szepnął do siebie zza kołnierza czarnej kurtki.

   To była PRAWDZIWA zima. Nie zima, która pretenduje do tego tronu przez dni długości stosunku, czy mróz i deszcz raz na jakiś czas. Ta pora roku – ku uciesze Jeremiego – była PRAWDZIWA, z tonami śniegu i zerowymi ilościami chlapy. Surowa zima, panie i panowie, szeryf wrócił do miasta.

   Tylko moje ręce, ja pierdolę, moje ręce!

   Patrzył na nieliczne samochody pojawiające się na jezdni. Jak na piątkowy wieczór było bardzo spokojnie. Szedł dosyć ruchliwą częścią miasta otoczony przez sklepy i urzędy teraz w większości zamknięte. Z tej perspektywy można było nawet pomyśleć, że Wyszków to większa metropolia. Cóż, był zwykłym miasteczkiem.

   Jeremi minął budynek, którego nazwa idealnie oddawała zarówno przeznaczenie, jak i stan – Kino Stare. Omiótłby spojrzeniem plakaty, tak jak zawsze, ale po drugiej stronie jezdni przed bankiem zobaczył znajomą sylwetkę. Uśmiechnął się pod nosem, poprawił czapkę i przyspieszył.

   Radek przysiadł na schodku, nie zwracając uwagi na sypiący śnieg. Krótkie, czarne włosy przylepiły mu się do czaszki, wielki nos z częstotliwością strzałów AK47 wciągał smarki. Szczurzą twarz wraz z delikatnie skośnymi, zielonymi oczami skierował na nadchodzącego Jeremiego.

   - Zapomniałem przypiąć kaptura – wyjaśnił, widząc spojrzenie chłopaka.

   - Ja za to zapomniałem rękawiczek.

   Radek wyszczerzył równe, białe zęby.

   - Bywa – rzekł.

   Przywitali się, a potem milcząc, ruszyli w dalszą drogę. śnieg rozszalał się do tego stopnia, że rzeczy trzy metry dalej od ich oczu nikły w białej, ruchliwej mgle. Dotarli niemal do mostu, za którym kończył się Wyszków, a zaczynało Rybienko. Po ich prawej rozciągał się park, a tuż obok niego straż pożarna. Chłopaki skręcili w lewo, w stronę skupiska starych budynków. Przeszli przez jezdnię prowadzącą na most. Była pusta.

   - Chłopaki już są, tak? – zagadnął Jeremi, głównie po to, by przerwać niepokojącą ciszę.

   - Ta, mieli jakieś porządki zacząć robić tam.

   - No właśnie. W ogóle opowiadaj, jak tam jest.

   śnieg sypał im w twarze, szli więc przygarbieni, a Jeremi bez powodzenia próbował osłonić pokrowiec z gitarą.

   - Zajebiście jest, a jak ma być. Wiesz, w sumie dla siebie mamy cały korytarz jeszcze, a salka jest naprawdę spora, prawie jak dwa salony u mnie. Pereszczak od siebie jakieś dwie kanapy stare z piwnicy przyniósł, jak i ja perkę tam wstawiałem. Będziemy się składać jeszcze na zapachowe choineczki, bo taki stęchły zapach jest. No i, co najważniejsze, mamy ogrzewanie. Tylko…

   śnieg zaczął mocniej skrzypieć pod podeszwami. Sięgał niemal do łydek. Najwidoczniej jakaś dobra dusza odśnieżyła chodnik, ale krótkiego odcinka ziemi, który prowadził do budynków, już nie mogła.

   - Tylko co?

   Radek zgarbił się jeszcze bardziej. Jeremiemu przeszło przez myśl, że na jego miejscu, miałby już zapalenie płuc. Jednak nie on, Radek odpierał wszelkie groźniejsze choroby, posiadał żelazny organizm.

   - Tylko strasznie tam duszno. Chłopaki tego nie czują, ale mi za pierwszym razem było cholernie niedobrze, miałem ochotę rzygać i przez resztę dnia bolał mnie łeb. Nie czułem tej przestrzeni, było mi ciasno. Mam nadzieję, że to tylko przez tą stęchliznę.

   - Pewnie po prostu źle się czułeś.

   Minęli obuwniczy i ich oczom ukazał się stary, klockowaty budynek z dwoma piętrami. Sprawiał wrażenie solidnego, mimo licznych zniszczeń. Na powierzchni ścian rzucało się w oczy kilka pęknięć, jedna szyba na drugim piętrze była wybita, a wysoko nad drzwiami starta farba nie pozwalała zorientować się, co było tam niegdyś namalowane. Chłopaki wiedzieli, że chodziło o symbol znicza. Pasował do dawnego wizerunku budynku – spółdzielni inwalidów.

   Ktoś rozmawiał za ich plecami. Jeremi odwrócił się, lecz zobaczył tylko tyły obuwniczego oraz sklepu z drobiazgami, który stał tuż obok. Wąski plac był pusty.

   - Co jest? – zapytał Radek.

   Jeremi wytężył wzrok i jeszcze raz rozejrzał się.

   - Nic – westchnął. – Przesłyszało mi się. Chodźmy już, bo ręce mi odpadną.

   Do środka prowadziły ciężkie, czerwone drzwi, podobne do tych montowanych na klatkach bloków. Z ulgą weszli do środka, zostawiając natrętny śnieg z mrozem na zewnątrz. Jeremi najpierw otrzepał pokrowiec, potem swoją ortalionową kurtkę.

   - Czujesz? – zapytał Radek, stojąc tylko i rozglądając się z dziwnym zdenerwowaniem. Ledwo było go słychać przez nierytmiczny łomot perkusji rozlegający się nieopodal, zza ściany. Jeremi pociągnął nosem.

   - No czuję. śmierdzi. Starocią taką. Ale już my to odświeżymy, jeszcze będzie nowością waliło. – Uśmiechnął się. Czuł się naprawdę dobrze, szczególnie teraz, gdy myśli nie zaprzątał mu dojmujący mróz. Radek nie odwzajemnił uśmiechu.

   - Jak ręce? – spytał.

   - Kurewsko bolą, ale skakać z bólu zacznę dopiero za jakieś dziesięć minut.

   Weszli po krótkich schodkach, tupiąc, bo zostawić przylepiony śnieg. Przed nimi ciągnął się jasno oświetlony korytarz. Przypominał szpital. Kończył się schodami – prowadzącymi zarówno w górę, jak i w dół – ogrodzonymi kremowymi kratami na kłódkę. Po prawej było dwoje białych drzwi, po lewej troje. W powietrzu unosił się kurz, szczególnie widoczny przy halogenowych lampach zdobiących sufit.

   Radek otworzył pierwsze drzwi z prawej, na których ktoś zawiesił kartę z symbolem chemicznego zagrożenia. Stanął przy wejściu i rozłożył ręce w zapraszającym geście. Jeremi wszedł bez protestów w stronę źródła łomotu, uśmiechnięty od ucha do ucha.

   Salka rzeczywiście była spora. Miała chyba z dwadzieścia metrów kwadratowych. ściany pokryte były drewnem, teraz przyblakłym od brudu, a na suficie wisiał prosty żyrandol, który oświetlał całe pomieszczenie. W zachodnio-północnym kącie prostopadle do siebie ustawione były zielone kanapy. Na jednej z nich leżał Piotrek. Pod prawą ścianą chłopaki ustawili podstawowy zestaw perkusyjny, za którym szalał Wincenty, bębniąc i gwałcąc jakiekolwiek poczucie rytmu. Po jego bokach ustawiono dwa wzmacniacze. Resztę sali zajmowała tylko betonowa, zakurzona podłoga i dziecinny stoliczek z plastiku. Stała na nim popielniczka, a o nią opierał się mały klucz z dziwnymi, kolorowymi breloczkami.

   Co to ma być? Wiewiórka?, pomyślał Jeremi, lecz jego usta wykrzyczały co innego:

   - Przestań! PRZESTAń! ZAMKNIJ SIę!

   Wincenty wreszcie skończył chaotyczne bębnienie, podkreślając je ostatnim, silnym uderzeniem w talerz. Dyszał jak pies.

   - Idioto, chcesz mu naciągi w kotłach poprzebijać? – powiedział Jeremi.

   - Tak, kurwa, pragnę tego od urodzenia. – wysapał Wincenty, na co leżący na kanapie Piotrek wybuchnął śmiechem. – I jak to widzisz? – Przejechał wzrokiem po pomieszczeniu.

   - Zajebiście. Ale zgadzam się z Ra… Gdzie on jest? – Jeremi zmarszczył brwi, nie widząc kolegi za swoimi plecami.

   Radek wybiegł na dwór. Rzygał, długo i boleśnie. Dłońmi zdawał się zatykać uszy.





Rozdział 4 (2008)





    Najpierw spadał, a potem był uśmiech, ten piękny uśmiech pełen ciepła, lecz obdarty z nadziei.

   Wstał i otrzepał się z trawy, która przyczepiła się do koszuli oraz dżinsów. łąka była rozległa i zielona, ale Jeremi czuł niepokój.

   Panowała tu cisza. Absolutna.

   Zastanowił się chwilę, po czym ruszył przed siebie. Pojawił się drewniany mostek nad wąską rzeką, która najwidoczniej przecinała łąkę. Jeremi wszedł na niego. Na poręczy ktoś wyrył serce przebite strzałą oraz symbol chemicznego zagrożenia. Chłopak spojrzał w dół, lecz zamiast czystej wody zobaczył salę prób z lotu ptaka. Wincenty, teraz już dwudziestotrzyletni, w czarnym garniturze, siedział za perkusją. Piotrek z Radkiem, wciąż nastolatkowie, stali naprzeciw niego i patrzyli z uwagą na kotły.

   Wincenty powoli podniósł ręce. Zastukał czterokrotnie pałeczkami, które trzymał i ten dźwięk, o Boże, nie, ten dźwięk zamordował ciszę, stukot zmiażdżył bębenki uszne Jeremiego. Czuł krew na policzkach, a gdy przejechał po nich palcami, na opuszkach zostały czerwone plamy.

   Chciał krzyknąć, lecz przekonał się, że wyje ciszą, a Wincenty zaczął bębnić bez ładu i składu. Przy kolejnych silnych uderzeniach z poranionych uszu Jeremiego tryskały strugi krwi. Och, jak on chciał krzyknąć. Jak chciał.

   A potem most się zawalił i znów spadał, i znów ten piękny uśmiech pełen ciepła, lecz obdarty z nadziei. Znów on.

   Gdy powoli kierował się w dół, jakby zanurzając się w niematerialnej wodzie wprost w szerokie ramiona bębniącego Wincenta, dostrzegł, że Radek z Piotrkiem wspierają dłonie na kolanach i wymiotują. Z ich nienaturalnie rozszerzonych ust wylewały się żałobne wieńce.

   Bębnienie trwało.

   A gdy Jeremi, bezradnie machając rękami i nogami, był blisko źródła wszelkiego dźwięku, Wincenty odwrócił się i spojrzał w górę. Trzy czwarte jego twarzy było czerwoną miazgą, niczym koszyk pogniecionych truskawek. Ocalały strzępek ust wyraźnie się uśmiechał.

   Nie był to ciepły uśmiech, ale zawierał w sobie nadzieję.

   I Jeremi zaczął krzyczeć, ale tym razem jego głos wypełnił cały wszechświat, usłyszały go śpiące krasnoludy w Morii, Spiderman sunący między drapaczami chmur oraz Jedi na Coruscant. Wycie rozerwało jego struny głosowe i pocięło gardło. Spadając prosto na kotły, krztusząc się własną krwią bulgoczącą w przełyku, dostrzegł, że Wincenty nie gra pałeczkami, lecz dwoma srebrnymi kluczykami, a za nimi powiewają, powiewają, powiewają kolorowe, cienkie ogonywiewiórkiiRadekzPio…





                  *

   Obudził się, upadając na podłogę. Zaczął szamotać się

(…trkiem tańczą, trzymając się za ręce, są tacy szczęśliwy, bo nie mają uszu…)

ze śliską kołdrą. Machnął kilka razy rękami, sapnął i odrzucił nakrycie w bok. Z wciąż zaciśniętymi - niemal zamurowanymi - powiekami chwycił się za twarz. Chłód paneli na plecach witał z przyjemnością, cały był

   (…runął na bębny, łamiąc sobie ręce oraz nogi, a oczy zalała mu…)

rozpalony. łapał chciwie powietrze i powoli zaczął otwierać oczy. Napotkał tylko mrok i mdły blask latarni na ścianie. Wstał niezdarnie i usiadł na skraju mokrego łóżka. Czoło oparł na dłoniach.

   (… umierał zdruzgotany)

   Zły sen. Tylko zły sen. Wdech, wydech.

   Siedział w tej pozycji, zginając palce u stóp, jakieś pięć minut – strateg w myślach pogrążony. Z ulgą zauważył, że kolejne szczegóły pysznego snu ulatują z głowy. Bogu dzięki.

   Podniósł głowę i spojrzał na zegarek na szklanym stole – zielone cyfry pokazywały trzecią siedem. Pokój, w którym spał był dużym salonem z nagimi panelami i fioletowymi roletami. Nie lubił tego surowego, nowoczesnego stylu, a raczej zdążył już mu się znudzić. Jego ignorancja wobec tego typu rzeczy utrudniała zmiany.

   Wstał - wciąż trochę roztrzęsiony – i poszedł do małej, czystej kuchni. Wrócił ze szklanką zimnej wody. Poprawiając bokserki, wypił dwa łyki, a potem usiadł na łóżku.

   Na chuj, po chuj i dlaczego?

   Niemal parsknął histerycznym śmiechem, przypominając sobie to stare powiedzenie. Od czasu pogrzebu czuł się, jakby w piwnicy odnalazł pudło pełne starych zabawek. Bulgoczący (struny głosowe) kocioł wspomnień. Coraz to nowe obrazy zalewały jego i tak nabuzowaną myślami głowę.

   Na chuj, po chuj i dlaczego?

   Z lękiem spojrzał na plecak oparty o szafkę w rogu pokoju. W środku schował pudełko z kluczem. Podziwiał samego siebie, że w ogóle udało mu się zasnąć. że w ogóle nie zwariował.

   Nie przyszedł na spotkanie z kobietą. Po co? Jeszcze bardziej rozdrapywać stare rany? Biedną głowę przyprawić o coś groźniejszego niż zwykły ból i nerwy? Nawet nie pamiętał, jak on wygląda, nigdy nie miał pamięci do twarzy. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, skąd wzięła ten klucz, ten pieprzony przedmiot i skąd wiedziała, komu go wręczyć. W jakim stopniu była związana z tym, co się wtedy działo?

   Czy była zła?

   Tak, prawda jest taka, że jesteś tchórzem i bałeś się z nią spotkać, bałeś się w ogóle wyjść z domu. Wariujesz, koleżko.

   Wypił wodę do dna, postawił szklankę na stole z głośnym stukotem i położył się. Nie podniósł kołdry, nie potrzebował jej. Bał się, ale był zmęczony, tak bardzo zmęczony.

   Przyjedź do Wyszkowa na Promyczek.

   Kim ona jest. Kim ona jest. Kim ona jest.

   Na chuj, po chuj i dlaczego?

   Osunął się w stan nieświadomości z rozłożonymi rękoma. Był niespokojny i roztrzęsiony, ale tej nocy sny już go nie nawiedziły. Kuliły się w cieniu i ostrzyły broń.





                  *



   Obudziło go pukanie do drzwi.

   Wstał niezdarnie, mrużąc oczy przed natrętnymi promieniami słońca. Mieszkał na czwartym piętrze i światła zawsze miał pod dostatkiem. Ze zdziwieniem spojrzał na zwiniętą obok stołu kołdrę. Podniósł ją i położył na łóżku. Nie pamiętał nocnego koszmaru. Kierując się do przedpokoju, z fotela chwycił koszulę, którą wczoraj tam rzucił. Była trochę sztywna po pogrzebowym prysznicu. Pukanie trwało, spokojne ale natarczywe.

   Wyjrzał przez judasz. W wypaczonym obrazie dostrzegł średniego wzrostu dziewczynę o włosach ściętych „na grzybka”. Końcówki blond włosów kładły się na ramionach okrytych szarą bluzką na krótki rękaw. Miała sympatyczną twarz o pewnych rysach i niebieskich oczach…

   Jezu, to ona!

   Niemal krzyknął, zamiast tego jednak wstrzymał oddech. Zawsze tak miał – zapominał twarzy świeżo poznanej osoby, ale gdy już ją zobaczył, wszystko wracało z siłą spadającego z dachu fortepianu. To była z całą pewnością ona, kobieta od klucza. Zła kobieta? Na pewno kobieta, która WIE.

   Zamarł z czołem opartym o dębową powierzchnię drzwi, prawym okiem wyglądającym przez judasz oraz sztywnym karkiem. Z fascynacją patrzył na kobietę.

   Zapukała ponownie i splotła ręce, opuszczając je. Czekała. Dziesięć sekund później powtórzyła operację. Wreszcie spojrzała dokładnie w judasz i Jeremiego przeszły ciarki.

   - Panie Enster… - zaczęła niepewnie, nie wiedząc, czy mówi do kogoś konkretnego. Wydawało się, że jest równie zdenerwowana jak on. – Panie Enster, ja przepraszam. Powinnam była już wtedy coś powiedzieć, zamiast uciekać jak idiotka. Wiem, jakie to musi być dla pana trudne. Też to odczuwam. Mi też… Jest ciężko.

   Jej głos odbijał się echem na klatce schodowej. Zaczęła rozglądać się nerwowo.

   Idioto, otwórz jej! Otwórz jej pieprzony tchórzu, nie widzisz, że ona jest równie roztrzęsiona jak ty?!

   Powoli przesunął metalową zasuwkę w lewo. Przydusił klamkę i otworzył drzwi. Nie zaskrzypiały, wbrew kanonowi.

   Ujrzała go w bokserkach w ptaszki Tweety, z potarganymi blond włosami i narzuconą koszulą, w której poznała go wczoraj. Był wysoki, chudy, lecz nie pozbawiony mięśni. Nie krył zakłopotania.

   - Przepraszam – wychrypiał, odrdzewiając głos po przespanej nocy. – Nie byłem w stanie się wczoraj pojawić. Po prostu nie mogłem.

   Zrobiła coś, czego się nie spodziewał – uśmiechnęła się. Był to sympatyczny uśmiech przyprószony odrobiną nostalgii. Na policzkach utworzyły się dwa ładne dołeczki.

   - Rozumiem – rzekła. – Ale zdajesz sobie sprawę, że już nie możesz po prostu nie móc?

   - Tak.

   Wystawiła do niego dłoń.

   - Laura Sehna.

   Uścisnął ją delikatnie.

   - Jeremi Enster.

   - Witamy w klubie dziwnych nazwisk.

   Uśmiechnął się, po czym puścił jej dłoń. Stali przez chwilę w milczeniu, on w przedpokoju, ona w progu.

   - Słuchaj, czy moglibyśmy spotkać się za jakąś godzinę w „Barwnej nazwie”? To taki…

   - Wiem, widziałam. Wygląda przyjemnie. Tak, oczywiście.

   Zaczerwienił się.

   - Wybacz, że cię nie wpuszczam i znów odkładam rozmowę, ale…

   - Rozumiem. Za godzinę w „Barwnej nazwie”. – Z tymi słowy odwróciła się, wprawiając w ruch swoją ciemnozieloną spódnicę. Gdy pokonywała kolejne stopnie na dół, Jeremi wychylił się z domu:

   - Lauro!

   Odwróciła się, unosząc brwi.

   - Skąd… - Zaschło mu w gardle. – Skąd to miałaś?

   Milczeli przez chwilę – on na górze, ona dole, a między nimi wpadające przez okno promienie słońca i lawirujące w nich drobinki kurzu.

   - Od nich – odpowiedziała wreszcie, a na jej twarzy pojawiła się dziwna determinacja. Potem odeszła.



Rozdział 5 (2001)



   Mucha.

   Ostatni dźwięk „Seek and Destroy” Metalliki rozciągał się i cichł między surowymi ścianami sali prób. Radek oparł czoło o jeden z kotłów, dysząc ciężko. Pałeczki rzucił na ziemię. Mimo buczenia wzmacniaczy, każdy z czterech chłopaków słyszał wyraźnie jeden, konkretny dźwięk z uporem przebijający się przez inne.

   Mucha.

   Piotrek, wciąż przyciskając basowe struny, rozejrzał się po pomieszczeniu. Przez umyte okna wpadały promienie słońca. śnieg na zewnątrz oślepiał.

   - Fuuck, pierwszy raz nam wyszło bezbłę…

   - Sza! – Piotrek przerwał Wincentemu, unosząc palec. Powoli przesuwał wzrok, to w lewo, to w prawo.

   Przypomniał sobie, jak miał cztery lata i z kolegami, tuż obok osiedlowej jabłoni, znalazł martwą rybę. Dopiero uświadomił sobie, że w pamięci nie zapisał mu się smród, czy nawet widok truchła, ale właśnie dźwięk. Paręnaście much krążących nad wodnym trupem, irytujące, złowróżbne bzyczenie łaskoczące twój umysł i…

   - Gdzie ona jest? – zapytał Jeremi, zdejmując gitarę z ramion i opierając ją o kanapę. Podszedł do swojego wzmacniacza i wyłączył go. Wzrokiem wciąż obmacywał sufit.

   - Jejku, a co wam przeszkadza jakaś głupia…

   - Musi być wielka jebana. – Piotrek znów zignorował Wincenta. – Głośna jest.

   - Ej, ale serio ja jej nie widzę – wysapał Radek zza bębnów.

   Bzyczenie fruwało po pomieszczeniu. Gdy cała czwórka zlokalizowała miejsce dźwięku, zaczęła go śledzić. Owszem, słyszeli, jak dźwięk się oddala, lub przybliża, lecz…

   - Gdzie jest kurwa mucha? – Teraz Wincenty zdawał się najbardziej zaniepokojony. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, zaledwie cztery tygodnie temu, i jak Radek wybiegł się zrzygać, a potem uciekł do domu.

   Teraz, przy akompaniamencie głośnego, coraz bardziej upiornego bzyczenia przypomniał sobie słowa Radka, które chłopak powiedział tylko mu parę dni później w szkole: nie mam pojęcia, co się stało. Od początku czułem się średnio, piszczało mi coś w uszach, a potem po prostu… ja pierdolę no, zrzygałem się.

   - Trzymałeś się za uszy.

   - Tak? Serio?

   - Kurwa, Radek, bądź ze mną szczery. Jeśli nie ze mną, to z kim?


   - Może ona jest gdzieś wyżej albo w rurach… - zaczął niepewnie Jeremi.

   - Wątpię – powiedział Radek. – Przecież słyszysz, że musi jebana latać gdzieś tu.

   Piotrek oparł swój bas tuż obok ciemnozielonej gitary Jeremiego.

   - Weź mi tam prztyknij – rzekł. Jeremi wyłączył jego wzmacniacz.

   W głowie wciąż miał rybę, a raczej kanonadę bzyczenia. Teraz wydawało mu się, że te paręnaście dźwięków brzmiałoby dokładnie tak jak aktualny, gdyby je scalić. Grube, paskudne, wściekłe bzyczenie.

   Nagle usłyszał niewidoczną muchę tuż za sobą, ze swoim ohydnym odgłosem zbliżyła się do jego lewego ucha, jakby chciała wlecieć…

   Wrzasnął i odskoczył, machając rękami, niczym zalany w trupa burak weselny.

   - Jezu, kurwa, uspokój się, Pereszczak! – krzyknął Radek. Wstał od perkusji, czerwony na twarzy.. – To tylko pieprzona mucha!

   Jeremi usłyszał, jak wredne bzyczenie zbliża się do jego twarzy. Wyobraził sobie obrzmiałe, czarne cielsko, wielkie oczy i – co najdziwniejsze – ociekający śluz…

   Odskoczył nerwowo, a dźwięk zaczął się oddalać. Radek oddychał coraz ciężej.

   - No dobra, okej, to aż pieprzona mucha – rzekł i spojrzał na zegarek na ręku. – Ja i tak chyba muszę spadać.

   Wszyscy zgodnie stwierdzili, że też chyba muszą spadać. W czasie gdy brzęczenie zaczęło być bardziej stłumione, jakby mucha wpadła za zasłonki, których w pokoju brakowało, cała czwórka wyszła. Jeremi zamknął drzwi i schował kluczyk do kieszeni.

   Byli speszeni i dziwnie podenerwowani. Nie umówili się na przyszłą próbę, tak jak robili zawsze, nie zabrali też z sobą gitar.

   Wincenty, wchodząc do domu, myślał o Radku i o ich rozmowie. Nawet kłócąc się z mamą o jego wieczorne wypady, nawet wyzywając ją od nadgorliwych idiotek, w głowie miał co innego.

   - Kurwa, Radek, bądź ze mną szczery. Jak nie ze mną, to z kim?

   - Słuchaj, ja naprawdę nie jestem pewny, paskudnie się wtedy czułem, i w ogóle…

   - Po prostu powiedz.

   - Wydawało mi się, że oślepłem. Że w ogóle nic nie rejestruję. Tylko te dźwięki. Jezu, jakbym słuchał stu pieprzonych kawałków naraz. I…

- Co?

- To wydawało się prawdziwe. Tak kurewsko prawdziwe.


   Usłyszał lekkie kroki matki zbliżające się do jego pokoju. Szybkim ruchem otworzył szafkę biurka, przy którym siedział, i wyjął zeszyt. Pochylił się, studiując okładkę. Jadwiga zobaczyła syna uczącego się w blasku lampki. Wróciła na dół.

   - Prawdziwe, powiadasz? – mruknął Wincenty.



                  

*

      

   Jeremi z Piotrkiem siedzieli na plastikowych krzesłach na podwórku tego drugiego. Kurtki mieli rozpięte, w rękach ściskali kubki herbaty. Był to najcieplejszy dzień zimy.

   - Moglibyśmy wreszcie próbę zrobić, teraz weekend – powiedział Piotrek, zaciągając się skrętem.

   - Ta, masz rację. Chyba wszystkich przestraszyła trochę ta mucha.

   - Nie rozmawiajmy o tym, okej?

   - Okej. Ale tak, masz rację, próba musi być koniecznie. Odezwę się do Winciaka dzisiaj.

   Wolno siorbali swoje herbaty. Siwa mgła roztaczała się nad Piotrkiem. Jeremi postanowił przejść do sedna sprawy, z jaką tu przyszedł.

   - Mógłbyś przestać na każde spotkanie przyprowadzać z sobą Hanię?

   Spojrzał na twarz przyjaciela, próbując wyczytać jak najwięcej informacji. Piotrek był zakłopotany.

   - Ale czemu?

   - Bo nic z tego nie będzie, znam twoje zapędy do swatania.

   - Ale o co ci chodzi, Hania to naprawdę sympatyczna dziewczyna.

   - Kurwa, człowieku, ona ma mnie za pieprzonego boga.

   Pulchna twarz Piotrka okolona burzą czarnych loków jeszcze bardziej przypominała twarz średniowiecznego mnicha patrzącego na toster.

   - To źle? – rzekł tylko.

   - Tak! Myśli, że jestem najzdolniejszy, najidealniejszy, bezbłędny, że nie mam żadnych wad, że wszystko zrobię wspaniale. Rzygać mi się od tego chce.

   Piotrek parsknął śmiechem.

   - Człowieku, ale przecież…

   Z ulicy, tuż za płotem, dobiegł ich przerażający pisk hamulców, a potem huk połączony z dźwiękiem wybijanych szyb i gniecionej blachy.

   Piotrek (o Jezu, moi rodzicie, nie, moi rodzice, nie to, tylko nie to) odstawił kubek na stolik, nie zwracając uwagi na rozlaną herbatę. Skręt zgasł gdzieś w śniegu pod ciężkim butem.

   - O Jezu, słyszałeś to?! Musieli się stuknąć!

   Głos przyjaciela dobiegał do Jeremiego - który siedział bliżej ulicy - z bardzo daleka, jakby on sam zanurzony był w wodzie. Huk wypadku ogłuszył go.

   - Już. Już idę.

   Wstali z krzesełek. Słyszeli trzask płomieni, Jeremi cichy, prawie ulotny, Piotrek głośny i agresywny.

   - Widzisz coś? Jesteś wyższy.

   - Nie – odpowiedział Jeremi. – Hanka pewnie powiedziałaby, że mam wzrok, jak pieprzony sokół, ale niestety nic nie widzę. Chodźmy.

   Poszli roztrzęsieni, bojąc się czekającego na nich widoku i zadań, jakie będą musieli wykonać. Piotrek już wyobrażał sobie dwie ręce leżące oddzielnie przy zgniecionym Volvo albo BMW oraz ogromną kałużę krwi, niczym staw na jezdni. Trzask płomieni ranił uszy, zdawał się być jakimś pradawnym językiem ognia, dialektem tak ohydnym jak (dialekt Mordoru) widok, który czekał na nich za płotem. Wredną, agresywną mową.

   Wybiegli z podwórka wprost na chodnik.

   Rozejrzeli się. Słońce rozświetlało całą okolicę. Jezdnia była pusta, tak jak zazwyczaj, bowiem Piotrek mieszkał na przedmieściach Wyszkowa. Słyszeli trzask płomieni tuż obok siebie, a Jeremi cofnął się gwałtownie, ponieważ do jego uszu dotarł cichy jęk, jęk człowieka i skrzypnięcie, jakby ten ktoś otwierał drzwi zgniecionego samochodu.

   Ale tu nie ma samochodu! Tu nie ma samochodu! Nie ma nic! Nic! Ni…

   Rzężenie było takie prawdziwe.

   Czuli płomienie obok siebie, a mimo to było zimno, wiatr wiał leniwie, tak jak wtedy gdy siedzieli na podwórku. Dym nie szczypał ich w oczy, bo nie było żadnego dymu, tylko spokojna ulica. Coraz wyraźniej łowili uchem jęk umierającego człowieka przygwożdżonego przez masę swojej maszyny, a mimo to jezdnia była pusta, tak pusta jak to tylko możliwe.

   Usłyszeli kroki, nierytmiczne i wolne, i chrzęst szkła.

   - Madziu. Madziu. Madziu. – Bełkotliwy szept. Dźwięk tłuczonej szyby. Nieco bardziej w prawo, bliżej nich, jęki, jęki, jęki.

   Trzask płomieni.

   A potem wszystko ucichło jak ucięte nożem i jedynymi dźwiękami jakie ich otaczały był spokojny szum wiatru i odgarniany śnieg u sąsiadów.







Rozdział 6 (?)



   - A więc tak to się zaczęło – powiedziała Laura, upijając łyk soku jabłkowego. – Od tych trzech zdarzeń.

   - Tak. Później, w trakcie szaleństwa, nazywaliśmy je Wstępniakiem. Wymioty, mucha i wypadek. I, Boże święty, to był dopiero początek. Kamyk przed lawiną.

   - Wiem.

   Jeremi zaczął zauważać, że prostota to ważna cecha Laury. Nie lubiła zawijasów, nie lubiła pętli, kierowała się tylko wyraźną, jednopasmową drogą. Zaimponowała mu tym.

   Siedzieli w „Barwnej nazwie” od kwadransa. Gdy przestraszony wmaszerował do surowego, ciemnego baru i przysiadł się do niej, zamówili szklankę soku i jedno piwo, a potem ona rzekła: opowiedz, jak to się zaczęło, zrzuć bariery.

   Zrzuć bariery. Przywołaj wspomnienia.

   Po prostu.

   Czuł się luźniej, chociaż wiedział, że to dopiero początek – zarówno podróży w przeszłość, jak i teraźniejszej wyprawy. Laura potrafiła słuchać, a teraz – gdy doszli do punktu, gdzie wszystkie zasłony są zrzucane – także wydawała się odprężona. Niemal radosna.

   - Wiesz? – spytał Jeremi i spojrzał prosto w jej niebieskie oczy. – Nie wątpię, że wiesz. Chciałbym jednak wiedzieć, skąd. Chyba należy mi się, prawda?

   - Tak. Ale najpierw chciałabym skończyć twoją część. – Wytrzymała jego spojrzenie. Na ładnej twarzy znów widniała dziwna determinacja. Twarz, która widziała (słyszała) wiele.

   Rozejrzał się po barze. „Barwna nazwa” wczepiał się w kanon tego typu miejsc – lokal był ciemny, trochę duszny, źródło światła stanowiło kilka błękitnych lamp. Drewniane, okrągłe stoliki rozrzucono losowo po dużym pomieszczeniu, którego centrum stanowiła długa lada strzegąca półek pełnych alkoholi. Można by pomyśleć, że to mroczne miejsce, ale atmosfera była naprawdę przyjemna. W powietrzu zawsze unosił się ładny zapach starego drewna, a właściciel, Janek, odznaczał się – zgodnie ze słowami przyjaciela Jeremiego, Kuby – „dużym współczynnikiem zajebistości”.

   Poza tym puszczano dobrą muzykę lat dziewięćdziesiątych.

   Laura zajęła miejsce w najdalszym kącie i nikt nie siedział w pobliżu, mogli więc rozmawiać spokojnie. Oprócz ich, zajęte były jeszcze trzy stoliki.

   - Więc co chcesz dokładnie wiedzieć? – warknął Jeremi. – Jak stopniowo popadaliśmy w szaleństwo? Czy jak to się skończyło? Czy może jak moja ciocia…

   - Nie, chciałabym wiedzieć czy nosiliście bejsbolówki i oglądaliście „Dragon Balla”.

   Mina Jeremiego osiągnęła kwintesencję tępoty.

   - Co?

   - Jajco – powiedziała Laura i po raz drugi w ich krótkiej znajomości uśmiechnęła się, uwalniając w tej minie sympatię i nostalgię zarazem.

   Zaśmiali się nad swoimi szklankami. Cicho i nieśmiało, jak dzieci podkradające ciastka z szuflady.

   - Tak i nie.

   - Słucham? – spytała, unosząc brwi.

   - Tak, nosiliśmy bejsbolówki i nie, nie oglądaliśmy „Dragon Balla”.

   - „Dragon Ball” był dla ciot, nie?

   Ponownie zachichotali. Jeremi wypił łyk piwa.

   - Wiesz, to świetne, że w obliczu tego szaleństwa wciąż potrafię się śmiać – rzekł. – Od wczoraj przeżywałem rosnące w siłę załamanie nerwowe, a teraz… - Uniósł ręce, ze świstem wypuszczając powietrze. Musiał mówić głośniej z powodu gwaru w barze.

   - Cóż, tak naprawdę jesteś oswojony z tym wszystkim. Sęk w tym, że zapomniałeś, że jesteś. To zasługa ludzkiego umysłu.

   Ludzki umysł. Zamykanie nienaturalnych wspomnień.

   Zapominanie. I przypominanie.


   Czuł się, jak na dwuosobowej huśtawce nastrojów. Mimo prób zdystansowania się do wszystkiego, niepokój wciąż go oplatał.

   - Wiesz, tak czy siak wolałbym dalej żyć w słodkiej niewiedzy.

   - Och! – Teatralnie otworzyła usta. – Czy to mnie światło oszukuje, czy w oczach twych pretensja błysnęła, mości Jeremiaszu? Czy to nutka, nie, przepraszam, cała symfonia urazy?

   Zlustrował jej twarz okoloną „grzybkową” fryzurą.

   Przypominanie. Przypominanie. Przypominanie.

   - Tak, masz rację, Holmesie, to była pretensja. – Osuszył głos z żartobliwego tonu. – Prawdę mówiąc, wciąż się ciebie boję. Prawdę mówiąc, to ty okazałaś się laską dynamitu, który wysadził wejście do grobowca w mojej głowie. Prawdę mówiąc, powinienem cię nienawidzić. Nie zmienią tego luźne żarciki.

   Jej twarz – zdaniem Jeremiego: z trudem – pozostała spokojna.

   - Jesteś strasznie zawiłym, poplątanym człowiekiem – stwierdziła.

   - Ty za to trochę zbyt prostym. Oczekujesz, że tak po prostu wszystko przyjmę. Na klatce mówiłaś, że jest ci ciężko, ale teraz przypierasz mnie do…

   - Bo jest mi ciężko, do diabła! – syknęła gwałtownie, zrzucając bezosobową maskę. Łzy w jej oczach pojawiły się tak nagle, że Jeremiego zamurowało. – Tylko czy to oznacza, że muszę się z tym, do cholery, obnosić, jęczeć, jak to mi jest źle i niedobrze? Że muszę wypluwać te brudy z siebie, zamiast czyścić je w środku? Wolałbyś rozmawiać o pieprzonym obłędzie rzeczywistości z roztrzęsioną, zapłakaną idiotką? Jak na razie ty doskonale wypełniasz rolę mażącego się palanta, który
Ostatnio zmieniony pn 13 kwie 2009, 19:01 przez Patren, łącznie zmieniany 4 razy.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

Koniec :)

2
myśli, że jest jedynym poszkodowanym, więc może łaskawie weźmiesz się w garść, co? Przemyśl to, a ja w tym czasie uzewnętrznię, jak bardzo jest mi ciężko w cholernej łazience.

   Wstała i chwyciwszy swoją prostą, zieloną torbę, odeszła w stronę ubikacji. Spódnica tego samego koloru odsłaniająca zgrabne łydki powiewała w rytmie szybkich kroków.

   Łoł.

   Z głośników zaczął lecieć „Black Hole Sun” Soundgarden.

   Ukrył twarz w dłoniach, masując grzbiet nosa. Wiedział, że dziewczyna ma rację. Jakkolwiek nie był znerwicowany, podejrzliwy i zmęczony, dostrzegał na jej twarzy to samo.

   - Palant. Pieprzony palant – szepnął do swoich dłoni. W hałasie rozmów jaki niedawno zagościł w barze i tak nikt by go nie usłyszał, nawet gdyby mówił normalnym głosem.

   Chris Cornell śpiewał o zmywaniu deszczu.

   Masz rację. Pora zmyć deszcz, brachu.

   Laura wróciła trzy minuty później. Niebieskie oczy skierowała na Jeremiego. Milczała. Jej twarz była spokojna, ponownie okryta determinacją.

   Black hole sun, won’t you come?

   Jeremi nabrał powietrza, wypinając klatkę piersiową.

   - Opowiem ci, jak wszyscy – wszyscy, to znaczy nasza czwórka – uznaliśmy, że mamy duży problem – zaczął. – To było na następnej próbie. Zaopatrzyliśmy się w odpowiednią pomoc…





                  *



   Puszki po piwie zaścielały całą podłogę sali prób. Siwa mgła była niemal namacalna, trójka chłopców siedząca na kanapach (i jeden leżący na zimnej podłodze) ledwo się dostrzegała. Fajka wodna wędrowała z ust do ust.

   - Mamy choleny poblem – stwierdził mądrze Radek, przekazując osprzętowanie siedzącemu obok Wincentemu.

   - Ta, kurwa. Zwajowaiśmy – powiedział Jeremi na drugiej kanapie. Wincenty wypuścił z ust kolejny kłąb mgły i podał fajkę przyjacielowi.

   - Któa jes gozina? – spytał Radek.

   Wincenty siłował się jakiś czas z zegarkiem na ręce. Wreszcie w blasku lampki odczytał czas.

   - Piesza się zbiża. Jeseśmy pieprzonymi męszenikami rokerola, wiecie?

   - Kurwa. Miaem byś do pónocy w acie. – Radek zignorował refleksję przyjaciela.

   - Wcae nie zwajowaiśmy – Wincenty przechylił się w stronę Jeremiego, który magazynował w ustach dym. – Wiesz o tym, prawda?

   Jeremi wypuścił mgłę z ust.

   - Piotek! Piotrek! Piotrek, leniu! Śpi – stwierdził, obserwując leżącego przyjaciela. Wyjątkowo trzeźwym wzrokiem spojrzał na trzymaną w ręku fifkę, a potem na srebrny kluczyk obok lampki. Srebrny kluczyk z ogonem wiewiórki. Z kolorowymi breloczkami wyplatanymi z gumowych sznurków.

   Kluczyk, kluczyk, kluczyk, kluczyk, ogon, kluczyk, kluczyk, ogon, kluczyk.

   - Niestey wiem, bracie – powiedział, przechylił się przez oparcie kanapy i przytulił do Wincentego.

   - Ja też – szepnął Radek. Jego słaby głos drżał. – Ja też.



 *

     

   - Wiem, że to brzmi dość absurdalnie. Zalać się i zjarać w obliczu koszmaru…

   - Nie – przerwała mu Laura. – Nie, nie. Rozumiem to. To po prostu wydawało wam się jedyną pomocą, prawda?

   Jeremi był pod wrażeniem.

   - Coś w tym rodzaju. Wincenty raz żartem nazwał to imprezą integracyjną.

Chcieliśmy wmówić sobie, że tego problemu nie ma, że ubzduraliśmy go sobie przez trawę i alkohol.

   - Nie wyszło.

   - Nie wyszło – potwierdził i wypił dwa łyki swojego piwa.

   - Już wtedy to trwało regularnie – podjął na nowo, podnosząc głos, by przebić się przez gwar rozmów. – Wincenty twierdził, że w kuchni na parterze słyszał rżenie koni. Piotrek szelest reklamówek na pustym chodniku.

   - A ty? – Laura świdrowała go spojrzeniem.



                  *



   Była siódma dwadzieścia osiem rano w niedzielę, ranek po „imprezie integracyjnej” w sali prób. Wracał błotnistą ścieżką do domu, próbując zignorować dudnienie w czaszce i wrażenie, jakby ktoś pieścił jego gałki oczne tarką. Czuł kwas w ustach po wymiotach.

   Jezu, co za szczęście, że ciocia z wujkiem i babcią są w Trzciance.

   Szedł z opuszczoną głową, obserwując patyki i próbując zignorować mróz. Brodą przytulał się do kołnierza kurtki.

   Skrzypienie. Naprężone liny.

   Przystanął gwałtownie i wrzasnąłby, gdyby miał na to siłę. Rozejrzał się po okolicy. Chodnik oraz jezdnia nieopodal były puste. Postawił następny krok…

Głośne skrzypnięcie - skojarzyło mu się to ze spróchniałymi gałęziami drzew, po których kiedyś chodził - zapełniło ciszę poranku. Liny syczały groźnie, jakby lada chwila miały pęknąć. Niemal czuł, jak ziemia się chybocze. Niemal widział ogromną przepaść między deskami (jakimi deskami, do cholery?!), po których stąpał.

   Niemal.

   Ten most lada chwila się zawali, Indy.

   Zszedł na trawę, kierując się w stronę chodnika.

   - Za… Zaraz spadnę – szepnął i para buchnęła z jego ust.

   Liny po jego prawej i lewej syczały naprężone. świat chybotał się. Stare deski skrzypiały.

   Skrzyp, skrzyp, skrzyp.



                  *



   - I tak przez całą drogę do domu. Myślałem, że zwariuję. Szedłem po cholernym chodniku z jesienią średniowiecza zamiast głowy, a moje uszy mówiły mi, że stąpam po starym moście, wiesz, jak w dżungli. Chyba przetrwałem tylko dlatego, że tak naprawdę wciąż byłem trochę pijany.

   - Więc spotkałeś się z tym złośliwym.

   Gwar rozmów trwał. Szurały krzesła, dudniły kroki, rozchodziły się śmiechy. „Barwna nazwa” żyła. W głośnikach leciała Kylie Minogue.

   - Z tym złośliwym? – Piwo Jeremiego zatrzymało się w połowie drogi do ust. – Jest jakaś klasyfikacja?

   Laura uśmiechnęła się.

   - Nieoficjalna. Powiedz, do jakiego wspólnego wniosku w końcu doszliście? Muszę wiedzieć, czy aby na pewno zrozumieliście problem.

   - To taka klasówka, tak?

   - Nie dyskutuj ze mną, gówniarzu.

   Jeremi uśmiechnął się. Potem wziął głęboki oddech i zanurzył się w odmętach przeszłości.



                  *



   - Dźwięki żyją – szepnął Wincenty, patrząc, czy Pan Edward nie jest zbyt blisko. Nie był. Przenosił właśnie jakiś fotel z remontowanego pokoju.

   Jeremi z ulgą przyjął opinię przyjaciela.

   - Boże, jak dobrze, że nie tylko ja tak myślę.

   Stali w korytarzu na pierwszym piętrze domu Wincentego. Pomagali w noszeniu mebli. Oboje wyglądali na przestraszonych i takich, co przegapili kilka nocy stworzonych do spania. Długie włosy Jeremiego odstawały na czubku głowy, tworząc „koguciki”. Wyglądał jak hipisowaty szalony naukowiec.

   - Sądzę – kontynuował – że one żyją. A skoro żyją, to i umierają. I my… My chyba słyszymy te martwe.

   Zesztywnieli, gdy zobaczyli nadchodzącego Pana Edwarda, jak przyłapani na złym uczynku.

   - Już obgadaliście, kogo trza? – zapytał mężczyzna.

   Jeremi uśmiechnął się.

   - Tak, bronie naładowane, kominiarki w plecakach.

   - Tak, tato, zapomniałem ci powiedzieć, że wychodzimy dzisiaj w nocy i pożyczam tą piłę łańcuchową z garażu. Będziemy się uczyć na biologię.

   Zaśmieli się wszyscy i Wincenty z ogromną, bezbrzeżną ulgą zauważył, że zarówno jego śmiech, jak i Jeremiego był szczery. Prawdziwy.

   - Dobra, robimy przerwę, potem weźmiemy się za kanapę i biurko. Jadzia na dole na pewno czeka z herbatą – powiedział Pan Edward, ruchem ręki poganiając chłopaków.



                  *



   - Bingo – powiedziała Laura.

   W tym samym momencie do ich stolika podszedł człowiek o owłosieniu kuli bilardowej.

   - Podać wam coś, czy tak będziecie strachliwie sączyć swoje napoje?

   Ubrany był niemal jak alfons, jaskrawa koszula biła po oczach, ale tak samo po oczach biła z jego młodej twarzy czysta sympatia. Oto człowiek, który kocha, to co robi.

   - Ja dziękuję – powiedziała Laura.

   - Ja też – rzekł Jeremi. – Poprzestanę na siorbaniu twoich szczyn, Janku.

   - Smacznego. – Janek zwrócił się bezpośrednio do niego, potem mrugnął do Laury i odszedł sprężystym krokiem.

   - Na czym my to? – spytał Jeremi. – Ach, tak, gawędziliśmy o duchach dźwięków i o tym, jakie to wszystko pojebane, zapomniałem, wybacz.

   - O, taki ty jest znacznie lepszy – powiedziała Laura. – Wracając do naszego tematu – bingo. Doszliście do dobrych wniosków. – Na jej twarzy znów pojawiła się determinacja. – Dźwięki żyją. To co teraz mówimy, żyje. Stukot naszych szklanek żyje i chlupot soku jabłkowego też. A tam gdzie jest życie, jest i śmierć. To logiczny ciąg. Wszystkie dźwięki wreszcie cichną i wreszcie umierają. I czasem… Czasem słyszymy te duchy.

   - Czasem – potwierdził Jeremi.

   - Wielu ludzi, właściwie większość, nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Mówią „przesłyszało mi się coś”, albo „wołałeś mnie?”. Albo „czasem w nocy słyszę jakieś dziwne stukanie, ciekawe co ci sąsiedzi tam na górze robią”. Nie rozumieją, że nic im się nie przesłyszało i że nikt ich nie woła, a sąsiedzi śpią, lub być może słyszą to samo. Ich uszy łowią echo przeszłości.

   - Lepiej dla nich, że nie wiedzą.

   - Nie przerywaj mi. Chodzi o to, że dźwięk… Dźwięk to też siła. Ech, trudno mi to wytłumaczyć, znałam kogoś, komu poszłoby to znacznie lepiej. – Irytacja pulsowała w jej głosie. – Później pokażę ci pewne zapiski.

   - Są o tym książki?

   - Mniej więcej. Nie mam tego przy sobie, zostawiłam w samochodzie.

   Jeremi uświadomił sobie, że Laura pierwszy raz go okłamała. Zasmuciło go to. Wypił łyk piwa, prawie docierając do dna szklanki.

   - Wiesz co było najgorsze? – zaczął. – Bo w ogóle ten cały koszmar, licząc od wymiotów Radka, trwał jakieś półtora miesiąca. Te duchy, te wspomnienia dźwięków nie nasilały się, wciąż pojawiały się sporadycznie, ale to wystarczyło. I najgorsze były te spokojne wieczory w domu, kiedy na przykład leżałem i…



                  *



   … Czytał książkę. Kolejne strony „śmierci bogów” Nika Pierumowa szeleściły w ciszy jego małego pokoju. Był w domu sam z ciocią, wujek jeszcze nie wrócił z pracy. Z sąsiedniego pokoju sączyły się dźwięki telewizora. Powoli spowijała go mgiełka snu, wyrazy przepływały przez umysł, nie zostawiając śladu, powieki stawały się cięższe…

   Jęk.

   Strach sparaliżował jego ciało, a cała senność wybuchła jak przebity balon. Poczuł napięcie każdego mięśnia. Bolało.

   Jęk. Ciężkie westchnięcie z pokoju (Boże, nie, wylew, tylko nie to, błagam, ciociu, coś jest mojej) cioci, a potem kolejne jęki przesycone bólem i bezradnością.

   (rusz się, rusz się, się rusz pierdzielony tchórzu, rusz się, zrób coś, rusz)

   Nie mógł się ruszyć. Bał się, lęk więził jego ciało. Kolejne spazmy cierpienia trwały w pokoju cioci. Skrzypienie łóżka, głośne i (nie, nie skrzypienie, mam stracha, nie skrzypienie, to znaczy, że wierzga się w bólu, potrzebuje pieprzonej pomocy, rusz się, brzydkie jęki) natarczywe.

   Ciocia oddychała ciężko, jakby walczyła, tak jak walczył teraz Jeremi z własnym dojmującym strachem. Jęczała i te jęki, te westchnięcia, pękały w szwach wypełnione bezradnością, przerażeniem i bólem. Coś się działo i chłopak wiedział, że jest to coś bardzo złego, że być może liczy się każda sekunda. Jej łóżko skrzypiało, jakby sama próbowała wstać, wezwać pomocy, wykręcić 999, a może przypełzać do pokoju swego chłopca.

   Przypełzać do pokoju. Jak zombie.

   Cała sytuacja trwała zaledwie pięć sekund i nagle w powietrzu zawisł przeraźliwy łomot z pokoju kobiety. Spadła, spadła z łóżka, JEZUPOMóżJEJDEBILU. Jęki ustały, zastąpione przez głośny charkot, jakby brakowało jej sił na czystsze dźwięki. Jakby się (to wylew, to ten pieprzony wylew) dławiła.

   Wreszcie – niczym strop kopalni, który się zawalił – Jeremi wstał, pokonując przerażenie. Bał się widoku, jaki ujrzy w pokoju. Obrazu cioci, tej walecznej, silnej kobiety upokorzonej przez wylew, wierzgającej się na dywanie, który sam rozkładała. Nie chciał widzieć dobrego serca zdruzgotanego przez chorobę.

   Więc ją uratuj, dupku.

   Zerwał się z łóżka, rzucając książkę (nie zaznaczyłem strony) na bok i przy akompaniamencie paskudnego charkotu wybiegł z pokoju. Teraz jeszcze wyraźniej wszystko słyszał. Rzucała się na dywanie, a ręką uderzała o bok łóżka, z którego spadła, być może w efekcie agonalnych drgawek.

   Moja ciocia umiera.

   Z tą myślą Jeremi wpadł do dużego pokoju. Telewizor był włączony, okno uchylone, a światło zapalone. Słyszał tylko chrupanie. Ciocia oglądała „Rozmowy w toku” i jadła orzeszki solone, które tak lubiła. Szczupłe, zgrabne ciało leżało bokiem na łóżku, głową opierała się o rękę. Skierowała niebieskie spojrzenie na Jeremiego.

   - Co się stało? Wyglądasz na przestraszonego.

   - Nie. Nie. To znaczy nic, po prostu myślałem, że cię nie ma, zaraz… Zaraz będę wychodził. Nic. Wszystko okej.

   - Mam nadzieję. – W jej głosie pobrzmiewała podejrzliwość. - Orzeszka?



                  *



   - Stało się tak trzy razy. – Jego głos był cichy, w gwarze baru prawie niesłyszalny dla Laury. – Aż trzy albo tylko trzy. W każdym razie starczyło, bym w domu obsesyjnie rejestrował każde kaszlnięcie i westchnięcie. Bym bał się włączać muzykę, żeby przypadkiem nie przegapić jęku mojej cioci. – Patrzył się w pustą szklankę.

   Laura wyjęła z torebki komórkę i spojrzała na wyświetlacz. Potem schowała urządzenie i rozejrzała się po „Barwnej nazwie”. Siedziała pod ścianą i miała widok na cały bar, w czasie gdy Jeremi zwrócony był do niego plecami. Dopiła swój sok.

   - Wiem, że było ci ciężko – powiedziała.

   - Wiem, że wiesz. Mam nadzieję, że wkrótce mi powiesz, skąd. – Nie zdejmował wzroku ze szklanki, jakby bał się teraz spojrzeć w jej niebieskie oczy. – Wiesz, właściwie jesteś trochę podobna do mojej cioci.

   - Cóż, musiała być piękna.

   Jeremi nie uśmiechnął się.

   To był ten moment.

   - Jeremi. Jeremi, pora ruszać.

   Wreszcie podniósł wzrok. Ich spojrzenia splotły się.

   - Ruszać? Niby gdzie?

   - Jak to gdzie? Przecież zauważyłeś, że te wszystkie rzeczy zaczęły się od CZEGOś. Jedziemy do Wyszkowa.

   To dziwne, ale pierwszą myślą, jaka śmignęła Jeremiemu przez głowę, była ta o Promykach jego babci. Jejku, jak marzył o Promyku.

   - Co? Do Wyszkowa? – rzekł miast tego, przekrzykując gwar rozmów.

   - Tak. Tam. Stąd to będzie jakieś dwie godziny jazdy, prawda? Opowiesz mi resztę w drodze i ja też opowiem ci wszystko. Kuszące, prawda?

   - Ale czemu teraz? Oszalałaś?

   - A co ci da czekanie? Wątpliwości. Da ci pęczniejący, jak jakiś cholerny guz, lęk. Da ci zbyt wiele obaw i zbyt wiele wizji. Czy nie pokrzepiająca jest myśl, że jeszcze dzisiaj możesz to zakończyć? I że być może stanie się to w dzień, a nie w nocy, kiedy wszystko jest bardziej oślizgłe? – Sama zdawała się z trudem maskować zdenerwowanie.

   Jeremi złożył ręce jak do modlitwy. Opuszki palców złączył z ustami. Huragan myśli trwał.

   - Ale… Może nie ma czego kończyć? To znaczy chcę powiedzieć, że wczoraj dałaś mi ten pieprzony klucz, ale jeszcze nic się nie stało, nie było żadnych dźwięków…

   - Jeremi.

   - … Nic mnie nie nawiedziło, może tylko jakiś głupi sen…

   - Jeremi.

   - Co? – W jego oczach błąkał się lęk, znów miał szesnaście lat.

   - Rozejrzyj się po barze. – Niebieski wzrok przesunęła nad jego ramię.

   Rozejrzał się. Ujrzał okrągłe, drewniane stoliki rozrzucone chaotycznie, błękitne lampy, długą ladę i Janka czyszczącego za nią szklanki, niczym średniowieczny karczmarz. Bar był pusty.

   Gwar rozmów, szuranie krzeseł, śmiechy i stukot szklanek trwały.







I fear the worst and hope the best

Will come to see us blessed


Audioslave





Część druga: Wyprawa





Rozdział 7 (28 sierpnia 14:31)



   

   Dźwięk jest niedoceniany.

   Nigdy nie był tak ważny jak obraz, czy materia albo świat eteryczny. Nigdy też nie został sprowadzony do rangi poważniejszej energii kierującej dźwigniami wielkiej machiny światów. Zawsze zostaje w cieniu, bardziej jako ciekawostka i przyjemność niż… Siła.

   Czemu?

   Dźwięku nie możesz zobaczyć, dźwięk także nie zobaczy ciebie… Czy to oznacza, że nie ma jaźni, czy choćby instynktu? Nie dotkniesz go, i on nie dotknie ciebie. Czy aby na pewno? Nie jest niezbędny do życia. Dla większości. Mimo wszystko, idzie w parze ze słuchem, który jest jednym z naszych głównych zmysłów. Dla niektórych dźwięki to całe życie, ale wciąż nie… Siła.

   Czemu?

   Gedrik nie wiedział, ale gdy widma dźwięków zaczęły nawiedzać jego świat, musiał zmienić poglądy. Po pierwsze i najważniejsze - ONE żyją. Niektóre – a może wszystkie? Kto wie? Kto? - mają świadomość. I wszystkie, absolutnie wszystkie, potrzebują istnienia. Czy są groźne? Zwróćmy się do Gedrika. Gedriku, czy są gróźne? Czy są?

   Dźwięki umierają. Jak każdy byt wymagają pochówku. A gdzież lepiej pochować brak ciszy, jeśli nie na Cmentarzysku Dźwięków?




   Jeremi przeczytał po raz szósty. Notatkę zapisano na kartce w kratkę z zeszytu. Papier nosił ślady częstego korzystania. W lewym górnym rogu ktoś zostawił brązowy odcisk kciuka, boki były pozaginane.

   Jeremi przeczytał po raz siódmy.

   Gdzie lepiej pochować brak ciszy, jeśli nie na Cmentarzysku Dźwięków?

   Jego umysł znajdował się w dziwnym stanie znieczulicy. Nie robiła na nim wrażenia ta cała chora sytuacja, nie ruszała go wyprawa do Wyszkowa. Przypominało to szkolne problemy, gdy w niedzielne wieczory miał perspektywę poniedziałkowego sprawdzianu, kartkówki, pracy domowej oraz zagrożenia z matematyki. Czasem w obliczu tego bałaganu po prostu się znieczulał – ilość roboty nie robiła na nim wrażenia, był nawet radosny.

   Teraz czuł się podobnie. Wiedział, że ten stan długo nie potrwa, ale mimo to cieszył się tym, co ma. Przeczytał notatkę po raz ósmy.

   - Wiesz, jak ja za dużo czytam w samochodzie, to robi mi się niedobrze – powiedziała Laura, przenosząc wzrok z jezdni na mężczyznę. Prowadziła swojego srebrnego Matiza od kwadransa, dopiero opuszczali miasto. Słońce świeciło wysoko. – A może jesteś analfabetą? Chcesz, to przeczytam ci na…

   - Cmentarzysko Dźwięków. Co za debilna nazwa – powiedział bardziej do siebie niż do niej. Wciąż patrzył na kartkę. – Ale jednocześnie…

   - Prawdziwa, co? – Patrzyła znów na jezdnię. Z profilu przypominała Kleopatrę. Jej niewielkie lecz zgrabne piersi falowały w rytm wolnego oddechu. Była spokojna.

   - Tak. Prawdziwa. Kurewsko prawdziwa.

   - Sprawdzałeś inne?

   - Chwila.

   Sięgnął do niedużego pliku podobnych kartek leżących na desce rozdzielczej. Były tam zapiski różnych nawiedzających autora dźwięków – urywki rozmów, odbijająca się w domu piłka tenisowa, gwiżdżący czajnik czy… Odgłosy choroby. żółwik, Autorze. Znalazł też kilka, podobnych treścią do poprzedniej, notatek o dźwięku samym w sobie. Na jednej Autor nabazgrał coś szybko na marginesie.



   Dźwięki:

a.)   zwykły –wspomnienie, niegroźne, echo przesz

b.)   złośliwy –bezpośrednio do umysłu, miesza, mą

c.)   świadomy –przemawia.




   Końcówki wyrazów były ucięte przez brak miejsca, jakby autor nie zauważył, gdzie

jest koniec kartki. Jeszcze drobniejszym drukiem, tuż pod tą dopiską, nabazgrał:



Najsilniejszy jest piosenka, PIOSENKA, P-I-O-S-E-



   Te słowa przejęły go dreszczem. Przetasował jeszcze kartki i jego uwagę przykuł wąski tekst. No proszę, nasz Autor jest też poetą. Ta strona wyglądała na najmniej używaną z wszystkich. Rozejrzał się – Laura koncentrowała się na prowadzeniu, jechali już między typowymi, polskimi łąkami poprzecinanymi rzędami drzew – i ponownie zagłębił w lekturze.



Widma dźwięków

Wspomnienia bez ciszy

Upiory brzęków

Duchy wciśniętych klawiszy



Więc czemu do mnie?!

Cierpliwie obalam granicę snu

Ja wiem gdzie widma legną się

Czemu was nie ma na Cmentarzysku?



Usłyszałem go martwego

A on usłyszał mnie




   Przeczytał trzy razy. Stwierdził, że poeta z autora kiepski, ale na pewno wie, jak przekazać, co go gryzie. Duchy wciśniętych klawiszy.

   Cmentarzysko.

   - No dobra, chyba pora, żebyś to ty trochę poopowiadała, co?





Rozdział 8 (28 sierpnia 14:41)



   Wsie, pola oraz CPNy przewijały się za szybą.

   - Te notatki należą do mojego brata – powiedziała Laura, patrząc na jezdnię. Jeremi wyczuł, jak ciężko było jej to z siebie wyrzucić.

   - W takim razie czemu nie ma go z nami? – zapytał. - Wydaje się być znawcą.

   - Nie żyje.

   - No tak, to całkiem dobry powód – powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język.

   - Owszem.

   Zmrużył oczy przed promieniami słońca. Dzień był ciepły, duszny i niemal prosił się o kolejną szybką ulewę. Jeremi spojrzał na Laurę. Jej czoło pozostawało gładkie, a spojrzenie twarde.

   - Miał na imię Dominik – podjęła. – ślepy od zawsze, wrodzona wada. Moja mama była już stara, gdy zaszła w ciążę, na dodatek przeżywała… - Zacięła się, na jej czole pojawiły się zmarszczki. - Zresztą, nieważne, nie musisz wiedzieć wszystkiego.

   Wyprzedziła tira, wjeżdżając przed Toyotę. Jest dobrym kierowcą, stwierdził Jeremi, który nigdy nie zdołał pojąć subtelnej równowagi w naciskaniu pedała gazu. Postanowił żyć bez prawa jazdy jeszcze przed osiągnięciem pełnoletniości.

   - Większość mojego życia poświęciłam opiece nad Dominikiem – kontynuowała Laura. – Nie pracowałam, nie poszłam na studia. Byliśmy bardzo blisko.

   - ślepi skuteczniej rejestrują duchy dźwięków, prawda?

   - Niekoniecznie. Ludzie z dobrym wzrokiem także nie dostrzegają widm i innych niesamowitości. Jeszcze raz mi przerwiesz, Jeremiaszu Ensterze, i będziesz szukał swojej dupy na plecach.

   - Zrozumiałem subtelną sugestię.

   Z zadowoleniem zauważył, że się uśmiechnęła.

   - Dominik po prostu miał farta – podjęła na nowo. – Albo raczej niefarta. Nie dość, że był ślepy, to jeszcze wychwytywał te wszystkie martwe dźwięki. Twierdził, że mają płytszą barwę. Tak jak niektórzy mają talent muzyczny albo plastyczny. W każdym razie pierwszy raz odkrył tego psikusa, jak sam lubił to nazywać, w wieku ośmiu lat. Stanął w kuchni i powiedział do mojej mamy: czemu woda piszczy, jak jej nie ma? Mama położyła go spać, bojąc się, że ma gorączkę. Miałam wtedy dwanaście lat i kiedy wróciłam ze szkoły, on mi to opowiedział. Dokładnie opisał, jak pewny był, że ten czajnik tak naprawdę nie piszczy. Uwierzyłam mu. Wiesz czemu?

   - Bo go kochałaś?

   - Nie. Bo w zbyt wielu filmach widziałam, jak ludzie nie wierzyli głównemu bohaterowi i potem zjadał ich czteropalczasty stwór, przed którym ich zawzięcie ostrzegano.

   Jeremi parsknął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać.

   - Uwierzyłam mu i zaczęłam uważnie przysłuchiwać się wszystkim dźwiękom. Bezskutecznie. Dominikowi też rzadko się to zdarzało, ale dwa razy była sytuacja, kiedy byliśmy razem i on to słyszał. Ja nie. Pamiętam, że byłam na siebie wściekła, jakbym nie potrafiła zrozumieć jakiegoś oczywistego równania z matmy.

   - Dominik był wspaniałym chłopcem – powiedziała po chwili milczenia. – Na pewno widziałeś różne kalekie osoby na filmach. Zawsze są dwa typy. Albo kompletny ponurak, który jest obrażony na cały świat i pół wszechświata i uważa, że nikt go nie zrozumie, albo megaoptymista, który chce nieść radość innym i ignoruje swój problem. Dominik był trzecim typem. Właściwie nie różnił się niczym od zwykłych ludzi, pomijając fakt, że był ślepy. Potrafił się smucić i radować jak głupi. Nigdy nie przeżywał braku wzroku. Zawsze mówił, że nigdy go nie miał, więc to dla niego normalka i nawet nie wie, co traci. Często mnie wkurzał, jak typowy młodszy brat. Czasem miałam ochotę go rozszarpać.

   Na chwilę skierowała wzrok na Jeremiego. Jej niebieskie oczy były pogodne.

   - Masz rodzeństwo?

   - Nie. Jedynak. Ale rozumiem, o czym mówisz, wyobrażam to sobie. Piotrek miał młodszą siostrę, uwielbiał na nią narzekać i opisywać, co zrobiłby po urwaniu jej głowy.

   Skinęła głową.

   - Przez trzy lata od pierwszego jawnego kontaktu Dominika z duchami dźwięków, ja sama spotkałam się z nimi tylko raz. Miałam czternaście lat, byłam na wycieczce klasowej nad morzem i nie mogłam zasnąć z powodu psa szczekającego pod oknem. Mieszkałam z koleżankami na pierwszym piętrze, one spały jak zabite. Wreszcie zwaliłam się z łóżka i otworzyłam okno. Szczekanie ustało, plac pode mną był pusty, a noc tak cichutka, że usłyszałabym jodłującą mrówkę. Dopiero rano uświadomiłam sobie, że to wcale nie był wyjątkowo zwinny pies.

   Dominik przyjął moją opowieść ze spokojem. Stwierdził, że od jakiegoś czasu przypuszczał, że te dźwięki są dostępne tak naprawdę dla wszystkich. Skubaniec, miał dziesięć lat, ale mądrzył się jak cholera. Zawsze się mądrzył. A potem, rok później, natknęliśmy się na Cmentarzysko.

   Jeremi przymknął oczy. No cóż, puzzle się układają.

   Zauważył, że odczuwa ogromną ulgę.

   - My też natknęliśmy się na Cmentarzysko, prawda? – zapytał. – Na cholerny grobowiec dźwięków.

   - Tak. Wracaliśmy z Dominikiem ze spaceru, czy od znajomej, to dziwne, ale właściwie kompletnie nie pamiętam skąd. Obraliśmy drogę przez niezagospodarowaną część miasta. Szliśmy piaszczystą drogą i Dominikowi zachciało się siku. Skręciliśmy w stronę ciągnących się rzędem krzaków i dotarliśmy do małego, brudnego zagajnika, który kiedyś był chyba siedzibą meneli. Strasznie tam śmierdziało. Dominik wysikał się i stwierdził, że mu niedobrze. że boli go głowa. A potem, nim zdążyliśmy wyjść z tych krzaków, padł na kolana złapał się za uszy…

   - I miał wrażenie, jakby słuchał stu kawałków naraz. Burza dźwięków. – Spojrzeli sobie w oczy.

   - Radek, wtedy kiedy rzygał, też tak miał, prawda?

   - Tak, Wincenty mi to powiedział, kiedy się zjaraliśmy i napiliśmy. Na „imprezie integracyjnej”.

   Wróciła spojrzeniem na jezdnię. Policzki jej się zaróżowiły.

   - Jakieś dwa tygodnie później zaczęliśmy coraz częściej słyszeć dźwięki. Dominik zaczął pisać notatki. Wiersze. Opowiadania. Właściwie to ja pisałam, on dyktował. Tylko czasem sam chwytał za długopis.

   - Wszystko oscylowało wokół dźwięków?

   - Nie, zdarzało mu się też pisać o nastolatku i jego termosie, który kiedy trzeszczy, zabija kogoś na świecie.

   - że co? – Kwintesencja tępoty znów odwiedziła bladą twarz Jeremiego.

   - No co, miał specyficzne poczucie humoru. – W jej głosie zabrzmiała pretensja. – W każdym razie wgryzał się coraz bardziej w tą sprawę. Dźwięk to siła, dźwięk to poważna energia kierująca trybikami światów. Bla, bla, bla. Takie tam. Prawdopodobnie miał rację. Stworzył też tezę dotyczącą Cmentarzysk, według mnie bardzo trafną. Otóż, wyobraź sobie, dźwięki umierają. Gdyby zostawały na tym globie, to wszyscy słyszeliby ciągle ich widma, a przecież ludzie zauważają je sporadycznie. To dlatego, że dźwięk, gdy mija, trafia na Cmentarzysko. Cmentarzysko to jakiś punkt na świecie, prawdopodobnie opuszczony. Nigdy nie doszliśmy do wniosku na jakiej podstawie te punkty są wybierane. Ale nie można wiedzieć wszystkiego, co nie?

   - Racja.

   - W każdym razie martwe dźwięki gromadzą się w takich miejscach, jak opiłki żelaza przyciągane przez magnes. Są tam pochowane. Czasem tylko niektóre zbłądzą i wtedy „coś nam się przesłyszy” czy coś w tym stylu.

   - A ludzki umysł jest czymś w rodzaju łomu do ich grobowca? – zaryzykował Jeremi.

   - Dobrze główkujesz. Owszem, ludzki umysł, ale tylko szczególny. Przecież właściciel waszej salki musiał czasem odwiedzać swoją własność, jeszcze zanim ją wynajął, prawda?

   - Racja.

   - A mimo to dopiero Radek okazał się być tym łomem. Tak samo było u nas. Jestem pewna, że menele często nocowali w tym przeklętym miejscu, ale dopiero Dominik wypuścił duchy. Te dźwięki nie rozprzestrzeniają się po świecie, przesiąkają jedynie tych, którzy są przy otwarciu.

   - Skąd ta pewność?

   - Nie ma pewności. Ale wszystko się zgadza, prawda?

   Jeremi pomyślał o salce, o tym jak Radek narzekał na złe samopoczucie. O jego ataku.

   - Tak. Prawda.

   A potem pomyślał o srebrnym kluczyku.

   - Zaraz… Jak wy to skończyliście?

   Spojrzał na jej profil i dostrzegł, że uśmiechnęła się ponuro.

   - Nie skończyliśmy tego. Zawsze trwało, tylko czasem przycichało. Ja się do tego przyzwyczaiłam.

   Jeremi był w szoku.

   - Przyzwyczaiłaś się? Jak?

   - Po prostu. To w końcu tylko dźwięki.

   - Dobrze wiem, że wcale tak nie myślisz.

   Zaśmiała się cicho.

   - Już tak mnie znasz? Masz rację. Nie przyzwyczaiłam się. Zawsze mnie to wkurzało i straszyło, słyszenie rzeczy, których nie ma. Na szczęście zdarzały się dłuższe, nawet dwumiesięczne przerwy między tymi doznaniami. Poza tym miałam Dominika. Wam udało się uniknąć sprawdzania tego na własnej skórze.

   - No tak, ale…

- Czekaj. Daj mi dokończyć. Ostatni raz słyszałam martwy dźwięk pięć lat po otwarciu Cmentarzyska, w kwietniu 2004. Dominik zmarł w maju. W wypadku samochodowym. Głupi przypadek, nieuwaga jego nauczyciela angielskiego. Przyjęłam to ze spokojem, ciesząc się, że jest w lepszym miejscu. że może nawet widzi moją twarz, tam, z góry. Zaczęłam studiować. Nowe życie i w ogóle. Koniec. Uf. Lepiej mi.

   - Posłuchaj – powiedział natychmiast Jeremi. Mu wcale nie było lepiej. – Jak zrozumieć ten kluczyk? Co to ma do dźwięków? Jak…

   - Och zamknij się, proszę – jęknęła zirytowana i na chwilę przymknęła oczy. – Czy i tak nie czujesz się skołowany przez to wszystko? Nie czujesz, że się gubisz? Po co stawiać więcej pytań? Szukać odpowiedzi? Czy nie można przyjąć rzeczy takimi, jakie są i biec z prądem? Szczególnie jeśli chodzi o tak pojebane rzeczy?

   Zaczął bawić się swoimi włosami. Jego umysł mknął ruchliwą autostradą z prędkością trzystu myśli na sekundę.

   - Okej – rzekł dwie minuty później. - Dobra. Rozumiem. Wiesz chociaż, co zrobimy, kiedy już dotrzemy do naszej dawnej sali prób?

   Spojrzała na niego.

   - Kompletnie nie mam pojęcia.

   Zaśmiał się pod nosem i skinął głową. Jakieś trzy godziny wcześniej byłby wściekły i przerażony. Teraz jednak rzeczywiście czuł, że robią dobrze. Załatwią to jeszcze dzisiaj, nieważne jak i czemu, ważne, że załatwią. Skończą to. Skończą to w ciągu dnia. Po prostu pobiegną z prądem.

   - Opowiem ci, jak to skończyliśmy – rzekł. – A potem ty powiesz, jak to się zaczęło.

   - Myślę, że to uczciwa wymiana, szeryfie.

   



Rozdział 9 (19 luty 18:02)



   Było ciemno, zimno i wilgotno.

   Czwórka chłopców wchodziła właśnie między drzewa. Duża tablica nad ich głowami głosiła: „Park im. Karola Ferdynanda Wazy”. Każdy wbijał ręce głęboko w kieszenie kurtki, a brodę tulił do kołnierza. Szli skuleni wskutek mroźnego wiatru i strachu

O tak, wzięli przerażenie na barana.

Zarówno zadbana ścieżka, jak i drzewa byłyby niewidoczne przez kurtynę mroku,

gdyby nie grube warstwy śniegu. Biały puch rozjaśniał alejki z pustymi, pomazanymi ławkami.

   Piotrek ruszył w stronę jednej z nich. Z kieszeni wyjął czarny marker.

   - Co ty robisz? – szepnął Wincenty, wypuszczając zimną parę z ust.

   - Chodźcie tu – odpowiedział chłopak.

   Czemu szeptali? Być może czuli się jak dzieci, które robią coś bardzo, bardzo złego. Lub jak włamywacze.

   Jedynymi dźwiękami były szum wiatru oraz skrzypienie śniegu pod ich ciężkimi butami.

   Dotarli do Piotrka, który kucnął przy ławce i zaczął coś pisać na jej drewnianym oparciu. Milczeli, przysiadając obok przyjaciela.

   GDYBYśMY NIE WRóCILI

   ZBUżCIE SPółDZIELNIę.

   - Co za gówniany dramatyzm – powiedział Wincenty. Jego czerwone policzki drżały.

   - I „zburzcie” przez ‘rz’ – dodał Jeremi.

   - Och pieprzcie się – odparł Piotrek i dał marker Radkowi. – Podpiszcie się. Inicjałami.

   Zrobili, jak prosił: R.H., J.E., W.S., P.J.

   - Zadowolony? – spytał Radek. Piotrek nie odpowiedział.

   Wstali, chwilę patrzyli na swoje dzieło, a potem ruszyli w dalszą drogę. Usłyszeli – nieopodal, na moście – przejeżdżające tiry.

   - Chyba powinniśmy skręcić w lewo, do rzeki, nie? – powiedział Jeremi, głębiej naciągając założony kaptur.

   - Tutaj zaraz będzie zakręt – odparł Wincenty. - Bądźmy cywilizowani, idźmy ścieżkami.

   W wolnym tłumaczeniu: nie wychodźmy poza bezpieczny rejon.

   Piotrek ledwo pojmował, jak jeden przedmiot może wzbudzać taką trwogę. Nie wiedział też, czemu w ogóle liczą na szczęśliwe zakończenie. Sam przestał na nie czekać dwa lata temu, kiedy matka zmarła na raka płuc. Nawet nie zauważał, jak bardzo zmieniło to jego światopogląd. Wraz z mamą odeszła część duszy chłopaka odpowiedzialna za nadzieję. Dziwnie pokrzepiała go myśl, że być może wkrótce ją zobaczy. Przed oczami stanęła mu bajka, którą tak uwielbiał oglądać razem z nią w dawnych, lepszych czasach. W sumie, pomyślał, mijając bezlistne drzewa z gałęziami powyginanymi jak ofiary artretyzmu, przydałby się nam tutaj Kudłaty i spółka.

   Scooby-dooby doo, where are you?

Przeczuwał, że zginie dzisiejszego wieczoru.

   Nie była to myśl, która go przerażała, nie była to nawet myśl, która nie pozwalałaby mu się skupić. Czuł się raczej jak w te ranki, kiedy wstawał, widział za oknem burość oraz deszcz i wiedział, że to będzie zły dzień. Nie martwił się o chłopaków, bowiem część tego niezwykłego przeczucia mówiła mu, że są bezpieczni. Nie oni będą ofiarą dla chorej siły, która mieszała im w głowach nieistniejącymi dźwiękami.

   Skręcili w lewo, idąc dalej ścieżką, która opadała w dół, ku rzece Bug teraz skutej lodem. Radek zbliżył się do Jeremiego, który podążał tuż za prowadzącym ich Wincentym.

   - Jezu, Jeremi, czemu my tak świrujemy? Na chuj, po chuj i dlaczego? – zapytał.

   Jeremi odetchnął z ulgą, słysząc pytanie. Konwersacja przynajmniej zabijała upartą chęć biegu jak najdalej stąd, w jak najbardziej ruchliwe, jasne miejsce…

   - Nie mam pojęcia – odpowiedział. – Nie wiem. Nie myślę o tym. Po prostu chcę to skończyć. Jak najszybciej.

   Zbliżali się do rzeki, w dół i w dół.

   - Marzę o nagłej śmierci – ciągnął Radek. Jego głos drżał. – Kiedy pomyślę, że mógłbym zdychać powoli, od bzika, czy przez topienie się… Ja pierdolę, cholernie straszna myśl.

   Jeremi spojrzał na jego szczurzą twarz z krótkimi, czarnymi włosami jak zwykle przylepionymi do czaszki i delikatnie skośnymi, zielonymi oczami; policzki były czerwone, usta otwarte, a twarz wykrzywiona grymasem niepewności i zdziwienia.

   - Radek, my tam nie zginiemy – zdołał tylko wykrztusić. W ogóle nie dopuszczał do siebie tak strasznej wizji. Przesadyzm.

   Chłopak w odpowiedzi spróbował się uśmiechnąć.

   - Wiem – odparł. – Wiem. Po prostu… jeśli coś, gdyby coś, to chciałbym, żeby to się stało bardzo szybko.

   - Po prostu wyluzuj. Moja ciocia lubi mówić, że na świecie są dwie najważniejsze zasady. Pierwsza brzmi: nie przejmuj się drobnostkami. Druga: wszystko to drobnostki.

   - Moja mama mówi trochę inaczej. Zawsze powtarza, że życie to nie buty na rzepy.

   - Już prawie na miejscu – rzekł Wincenty przed nimi. Spojrzeli na niego jak na przywódcę. Tak jak zawsze.

   ścieżka kończyła się oblodzonymi schodkami prowadzącymi na porośnięty krzakami brzeg. W mroku wieczoru gałęzie wyglądały jak czarne macki wystrzelające z Buga i przecinające mroźne powietrze. Tuż za ich plecami, niczym chorzy wartownicy, znajdowały się nieliczne, stare drzewa.

   Stanęli na oszronionej trawie, patrząc się na taflę. Szum wiatru oraz warkot silników z niedalekiego mostu pieścił cztery pary uszu. Wincenty spojrzał na Piotrka i wyciągnął z kieszeni zaciśniętą w pięść dłoń.

   - Po prostu to skończmy, bez zbędnego pierdolenia, okej? – zapytał.

   - Okej. – Piotrek skinął głową, jego wzrok był nieobecny i spokojny. Wystawił otwartą dłoń. Wincenty przekazał mu trzymany przedmiot.

   Srebrny kluczyk zalśnił w blasku księżyca. W ciemnościach był jak płomień w podziemiach, światło na dnie oceanu, oko w szparze w drzwiach.

   Oko, oko, oko, oko, oko.

   Kość, kość, kość.


   Gumowe plecionki zwisały z dłoni Piotrka, na której leżał klucz. Dotyk tej rzeczy był dla niego w pewien sposób kojący. Materializował to co nieuchronne.

   - Wyrzuć to – powiedzieli jednocześnie Jeremi oraz Wincenty. Radek stał bardziej z tyłu, rozglądając się nerwowo.

   Wszyscy nasłuchiwali. Wincenty wyobrażał sobie ściekający po uszach pot. Każdy z nich oczekiwał dźwięków. Tych martwych, Tych byłych. Nasłuchiwali.

   Piotrek spojrzał na kluczyk, zamknął go w dłoni, tym samym zamykając jakiekolwiek odczucia i cisnął nim w stronę Buga. Wszyscy zamknęli oczy.

   Jedynym dźwiękiem jaki usłyszeli, był cichy furkot breloczków, niemal na granicach rzeczywistości, a potem głośniejsze plusk!, gdy klucz wpadł do jednej z dziur w lodzie.

   W czasie gdy srebrny przedmiot powoli sunął przez głębiny, w dół i w dół, dalej i dalej od nich, chłopcy otwierali oczy. Wincenty myślał o cudach, o farcie, o uldze. Radek myślał o tym, czy męski kodeks pozwala się teraz rozpłakać. Jeremi myślał o tym, że właśnie cisnęli Pierścień w ogień Góry Przeznaczenia. Piotrek nie myślał jeszcze nic.

   - Niechaj Bug ma go w swej opiece – mruknął Wincenty.

   Kluczyk tańczył w głębinach, chłopcy śmiali się, a tchórze w ich sercach świętowali, żłopiąc ulgę.

   Każdy czasem się myli, prawda?





Rozdział 10 (28 sierpnia 16:01)



   - Oczywiście dzień wcześniej wynieśliśmy stamtąd nasze rzeczy – mówił Jeremi. W gardle miał sucho. – Właściciel mówił, że i tak zmienia zamki niedługo. Nigdy specjalnie nie przejmował się tą ruiną.

   Laura wyprzedziła sznurek samochodów.

   - I tak po prostu wszystko się urwało? Nie usłyszeliście już żadnych widm? – zapytała.

   - żadnych. Ten kluczyk, ta salka, to cholerne Cmentarzysko definitywnie było stałym źródłem koszmaru. Pamiętam, że później już nawet do parku nie lubiliśmy chodzić, czy w ogóle w pobliża tamtego miejsca. Zaczęliśmy powoli o tym zapominać, kontakt nam się poluźnił. Piotrek w wieku osiemnastu lat zginął w wypadku. Autobus wracał z całą klasą z wycieczki z gór. Oblodzona jezdnia. Cztery ofiary śmiertelne. – Wyglądał przez okno, patrzył na mijane drzewa. – Radek wyprowadził się do Londynu rok później, kiedy skończył szkołę. Zawsze chciał mieszkać w Anglii.

   - A Wincenty?

   - Z Wincentym… Z Wincentym po prostu wyszło, jak wyszło. Studiowaliśmy w tym samym mieście, wynajmowaliśmy mieszkania w dwóch różnych dzielnicach i przestaliśmy się spotykać. Przyjaźń się wypaliła przez czas. – Milczał przez chwilę, wciąż podziwiając krajobraz. – A potem, kilka lat później, on ginie tonąc na wakacjach na Mazurach i spotykam ciebie na jego pogrzebie. – Wzrok przeniósł na jej ładny profil. – Jak? Teraz ty powiedz, jak to się zaczęło.

   Milczała przez chwilę. Szukała słów, jak szuka się czterolistnej koniczyny.

   - To… To po prostu się zaczęło. Nie ma za wiele do opowiadania. Byłam ze znajomymi nad Wisłą, opalaliśmy się, piliśmy whiskey, byłam trochę pijana i dziwnie się czułam, więc poszłam na krótki spacer i na plaży znalazłam kluczyk, który teraz z takim lękiem trzymasz w plecaku. Tyle że kiedy już go dotknęłam… - Zacięła się.

   - Co?

   - Cztery szepty. Radek Hanyk. Jeremi Enster. Wincenty Spiekała. Piotrek Jakub. Sam głos był strasznie bezpłciowy, ale wiedziałam, że to martwy dźwięk. Ten płytszy. Nauczyłam się je rozpoznawać jeszcze z Dominikiem. Zabrałam klucz ze sobą, nie miałam chyba wyboru. Kiedy wracaliśmy do miasta, usłyszałam rżenie koni w środku samochodu i się rozpłakałam. Wiedziałam, że to znów się zaczęło. Tylko tym razem nie było ze mną Dominika. Chyba pięć dni przeleżałam i przeryczałam w łóżku, a szóstego w gazecie w nekrologu wyczytałam nazwisko: Wincenty Spiekała.

   - Skąd wiedziałaś, że ja to Jeremi?

   Uśmiechnęła się.

   - Nie wiedziałam. Kobieca intuicja.

   - A więc posłuchałaś się tych szeptów, bo nie widziałaś innego wyjścia?

   - Tak.

   - I liczysz, że tam, w salce, do której należy kluczyk, znajdziemy rozwiązanie i oboje odetniemy się od tego martwego świata?

   - Tak.

   Zamilkli. Wiedział, że zbliżają się do Wyszkowa. To dziwne, ale im bliżej miasta byli, tym bardziej się denerwował. Nie odczuwał przerażenia, niepewności, tylko właśnie zdenerwowanie. Stres. Jak przed zapytaniem dziewczyny o randkę.

   Czuł też, że rośnie w nim coś w rodzaju pretensji. W końcu, jakby nie patrzeć, Laura przyniosła do niego koszmar z powrotem, żeby pozbyć się swojego. Była to jednak mała część jego duszy, myśl Dawnego Jeremiego. Nowy Jeremi domyślał się, że ta popaprana siła prędzej czy później i tak by go dopadła.

   I nagle, jak wybuchają elektrownie jądrowe, jak ciałem wstrząsa orgazm, w jego głowie pojawiła się myśl.

   - Jezu, Lauro, a jeśli to ten pieprzony kluczyk jest Cmentarzyskiem? Może to wcale nie musi być miejsce, ale też rzecz? Może te Cmentarzyska są mobilne? Może to w nim zawarte jest to całe przyciąganie dźwięków?

   Laura milczała długą chwilę.

   - Nie wzięliśmy z Dominikiem żadnej rzeczy z tamtej meliny.

   - Bo może to akurat było zwykłe Cmentarzysko skupione w miejscu, a nie w rzeczy.

   - To naprawdę brzmi głupio…

   - Wszystko tutaj brzmi głupio, Lauro.

   - Dominik nigdy nie mówił o takich przypa…

   - Ale Dominik, kurwa, nie żyje! Poza tym nie jest jakimś pieprzonym Einsteinem w dziedzinie szaleństwa!

   Nawet przez pulsującą w jego sercu irytację, Jeremi wyczuł, że posunął się za daleko. Laura spojrzała na niego. Była spokojna, ale smutny wyraz jej twarzy i błysk bólu w oczach okazał się jeszcze gorszy.

   - Mam nadzieję, że wiesz, że przesadziłeś – powiedziała pustym głosem.

   - Tak, wiem. Przepraszam.

   Wróciła spojrzeniem na jezdnię.

   - Po prostu - ciągnął Jeremi, próbując ignorować palącą czerwień na policzkach – mogłabyś zaakceptować także jakiś pomysł z mojej strony.

   - Akceptuję. Co nie oznacza, że muszę w niego wierzyć. Myślę, że wszystko skupione jest w tej sali. Zostało jakieś pięć minut do Wyszkowa. Chyba warto to sprawdzić?

   - Warto – przyznał. Zastanawiał się, czy wciąż był tchórzem i bał się zajrzeć do tego budynku, czy może rzeczywiście wierzył w swoją myśl o kluczyku. Co nim kierowało?

   W jego umysł wbił się przeszywający uszy pisk hamulców, a potem klakson tira. Zamknął oczy, usłyszał – po raz pierwszy – pełen desperacji krzyk Laury, a potem świat wirował, wirował, wirował, dopóki nie zatrzymało go uderzenie i drzewo.



   

Rozdział 11 (28 sierpnia 16:10)



   Z ulgą zauważył, że nic nie słyszy. Dryfował myślami gdzieś między trzeźwością, a jej brakiem, widząc tylko jaskrawe plamy na tle czerni. Pomyślał, że to zamazane obrazy. że to wizje.

   Kształty rzeczy, które nadchodzą.

   Nie dźwięki, ale właśnie kształty. Wreszcie coś dla oczu. Szkoda tylko, że kontury były ostre i nieprzyjemne, tkwiły w nich same złe rzeczy. Plamy lawirowały w jego osobistym kosmosie, tworząc konstelacje, póki nie zburzył ich przestraszony, gładki, kobiecy głos:

   - Jeremi! Jeremi!

   Poczuł mocny dotyk na ramieniu. Ktoś nim potrząsał. Ostatnie plamy oddalały się, kształty nikły, zostawiając po sobie chłód oraz niepewność, czerń jaśniała. Siedział w samochodzie. Pasy leżały obok, mimo że zawsze je zapinał. Drzwi od jego strony były otwarte, w wejściu stała Laura. Pochylała się, pokazując przy okazji widok, który każdy mężczyzna bardzo cenił. Dyszała.

   - Wszystko okej? Mieliśmy kraksę.

   Zdolność logicznego myślenia powoli wracała ze snu.

   - Ta. Chyba ta. Zem… Zemdlałem?

   - Nie, medytowałeś. Jasne, że zemdlałeś. Ale narobiłeś mi stracha. Kurwa. – Odetchnęła z ulgą opierając się o maskę. Blond włosy zasłoniły pełne lęku oczy. – To był martwy dźwięk. Chyba jakiegoś wypadku. Albo po prostu hamującego i trąbiącego tira. Nie wiem. Spanikowałam. Uderzyliśmy w drzewo. Ty uderzyłeś w dach.

   Spojrzał do tyłu, lecz obraz nadszedł z sekundowym opóźnieniem. Muszę mieć guza jak Himalaje. Głowa pulsowała bólem. Rzeczywiście, Matiz w miejscu prawego tylnego światła był delikatnie wbity w sosnę.

   - Co za fart, że jezdnia była akurat pusta – powiedziała Laura. - To chyba tylko światło. W każdym razie możemy się ruszać, trzeba liczyć na brak policji. Oczywiście jeśli wszystko z tobą okej.

   Mógłbym powiedzieć, że nie. Mógłbym powiedzieć, że nie i zaniechalibyśmy tej idiotycznej wyprawy, uniknęlibyśmy tych brzydkich kształtów, zaczekali…

   - Tak. Wszystko okej. To tylko guz. Długo mnie nie było?

   - Z dwie minuty – rzekła i ruszyła w stronę drzwi dla kierowcy.

   Jeremi obserwował jak idzie przed maską samochodu i, to dziwne, ale dopiero teraz zauważył, jaka jest ładna. W tym momencie patrzył na nią tak, jak mężczyzna powinien patrzeć na kobietę. Włosy falowały do tyłu w promieniach słońca, piersi podskakiwały rytmicznie, a opięte ciemnozieloną spódnicą biodra kołysały się seksownie. Miała delikatny, ale pewny siebie typ urody.

   Wsiadła do samochodu i spojrzała na niego wciąż odrobinę przestraszona.

   - Na pewno wszystko okej?

   Dotknął palcem guza na czubku głowy. Plamki zatańczyły przed oczami.

   - Tak.

   Spojrzała do tyłu, na jezdnię. Była pusta.

   - No to spróbujmy ruszyć.

   Udało im się. Matiz odkleił się od sosny z głośnym zgrzytem i po chwili jechał ulicą. Słońce świeciło po oczach, na niebie wędrowały rzadkie chmury.

   Jeremi zapiął pasy i zauważył, że kilka kartek leży na ziemi. Podniósł je i przypomniał sobie o pewnej rzeczy.

   - Lauro, o co chodziło Dominikowi, kiedy pisał, że „piosenka jest najsilniejszy”? I czemu tak dziwnie to naniósł na papier?

   - Czasem, kiedy był tak podniecony, że nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł mi podyktować, albo kiedy
Ostatnio zmieniony pn 13 kwie 2009, 18:59 przez Arrianna, łącznie zmieniany 3 razy.
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

3
po prostu byliśmy posprzeczani, sam chwytał za kartkę. Pisał koślawie i czasem nie zauważał, kiedy kończy się papier, a zaczyna biurko. To dlatego.

   - To rozumiem. Ale powtarzał to słowo ‘piosenka’, literował je…

   - Przecież mówię, że czasem pisał, kiedy był bardzo podniecony. To pewnie dlatego. Z tego co pamiętam, stwierdził kiedyś, że piosenka jest najsilniejszym dźwiękiem. Jednym dźwiękiem złożonym z kilku. Porównywał to często do tego, jakby zrobić człowieka mutanta z supersiłą, superinteligencją, poskładanego z poszczególnych biologicznych części. Superczłowiek. Superdźwięk. Albo po prostu do stosunku i tworzenia nowego życia. Silnego dziecka. Stwierdził, że nie ma potężniejszego dźwięku niż piosenka. Nawet ten techno chłam, czy popowa bylejakość zaliczała się dla niego do najsilniejszych. W każdym razie rzadko o tym mówił. Może sam nie był do końca przekonany, nie wiem, ja w to niespecjalnie wierzę.

   - Może powinnaś?

   - Może. Kto wie.

   Zamilkli. Laura prowadziła, Jeremi jak zwykle wyglądał przez okno, podziwiając znajome tereny. Rosnący w siłę stres blokował wspomnienia i sentymentalność. Wreszcie przejechali obok jednego z dwóch wyszkowskich cmentarzy ulokowanego na polach, a pół minuty później zbliżyli się do tabliczki „Wyszków”, zrównali z nią… I minęli. Przez cały czas Jeremi miał wrażenie, jakby każda z siedmiu liter śledziła go niewidocznym wzrokiem. Zmiótł te myśli, niczym sprzątaczka czyszcząca klatkę.





                  *



   Zostawili samochód przed parkiem obok postoju taxi i resztę drogi przebyli pieszo. Minęli ciucholand, który kiedyś był obuwniczym i ich oczom ukazał się nieduży, zaniedbany plac.

   Jeremi – mimo iż od początku wiedział, że tak będzie – zdziwił się, widząc starą, opuszczoną spółdzielnię inwalidów, wciąż tak samo zniszczoną, a jednocześnie solidną. Jedyną różnicą był bardziej bury odcień budynku, kilka kiepskiej jakości graffiti na ścianach oraz niemal wszystkie okna wybite.

   Pomyślał, że ta ponura konstrukcja powinna mu się teraz skojarzyć ze złowieszczą paszczą, twarzą szaleńca lub wejściem do mrocznej jaskini, ale wciąż widział jedynie stary budynek walczący z czasem. Częściowo starty, namalowany znicz wysoko nad drzwiami rzucał się w oczy w blasku słońca. Było gorąco.

   - Trochę inaczej to sobie wyobrażałam – przyznała Laura, która patrzyła na spółdzielnię z fascynacją.

   - Bywa – odparł Jeremi. Myślami był gdzie indziej. Myślami był w 2001.

   W sumie poza ciucholandem zamiast obuwniczego i jeszcze większym syfem, to wszystko jest takie same.

   Dziwne wizje, myśli, których nie potrafił uchwycić, sprecyzować, zawierające w sobie mieszankę sentymentalizmu, strachu i nierzeczywistości, wędrowały pod czaszką. W powietrzu czuł napięcie, a w lekkim wiaterku manipulującym paczkami po czipsach specyficzną ważność tej chwili, tego miejsca. Usłyszał rozmowę za ich plecami. Odwrócił się i rozejrzał. Placyk gościł tylko nędzę.

   - Co jest? – zapytała Laura.

   Wytężył wzrok.

   - Nic. Przesłyszało mi się – odpowiedział.

   Wybuchając szczerym śmiechem, ruszyli w stronę ciężkich, czerwonych drzwi. Był to ostatni śmiech tego dnia.







Rozdział 12 (28 sierpnia 16:42)



   Na krótkim przedpokoju było duszno. śmierdziało stęchlizną oraz pyłem, który unosił się w powietrzu. O ile Jeremi na zewnątrz był całkiem spokojny, o tyle w środku, w zamknięciu, jego świadomość znów się wyostrzyła, a wyobraźnia zaczęła hulać.

   Przede wszystkim czuł się jak w (Cmentarzysku) grobowcu. Widział przed oczami te wszystkie filmy przygodowe, w których bohaterzy schodzili do pradawnych krypt pełnych trumien, pułapek i skarbów. Cóż, nie było to dalekie od prawdy.

   Gdy spojrzał na Laurę w półmroku przedpokoju, z jej twarzy wywnioskował, że czuje podobnie. Była zdenerwowana. Bała się.

   - Prowadź, Indy – wykrztusiła tylko i poprawiła torebkę na ramieniu.

   Skończmy to, pomyślał i ruszył w stronę zguby.

   Pchnął ciężkie drzwi, które prowadziły na długi, przypominający wyglądem szpital korytarz. Po prawej dwie pary następnych drzwi. Po lewej trzy. Gruz na podłodze. Na końcu klatka schodowa i kremowe kraty, teraz otwarte. Kiedyś były zamknięte. Gdyby podszedł bliżej, zobaczyłby leżący za stertą gruzu przecięty łańcuch i kłódkę.

   Ale nie podszedł.

   W powietrzu unosił się pył, szturmował oczy, podbijał nozdrza, okupował ubrania oraz włosy, a on patrzył na niegdyś białe, teraz pożółkłe drzwi, pierwsze od prawej. Półmrok został przegnany przez dwie słabo świecące lampy, gdy Laura nacisnęła kontakt.

   - To te, prawda? – zapytała, obserwując drzwi, na których z taką intensywnością skupił się Jeremi. Zaciskał pięści.

   - Tak – odrzekł. – To te. Nic się nie zmieniło. Brakuje tylko znaku chemicznego zagrożenia.

   Pył lawirował w gęstym powietrzu. Ich cienie pełzały po obdrapanych ścianach. Przecięty łańcuch błyszczał niczym ognik na Martwych Bagnach. Czas w tym budynku nie biegł, miast tego kopał doły, głębokie doły dla gości.

   The only direction we go is down.

   - Wchodzimy – powiedział Jeremi i chwycił za klamkę sali prób, kanciapy, ciupy, meliny, drugiego domu, salki.

   Gdy drzwi się uchylały (Bogu dzięki, że były otwarte, Bogu dzięki), nie wydawały odgłosu. Sunęły powoli, odsłaniając betonową podłogę i wyłożone drewnem ściany. Potem ukazały bordowe, zakurzone zasłony filtrujące promienie słońca , a tuż pod nimi plastikowy stoliczek.

   Jezu.

   Weszli powoli do salki, rozglądając się, spodziewając, że lada chwila wyskoczy na nich psychopata z nożem. Pod ścianami wciąż stały dwie ciemnozielone kanapy, na których kiedyś przekazywali sobie fajkę wodną.

   - Jeremi – powiedziała Laura za jego plecami i niemal wrzasnął. – Jeremi, to tylko stary pokój. To nasze durne głowy to koloryzują. – Jej głos drżał.

   - Może – odpowiedział, nie odwracając głowy. – Może.

   Weszli głębiej, aż znaleźli się na środku tego dużego, starego pomieszczenia. Kurz w promieniach słońca próbujących przebić się przez zasłony wyglądał jak migotliwa szarańcza.

   Usłyszeli rozmowę. Jeremi zauważył, że to on dyskutuje z Wincentym.

   - Mówię tylko, żebyś spróbował zaśpiewać to mniej krzykliwie. Oni tam tak się nie drą.

   - Pierdol się.

   - Tylko tyle masz do powiedzenia?

   - Mam do powiedzenia tyle, że to ja jestem wokalistą i nie muszę kopiować każdego pieprzonego tonu innych ludzi.

   - Wiem o tym, ale to nie oznacza, że twoja alternatywa musi brzmieć chujowo.

   Siedmioletnie kroki zadudniły w salce, tuż obok Jeremiego.

   - Tak, obraź się, to na pewno dużo pomoże.

   Trzask drzwi.

   - śmieszny miałeś głos – stwierdziła Laura, gdy widma ucichły.

   - Cha, cha, cha – wyrecytował Jeremi, czekając na następny przypływ dźwięków. Mięśnie mu zesztywniały.

   Srebrny kluczyk z gumowymi breloczkami zadrżał w jego kieszeni.

   Było to jak pęknięcie tamy lub nagły nalot artylerii. W jednej chwili ze spokojem czekał na rozwój wydarzeń, być może na burzę dźwięków, a w następnej czuł – nie słyszał, ale CZUł – drżenie kluczyka w kieszeni swoich ciemnych dżinsów.

   A gdy pękła tama i zalała dolinę, gdy nalot wymazał wioskę z map, Jeremi uświadomił sobie, że przyjście tutaj było bardzo złym i bezsensownym pomysłem.

   Wiedział, że to kluczyk jest źródłem.

   - Lauro, on drży w mojej kieszeni – wyszeptał i wreszcie się odwrócił. Jej zdenerwowana twarz skierowana była w stronę wyjścia. Obłok migoczącego kurzu wirował wokół blond włosów.

   - Wydawało mi się, że coś słyszałam – powiedziała, nie odrywając wzroku od drzwi. Zaraz po tym Jeremi wyłowił uchem rytmiczne uderzanie w bębny z miejsca, gdzie kiedyś stała perkusja. Motyw pulsował, przywodził na myśl muzykę afrykańskich plemion.

   - Serio? Tak mi się zdaje, że to całkiem naturalne w naszej sytuacji.

   - Nie martwy dźwięk. – Spojrzenie skierowała na niego. Niebieskie oczy z trudem tłumiły przerażenie. – żywy.

   Ciężki, afrykański rytm trwał, stopniowo przyspieszając, a kluczyk wysunął się z kieszeni Jeremiego i upadł na betonową podłogę. Drżał niczym ryba wyłowiona na brzeg. Muzyka torturowała bębenki uszne.

   Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, poczuli się jak w grobowcu i jeszcze bardziej niż kiedykolwiek pomyśleli, że może być on zadedykowany im. Kluczyk drżąc, zaczął powoli pełznąć w stronę wyjścia. Długie, gumowe breloczki ryły kaniony w piasku.

   A w wyjściu, wśród ich ciężkich oddechów i miażdżącej zdrowe zmysły muzyki, stanął Radek.

   Jeśli szaleństwo miało kolor, to jego esencja z pewnością kryła się w dużych, zielonych oczach mężczyzny. Czarne, poczochrane włosy sięgały do połowy policzków, kilkudniowy zarost pokrywał większą część szczurzej twarzy, jeszcze bardziej wychudłej niż kiedyś. Ręce wystające z rękawów podkoszulka w niebiesko-białe paski wyglądały jak cienkie gałązki związane sznurkiem. Kości oraz żyły tworzyły labirynt. Skórę miał bardzo opaloną. Sztruksowe, szare spodnie pokrywały pajęczyny oraz pył. Garbił się i dyszał. Radek był ofiarą psychopatycznego czasu.

   Jednak tym co najbardziej przykuło uwagę Jeremiego nie były jego oczy, czy twarz przypominająca korę drzewa, ale długi, rzeźnicki nóż, który ściskał w dłoni. Laurze nowoprzybyły mężczyzna skojarzył się z obdrapanym Księciem Persji, ponurym bohaterem gier komputerowych.

   Mój przyjaciel, co tutaj robi mój przyjaciel, co mu się stało, muszę mu pomóc, mój przyjaciel, Jezu, to on, to on…

   Bębny ucichły. Trzy postacie zastygły w bezruchu.

   Radek obserwował pełznący ku niemu srebrny klucz i jego twarz wypełniała się upiorną fascynacją. Chorą satysfakcją. Potem uniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Jeremi dostrzegł bardzo wyraźnie, że na płótnie obłąkanych oczu rozlała się plama sentymentu, rozsądku. To była nadzieja.

   - Jeremi? – wychrypiał Radek i mężczyzna rozpłakał się, słysząc ten rzężący, jakby nieużywany głos. Nie był to jakiś gwałtowny szloch. Ot, kilka łez wypełnionych wspomnieniami.

   - To ja, Radku. To ja – powiedział. Laura stała obok, wodząc spojrzeniem od jednego do drugiego, jakby obserwowała tenisową potyczkę. Rękę trzymała w torebce.

   - Głupio zrobiliśmy, że go wyrzuciliśmy, nie? – powiedział Radek i uniósł na chwilę obie nogi; najpierw jedną, potem drugą. Ręce miał zgięte w łokciach w kącie prostym, a dłonie wisiały bezwładnie. Nóż lśnił między drobinkami kurzu.

   - Tak. Kurewsko głupio, przyjacielu. – Kolejne łzy ścigały się po policzkach.

   Radek machnął lewą, pustą ręką, jakby odganiał niewidoczne widma.

   - Czekałem – zwrócił się do Jeremiego. – Czekałem, czekałem, czekałem – zachichotał i taki chichot, pomyślała Laura, mógłby budzić diabły. – To ja go otworzyłem, chacha, nieźle, co? Piotrek wtedy mocno nim cisnął, cieszę się, że żyjesz. Bo Piotrek zdechł, nie wiem, czy pamiętasz. Czekałem na ten klucz.

   - Też się cieszę, że…

   - CZEKAłEM, KURWA, ROZUMIESZ?! – Jeremiu zakręciło się w głowie od siły tego wrzasku. Był piskliwy i desperacki. – Te dźwięki się powtórzyły, znów, po tylu ciszach, one znów były i wiedziałem, ze trzeba tutaj przybyć i proszę, jest, ja pierdolę, niech mnie kule, jak dobrze, że żyjesz, Wincenty. Podpisz się tutaj. Inicjałami. Ja wezmę ten kluczyk, patrz, jak mknie, może te dźwięki się skończą, skończą, skończą, wreszcie, nagle, kumasz? Jezu, Wincenty, aleś się zmienił.

   Kluczyk pokonał już połowę drogi.

   - Po co ci on, Radku? – zapytała Laura. Głos miała spokojny. Mężczyzna odkręcił głowę tak gwałtownie, że coś mu strzeliło w karku. Jego oczy wypełniły się przerażeniem, mała plama rozsądku wsiąkała w zbyt duże płótno szaleństwa. Kobieta dopiero teraz pojawiła się w wąskiej, umysłowej dziurce, przez którą patrzył na świat.

   - Co to za suka, Winciak? Kim ona jest? To ona go miała, prawda? Ona go zabrała i sprowadziła te pierdolone dźwięki, ta pierdolona dziwka, zaruchana szmata, gdzie jest kluczyk, suko?! Gdzie?

   Laura patrzyła się w wychudłe oblicze z przerażeniem. Nie oddychała. żywy strach na wróble postąpił dwa kroki w jej kierunku, poruszał się niezdarnie.

   - Radku, uspokój się, to przy…

   Lecz było za późno.

   Ucieleśnienie nędzy oraz upadku okazało się być zwinne jak skrytobójca. Nim Jeremi zdążył chociaż mrugnąć, w dwóch skokach dopadło do Laury. Kobieta zdążyła go odepchnąć, lecz sama przy tym upadła na ziemię. Z dłoni, którą wcześniej trzymała w torebce wypadł czarny, błyszczący pistolet. Przejechał na betonowej podłodze kilka metrów i zatrzymał się pod oknem.

   Jeremi w tym czasie rzucił się na przyjaciela, chcąc go ogłuszyć. Bezbrzeżne zdumienie na jego widok, czy przerażenie stanem w jakim się znajdował zostało zmyte przez (Laura) instynkt przetrwania. Splótł obie dłonie w pięść i zamachnął się na odzyskującego równowagę Radka, lecz ten odskoczył – może przez przypadek, może przez zwinność, kto wie. Lewą dłonią uderzył Jeremiego w nos i mężczyźnie, tuż przed kaskadą plam (kształty, które nadchodzą, bardzo, kurwa, ładne), wydawało się, że słyszy jego słowa:

   - Ciebie nie skrzywdzę, bracie.

   W czasie gdy Jeremi walczył z bólem głowy oraz nosa, broniąc się przed utratą przytomności, Laura zdążyła wstać i właśnie rozglądała się za bronią, która wypadła jej z rąk. Miast niej, odnalazła upiorny, szeroki uśmiech na zbliżającej się twarzy Radka. Ten grymas - mina tańczących na grobach ghuli, fruwających w powietrzu wampirów, sennych widm – sparaliżował jej ciało na jedną sekundę.

   Sekunda wystarczyła.

   Gdy Jeremi odzyskał władzę nad tym co robi, zobaczył jak Radek dobiega do Laury i wbija jej długi, rzeźnicki nóż w brzuch. Szara bluzka szybko zaczęła pokrywać się karmazynowymi zdobieniami przy akompaniamencie głuchego jęku kobiety. Jeremi nie patrzył na jej twarz. Bał się.

   A potem Radek odepchnął ją. Nóż wysunął się z wnętrzności Laury, ciało wygięło się w łuk, znacząc trasę na podłodze kroplami krwi. Uderzyła o drewnianą ścianę, następnie zsunęła się po niej na ziemię. Drobinki kurzu wokół blond włosów przypominały aureolę.

   Jeremi – czując, że ma próżnie w umyśle, o tak, teraz wiedział, co to znaczy ataraksja, żałował tylko, że nie będzie trwać wiecznie – rzucił się w stronę pistoletu. Ostatnie metry przejechał ślizgiem na kolanach, zdzierając sobie skórę. Prawym ramieniem oparł się o ścianę. Broń była lodowata w dotyku i ciężka.

   Radek zaczął zbliżać się do ciała Laury, zmieniając sposób trzymania noża. Jeremi opanował drżenie, chwycił pistolet oburącz, wycelował i…





                  *



   - Dzięki za te zeszyty, starzy by mnie bez nich zajebali – rzekł Radek, gdy wracali ze szkoły. Był maj.

   - Nie ma sprawy – odparł Jeremi.

   - Jest, jest.



                  *



   - Sam jesteś ciotą – parsknął Jeremi. Siedzieli całą bandą w parku.

   - Ej no, sorry, ale jeśli ta koszulka nie jest pedalska, to ja jestem Abdul Don Gucio – powiedział Radek przy akompaniamencie śmiechów. Jeremi dostrzegł jak poczerwieniał z dumy, gdy śmiała się też Ania, dziewczyna, w której się podkochiwał.

   - Abdul kto? – zapytał.

   - Nie mam pojęcia.



                  *

   - Co jest z Piotrkiem?

   - Nie mam pojęcia, Radek.

   - Może powinniśmy z nim pogadać? Dziwnie się zachowuje.

   - Może.



                  *



   - Podaj!

   Jeremi kopnął do Radka, który zaplątał się o swoje nogi i runął na ziemię. Za nim padł także Jeremi, śmiejąc się głośno.



                  *



   - Ta płyta jest absolutnie genialna – stwierdził Radek, przeglądając albumy wujka Jeremiego.

   - Ta płyta absolutnie ssie. Daj spokój, co to w ogóle ma być to całe White Stripes?

   - Dobra muzyka.

   - Idiotyczna muzyka. Nie lubię gościa.

   - Bo jesteś ciotą, która myśli, że słuchając ciężkiego metalu, będzie mniej ciotowata.

   - Zapomnij o tej płycie Ironów.



                  *

   

   - Podjedź bliżej z tą paką. – Jeremi już wystawił rękę, lecz Radek najwidoczniej nie usłyszał go w imprezowym gwarze. Rozmawiał z Anią, wlepiając w nią zielone, radosne spojrzenie.

   - Radek, podaj mi tą pakę, jak nie jesz.

   Radek nie zareagował. Jeremi wyrwał mu czipsy z ręki.

   - Hej!

   - Co?

   - Jajco. – Chłopak uśmiechał się. – A żryj sobie, jeszcze się o to upomnę.

   Wrócił do rozmowy.

   

                  *



   … Strzelił. Cztery razy. Pierwsza kula trafiła Radka w łydkę. Przyklęknął w połowie drogi do Laury. Druga wbiła się w biodro. Trzecia rozwaliła jego chudą twarz, rozrzucając kawałki mózgu na ścianie. Ciało upadło. Czwarta kula chybiła.

   Zapadła przerażająca cisza.

   Jeremi parę sekund później odzyskał zdolność logicznego myślenia. Odłożył broń na ziemię, wstał i podparł się o ścianę, gdy świat zaczął wirować.

   - Zrobiłem to szybko – szepnął. – Tak jak chciałeś. Szybko.

   Spojrzał na Laurę, próbując stłumić rozszalałe przerażenie. Dziewczyna leżała oparta o ścianę, głowa zwisała jej bezwładnie, a plama na brzuchu była ogromna. I rosła.

   Ona nie żyje. Zabiłem swojego przyjaciela i ona też nie żyje.

   Otępiały ruszył w jej kierunku. Chwilę później upadł na kolana, nie zwracając uwagi na ból i chwycił zimną dłoń. Laura podniosła głowę. Z kącika jej czerwonych ust spływała strużka krwi.

   - Przepraszam – wyjęczała. – Myli… myli…

   Rzucił się w kierunku jej torebki. Po drodze zgarnął do kieszeni srebrny kluczyk, który leżał nieruchomo.

   - Myli… się… przepra… myliłam się. Przepraszam, Jere…

   Wygrzebał z zielonej torby (zabiłem człowieka, Laura umiera) komórkę.

   - Przepra… - Urwała. Wrzasnęła gwałtownie. Jeremi wytarł łzy.

   - Nic nie mów, Lauro, nic nie mów, nie mów, nie mów.

   Dziewięć. Dziewięć. Dziewięć.

   Laura zamknęła niebieskie oczy. Oddychała wolniej, ręce trzymała na rozprutym brzuchu.

   Sygnał. Wolny sygnał.

   łącz, łącz, łącz, łącz, zabiłem przyjaciela, łącz, łącz, zabiłem człowieka, Laura umiera.

   łącz do kurwy nędzy.

   Kurz lawirował w pomieszczeniu. Było duszno i gorąco. Cisza oplatała każdą ścianę. Spokój przesączał się przez drewno. Ostatnie wspomnienia zagrzmiały w jego głowie. Jak pisk ptaków, wysoko w górach.

   Każdy czasem się myli, prawda?







Zamknięcie



   Dźwięki rodziły się. I żyły.

   Mężczyzna skończył grać. Ostatnia nuta cichła ucieleśniona w strunie pod jego palcem wskazującym.

   Noc trwała. Miasto regenerowało siły do następnego dnia, ludzie śnili swoje sny. Kilka twarzy wyjrzało z zasłoniętych okien, lecz nikt nie skarżył się na muzykę. Na pewno była milsza niż codzienne śmiechy i krzyki wypływające z „Barwnej nazwy”.

   Ostatnia nuta ucichła i powstała piosenka. Mężczyzna wyobraził sobie, jak wzbija się w powietrze pod postacią wielkiego ptaka, Feniksa, jak trzepocze pięknymi skrzydłami, a potem kuli się nad dachami i wybucha jasnym płomieniem. Niemal widział, jak fala uderzeniowa rozchodzi się po okolicy, zostawiając bezpieczne tarcze. Prawie słyszał, jak kilka małych płomieni wciąż trzaska pokrzepiająco.

   Cóż, były to tylko wyobrażenia młodego, zmęczonego życiem mężczyzny. Reszta to kwestia wiary. W końcu „piosenka jest najsilniejszy”, to potężne dziecko. Powinno chronić rodziciela, swego twórcę, prawda?

   Liczył na to bardzo, bardzo mocno.

   Wstał, ignorując koncert trzaskających kości. Głębiej naciągnął kaptur prochowca. Noc była chłodna i obawiał się, że dopadnie go grypa, ale od kiedy dwa tygodnie temu zabił swojego przyjaciela, niewiele rzeczy go ruszało. Starał się sobie tłumaczyć, że wyeliminował tylko pustą skorupę, że skrócił jego cierpienia i ze zdziwieniem zauważył, iż coraz bardziej mu to wychodzi. Zjadł też Promyka, to z pewnością trochę pomogło.

   Podszedł do roweru, który wcześniej oparł o ścianę bloku. Gdzieś nieopodal usłyszał przejeżdżające samochody. Nie martwił się o ich prawdziwość. Zniszczył klucz trzynaście dni temu i zapewnił mu pogrzeb godny Jedynego Pierścienia. Pogrzeb Cmentarzyska. Przedmiot zginął w piecu. Od tego czasu nie słyszał przeszłości. Ostatni był ten paskudny, złośliwy, pusty chichot, kiedy czekał na przyjazd pogotowia.

   Niektórych rzeczy czasem po prostu nie trzeba rozumieć, a spokój po tych wszystkich niejasnościach jest oszałamiająco cudowny. Mężczyzna uśmiechnął się do tej myśli.

   Oszałamiająco cudowny.

   Obok roweru leżał bordowy, skórzany pokrowiec. Spakował do niego gitarę i zarzucił sobie na plecy. Znów pomyślał o piosence. Miał nadzieję, że dobrze ją wychował. że ustrzeże ich przed nowym początkiem lub – co lepsze – że w ogóle nie będzie miała do tego okazji.

   Wsiadł na rower i odjechał w stronę nowych kształtów, lepszych kształtów, do szpitala, licząc, że znajome pielęgniarki jak zwykle przymknął oko na późne godziny jego wizyt.



                              Patryk Fijałkowski

                              23 listopada 2008
Ostatnio zmieniony pn 13 kwie 2009, 18:54 przez Patren, łącznie zmieniany 1 raz.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

4
Przeczytałam na razie część pierwszą. Gdybym nie musiała za chwilę wychodzić, przeczytałabym za jednym zamachem całość. Ale cóż, będziesz musiał poczekać do jutra na pełną ocenę. I nie musisz obawiać się, że odechce mi się tego czytać. Zrobię to z czystej ciekawości i dla czystej przyjemności. Bo jak na razie muszę powiedzieć JEST DORZE ;)



A teraz parę błędzików (wiem, że czepiam się każdej kropki i prawie każdego przecinka, ale nie ze złośliwości czy tam czego, lecz po to, żebyś sam nie musiał się męczyć z ich wyszukiwaniem, skoro ja i tak je zauważyłam)


Jeremi dzięki wysokiemu wzrostu zobaczył, że trumna
wzrostowi


Pan Edward wygląd miał mniej mizerny niż jego towarzyszki.
Jakiś dziwny szyk zdania


Zweryfikował chłopaka swoim bystrym spojrzeniem.
Wiem, że „weryfikacja” to piękne i bliskie wszystkim Weryfikom słowo ;), ale tutaj akurat nie pasuje. Zweryfikować to zmienić, np. pogląd lub sprawdzać prawdziwość czegoś (wzięte ze słownika). W tym kontekście bardziej pasuje „zlustrował”, czyli przyjrzał się. Chyba facet uważnie przyjrzał się chłopakowi, a nie sprawdził, czy jest prawdziwy.


żegnaj, Wincenty. Bóg wcale nie płacze deszczem bo Bóg do cholery jasnej cieszy się
Przcinek po „deszczem”


- Ja pierdolę – westchnął do siebie, a może tego małe prezenciku. 
małego


- Ta, mieli jakieś porządki zacząć robić tam.
Tu też jakiś dziwny szyk


Nawet nie pamiętał, jak on wygląda, nigdy nie miał pamięci do twarzy. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, skąd wzięła ten klucz
ona


W wypaczonym obrazie dostrzegł średniego wzrostu dziewczynę o włosach ściętych „na grzybka”. Końcówki blond włosów kładły się na ramionach okrytych szarą bluzką na krótki rękaw.

Szybkim ruchem otworzył szafkę biurka, przy którym siedział i wyjął zeszyt.
Przecinek po „siedział”


- Kurwa, człowieku, ona ma mnie za pieprzonego boga
Brak kropki na końcu




Tylko czy to oznacza, że muszę się z tym, do cholery, obnosić, jęczeć, jak to mi jest źle i nie dobrze?
niedobrze


Nie zdejmował wzroku ze szklanki, jakby bał się teraz spojrzeć w jej niebieskie oczy.
Szklanka ma niebieskie oczy?

5
Będę cierpliwy, cieszę się, że się podoba. ;)



Dzięki za błędy. Nie zgodzę się tylko z szykami (w pierwszym mi brzmi dobrze, chociaż rzeczywiście dziwnie; w drugim to dialog i jest zamierzone). Ech, to zabawne, jakie zawsze się głupie błędy robi i ich później nie dostrzega. ^^



Czekam na resztę oceny. :)
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

6
kiwały się w urywanym rytmie
Chyba wiem, o co Ci chodzi, jednak wydaje się to jakieś takie... No nie wiem - chyba to jest błędnie zapisane. Rytm to raczej coś ciągłego.


w szybkim rytmie
W tym miejscu słowo "rytm" zaczyna męczyć... (3 lub 4 raz użyte...)


niewidzialny walec przygważdżający
Złe zestawienie/porównanie. Walec nie przygważdża - młotek, a i owszem. Tutaj znowu dokładnie rozumiem Twoją myśl, ale została ona dość pokracznie zapisana.


Przyjechało ciało
- żargon lekarski i niepotrzebna melodyka (końcówka "o"). Bardziej pasowałoby, że zostało wwiezione.


posuwali się spacerkiem
Spacerek to raczej w parku, przy ładnej pogodzie W ogóle nie pasuje do pogrzebu i atmosfery, którą opisujesz.


na jałowym biegu sunął
Bieg jałowy* = luz. Na nim się ciężko jeździ, chyba, że z górki.


 - Po prostu proszę to wziąć!

   Oszołomiony wziął automatycznie paczuszkę. Była bardzo lekka, jakby w środku nie było nic


Wziąć i wziął gryzą się - powstaje niepotrzebne powtórzenie. Do tego końcówka: nie było nic Skoro nic, to wiadomo, że nie było. Lepiej brzmi, że w środku wydała się pusta. Poza tym, logicznie to czytając: to jak nie było NIC, to na pewno było COś :)


westchnął do siebie, a może tego małe prezenciku


Małego?





Patren - niestety nie przeczytam całości. Sposób prowadzenia narracji jak dla mnie jest nazbyt reportażowy i przydługi - przez co - w ogóle nie ciekawy. Nawet rozpisane i smutne wprowadzenie (ceremonia) znużyło mnie. To, co przeczytałem jest napisane wprawnie ( z małymi błędami ), ale w ogóle mnie nie porwało - widać nie mój temat.



*- najniższa prędkość obrotowa silnika, przy której wytwarza on moc wystarczającą do pokonania oporów wewnętrznych i zewnętrznych. W praktyce oznacza to, że pracuje on równo i jest w stanie za pośrednictwem alternatora oraz pomp zaopatrzyć w prąd elektryczny oraz właściwe ciśnienie robocze wszystkie urządzenia samochodu, nie gasnąc przy tym
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
Nie dotkniesz go, i on nie dotknie ciebie.
Bez przecinka


urywki rozmów, odbijająca się w domu piłka tenisowa, gwiżdżący czajnik czy… Odgłosy choroby.
„odgłosy” z małej


stwierdził Jeremi, który nigdy nie zdołał pojąć subtelnej równowagi w naciskaniu pedała gazu.
pedału


- Radek, wtedy kiedy rzygał, też tak miał, prawda?
Wywaliłabym „wtedy”


- Posłuchaj – powiedział natychmiast Jeremi. Mu wcale nie było lepiej.
Lepiej „jemu”


Szli skuleni wskutek mroźnego wiatru i strachu
Kropka na końcu


Tych martwych, Tych byłych.
Kropka zamiast przecinka


Minęli ciucholand, który kiedyś był obuwniczym

(…)

W sumie poza spożywczakiem zamiast obuwniczego
No to w końcu ciucholand czy spożywczy?


Pchnął ciężkie drzwi, które prowadziły na długi, przypominający wyglądem szpital korytarz.
Jakoś nie pasuje mi stwierdzenie, że korytarz wygląda jak szpital. Bardziej jak szpitalny korytarz. Może lepiej będzie: „które prowadziły na długi, wyglądający jak szpitalny, korytarz”czy jakoś tak.


Jeremiu zakręciło się w głowie od siły tego wrzasku.
Jeremiemu


czy przerażenie stanem w jakim się znajdował zostało zmyte
Przecinek po „stanem” i „znajdował”.



Muszę powiedzieć, że treścią i klimatem trafiłeś akuratnie w mój czytelniczy gust :) Choć pierwsza część podobała mi się jakoś bardziej niż druga, może dlatego, że więcej się w niej działo, a mniej gadało. A może dlatego, że praktycznie już wszystkie tajemnice zostały odkryte i teraz tylko czekało się na ostateczne rozwiązanie? W sumie mógłbyś troszkę skrócić rozmowę z Laurą w samochodzie. Gadają tam sobie, w prawdzie na temat, ale jak gdyby nigdy nic, przez co napięcie opada, a nie powinno, bo oto zbliża się finałowa rozgrywka. Skoro sami bohaterowie niespecjalnie się nią przejmują, to czemu czytelnik miałby się niecierpliwić i czekać na jej nadejście?

I ten wypadek samochodowy. Z jednej strony trochę tani chwyt, z drugiej był zbyt dramatyczny i za poważny (skoro Jeremi stracił przytomność to musiała być niezła kraksa), jak na coś, co tak naprawdę niewiele wznosi do opowiadania. Bohater nie doznaje uszkodzeń, które mogłyby mu później jakoś przeszkodzić, nie zmienia nastawienia do przeciwnika ani swych planów, ani w ogóle nie dzieje się w sumie nic ważnego. Moim zdaniem, albo powinieneś zrobić coś, by ten wypadek jednak był ważny i miał wpływ na dalszy tok opowiadania, albo umniejszyć jego rangę. Np. Laura słyszy ten klakson, itd., gwałtownie skręca, są już blisko rowu czy drzewa, ale w ostateczności udaje jej się wyprowadzić samochód na prostą. To by w pewien sposób dało czytelnikowi do zrozumienia, że dźwięki nie tylko przeszkadzają w życiu, ale mogą być też niebezpieczne i naprawdę trzeba się ich pozbyć, a jednocześnie nie będzie zbyt dramatyczne i nie będzie zakłócać biegu wydarzeń bez potrzeby.

Oczywiście zrobisz, jak uważasz, to taka moja mała sugestia ;)



Co by tu jeszcze rzec? Stworzyłeś ciekawą historię, pełnokrwistych bohaterów. Podobała mi się koncepcja dźwięków jako głównego antybohatera, nie spotkałam się z tym wcześniej (może jestem mało oczytana, ale jak dla mnie był to oryginalny pomysł), podobały mi się odpowiednie proporcje między wydarzeniami w czasie teraźniejszym a retrospekcjami. Czytało się przyjemnie i szybko.

Acz cały czas miałam nadzieję, że Wincenty zmarł przez te wszystkie wydarzenia, przez dźwięki, to by miało sens, skoro opowiadanie zaczęło się sceną jego pogrzebu. A tu taki prozaiczny powód… No cóż, nie wszystko musi układać się po myśli czytelnika, może właśnie zrobiłeś tak specjalnie.



Nie chcę, żeby wyszło tu Kółeczko Wzajemnej Adoracji, ale cóż, podobało mi się i tyle XD

8
Moje zdanie na temat tego tekstu nie zmieniło się ani trochę. Muszę przyznać jednak, że leń z ciebie okropny - a propos błędów mówię rzecz jasna bo za wstawienie akapitów należy ci się pochwała.

"kształty" są dla mnie bardzo ciekawym tekstem - fajnie skonstruowanym i dobrze napisanym. Opowiadanie wciąga - trudno jest się od niego oderwać.

Z tym samochodem Obywatelka ma sporo racji, rzeczywiście taka zmiana wniosłaby coś do tekstu.



Jak dla mnie to najlepszy twój tekst.
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

9
Okej, ziom, to jedziemy!



Jako że nie jestem tak pracowity jak Obywatelka, nie wytknę wszystkich przecinków i kropek, tylko niektóre pierdoły ;)



Kolejność wymieniania wg czasu wystąpienia w tekście, od tyłu


W powietrzu unosił się pył, szturmował oczy, podbijał nozdrza, okupował

ubrania oraz włosy
Jako ostatni grafoman użyłbym tu słowa "impregnował" ;) Ale serio, mnie osobiście bije to po oczach


- Z dwie minuty
Ze dwie minuty


- Jezu, Lauro, a jeśli to ten pieprzony kluczyk jest Cmentarzyskiem? Może to wcale nie musi być miejsce, ale też rzecz? Może te Cmentarzyska są mobilne? Może to w nim zawarte jest to całe przyciąganie dźwięków?
Jako czytelnik ci powiem, że ten komunikat bardziej by mnie zafrapował, gdybyś ograniczył go do pierwszego zdania.


A potem, kilka lat później, on ginie tonąc na wakacjach na Mazurach i spotykam ciebie na jego pogrzebie
Nie rymuj!


W każdym razie wgryzał się coraz bardziej w sprawę
Ten błąd był parę razy później (wcześniej ;)). Co prawda w dialogu można to przeboleć, ale zazwyczaj w książkach wszędzie pisze się: tę sprawę.


Wsie, pola oraz CPNy
CPN-y


Szczupłe, zgrabne ciało leżało bokiem na łóżku, głową opierała się o rękę
Wydaje mi się, że to raczej ręką opierała się o łóżko, a jeszcze lepiej: ręką opierała głowę


- Tak, tato, zapomniałem ci powiedzieć, że wychodzimy dzisiaj w nocy i pożyczam piłę łańcuchową z garażu.
Jak wcześniej


Szedłem po cholernym chodniku z jesienią średniowiecza zamiast głowy
Ech, inspiracje, inspiracje ;) Quentin się kłania


Słyszeli trzask płomieni tuż obok siebie, a Jeremi cofnął się gwałtownie do tyłu
Włącz to sobie tak około 2:40 i obejrzyj



:D

(Tylko nie bierz sobie "debili" do serca)


Wstał od perkusji, czerwony na twarzy..
Tu pierdółeczka, ale to w nich diabeł siedzi. Trzy kropki w trzykropku (Sam to sobie zaznaczyłem w trakcie czytania na kartce, a potem nie wiedziałem, o co chodzi)


Podszedł do swojego wzmacniacza i wyłączył go
Zbędny zaimek. Później (Wcześniej) też kilka było, tylko je wybolduję


Wiem, jakie to musi być dla pana trudne. Też to odczuwam. Mi też... Jest ciężko
Jest taka w Polsce reguła, że zdanie powinno się zaczynać od "mnie", a nie "mi" (Podobnie jak: ci, tobie). Poza tym po trzykropku w tym wypadku zdanie małą literą


Jeremi najpierw otrzepał pokrowiec, potem swoją ortalionową kurtkę.
Chłopaki tego nie czują, ale mi za pierwszym razem było cholernie niedobrze
Tutaj wprawdzie to nie nowe zdanie, ale nowe zdanie składowe.


i wiem, że go otworzę, tak jak Frodo zakładała ten Pierścień
Frodo był raczej mężczyzną... ale któż go tam wie!


Wsiadł do 101-nki i zajął miejsce przy drzwiach
Takie rzeczy piszemy słownie, a więc: stojedynki (razem, reguły ci nie dam, ale w słowniku jest takie słowo: http://www.sjp.pl/co/dwudziestkapi%B1tka)


Była bardzo lekka, jakby w środku nie było nic
Zweryfikował chłopaka swoim bystym spojrzeniem
Podszedł i objął niską, słabą kobietę o myszkowatym wyglądzie i zgarniętych spinką blond włosach
wydawało mu się, że uczestniczy w ostatecznym pochodzie, w marszu ku końcu wszystkiego
Moim zdaniem: ku końcowi


Palce jakby pływały w gryfie
Chyba po gryfie


Akordy grane niemal w marszowym rytmie
Dobra. Jako zwyczajny człowiek o jakimś tam teoretycznym pojęciu o muzyce uważam, że marszowy rytm to na ogół metrum 4/4 przy tempie 116. Nic niezwykłego. Dlaczego więc "niemal w marszowym rytmie"? Może o czymś nie pomyślałem / nie wiem...


A mężczyzna grał na gitarze opartej na prawym udzie (...) Wyprostowane nogi okryte dżinsami kiwały się w urywanym rytmie
Jak się gra na gitarze na siedząco (wnioskuję po "gitarze opartej na prawym udzie"), na ogół nie ma się wyprostowanych nóg. Wyglądałoby to raczej pokracznie



Jeszcze jedna uwaga. Moment z ciocią przeniósłbym wcześniej, jeszcze zanim czytalnik się dowiaduje o wszystkim. Tak to w zasadzie nie ma sensu, bo od początku wiadomo, co się okaże na końcu.



Jak dla mnie rewelka, choć miejscami trochę przynudzałeś. Ciekawa koncepcja z tymi dźwiękami. Lubię, kiedy jest się nad czym zastanawiać. Jedyną wadą jest chyba to, że po głębszym zastanowieniu człowiek dochodzi do wniosku, że takie widma dźwięków w sumie nie są dla bohatera groźne, co najwyżej irytujące. Nawet Laura w którymś tam momencie powiedziała, że się do tego przyzwyczaiła.

W którymś tam momencie nawet ciary mi przeszły.



Pozdrawiam! ;)

10
Dziękuję za przeczytanie lub próby przeczytania tekstu. ;)



Chciałem tylko zwrócić uwagę na kilka szczegółów.


Sposób prowadzenia narracji jak dla mnie jest nazbyt reportażowy
Przyznaję, że to słowo mnie martwi. Co masz dokładnie na myśli, Martinusie?


A mężczyzna grał na gitarze opartej na prawym udzie (...) Wyprostowane nogi okryte dżinsami kiwały się w urywanym rytmie


Jak się gra na gitarze na siedząco (wnioskuję po "gitarze opartej na prawym udzie"), na ogół nie ma się wyprostowanych nóg. Wyglądałoby to raczej pokracznie


Wiem, że nie ma się wyprostowanych nóg, ale nie wszystko zawsze musi być typowe, prawda? Chodziło mi o to, żeby wyglądał pokracznie.


- Jezu, Lauro, a jeśli to ten pieprzony kluczyk jest Cmentarzyskiem? Może to wcale nie musi być miejsce, ale też rzecz? Może te Cmentarzyska są mobilne? Może to w nim zawarte jest to całe przyciąganie dźwięków?


Jako czytelnik ci powiem, że ten komunikat bardziej by mnie zafrapował, gdybyś ograniczył go do pierwszego zdania.


Zgadzam się. Trochę za bardzo galopowałem, Twoja propozycja brzmi ciekawiej.


Akordy grane niemal w marszowym rytmie


Dobra. Jako zwyczajny człowiek o jakimś tam teoretycznym pojęciu o muzyce uważam, że marszowy rytm to na ogół metrum 4/4 przy tempie 116. Nic niezwykłego. Dlaczego więc "niemal w marszowym rytmie"? Może o czymś nie pomyślałem / nie wiem...




Dlatego "niemal w marszowym rytmie", bo grał trochę wolniej od marszowego rytmu. Nie chodziło tu o zaznaczenie jakiejś niesamowitej prędkości. Po prostu mężczyzna niepewnie dobiera dźwięki, a potem zaczyna grać niemal marszowy rytm, a między kolejnymi akordami dodaje różne wariacje. :)


Palce jakby pływały w gryfie


Chyba po gryfie


Zastanawiałem się nad tym, ale finalnie uznałem, że wolę wersję z "w". "Po" gryfie palce tak czy siak zawsze pływają, a tam działo się coś dziwniejszego. Może brzmi niejasno, ale bardziej obrazuje, co chciałem przedstawić.



Jeśli chodzi o wątek z ciocią - rzeczywiście, kiedy teraz mi o tym powiedziałeś, to lepsze wrażenie robiłby gdzieś wcześniej. Pomyślę nad tym.


Acz cały czas miałam nadzieję, że Wincenty zmarł przez te wszystkie wydarzenia, przez dźwięki, to by miało sens, skoro opowiadanie zaczęło się sceną jego pogrzebu. A tu taki prozaiczny powód… No cóż, nie wszystko musi układać się po myśli czytelnika, może właśnie zrobiłeś tak specjalnie.


Tak, to było specjalnie. Nie chciałem, żeby wszystko się łączyło w jedną wielką sieć.



Jeśli chodzi o wypadek samochodowy, nie myślałem o tym w ten sposób. Wydawało mi się, że tak po prostu powinno być. Miało to też pewien wpływ na rozwój wypadków:


Lewą dłonią uderzył Jeremiego w nos i mężczyźnie, tuż przed kaskadą plam (kształty, które nadchodzą, bardzo, kurwa, ładne), wydawało się, że słyszy jego słowa:

   - Ciebie nie skrzywdzę, bracie.

   W czasie gdy Jeremi walczył z bólem głowy oraz nosa, broniąc się przed utratą przytomności, Laura zdążyła wstać i właśnie rozglądała się za bronią, która wypadła jej z rąk.


Teraz widzę, że w sumie mogę to jaśniej zaznaczyć, ale Jeremi nie był do końca tak sprawny jak powinien. Wypadek jednak miał przede wszystkim pokazać tę niebezpieczną stronę dźwięków, nie wiedziałem, że wyszło tak dramatycznie. :) Pomyślę nad tym.


Jedyną wadą jest chyba to, że po głębszym zastanowieniu człowiek dochodzi do wniosku, że takie widma dźwięków w sumie nie są dla bohatera groźne, co najwyżej irytujące. Nawet Laura w którymś tam momencie powiedziała, że się do tego przyzwyczaiła.


Przykład Radka pokazuje, że mogą być bardzo groźne, tak samo wypadek. Generalnie ich "myk" tkwi w tym, że nie wiadomo jak zadziałają, kiedy, jakie będą skutki, niewiele właściwie wiadomo. Z jednej strony można się do nich przyzwyczaić, udawać, że to normalka, a z drugiej pewnego dnia przez to się poważnie zranić lub stracić życie. Albo stopniowo dążyć do obłędu.


Muszę przyznać jednak, że leń z ciebie okropny - a propos błędów mówię rzecz jasna bo za wstawienie akapitów należy ci się pochwała.


Wyszło jeszcze tak głupio, że w okresie wstawiania tekstu na forum, musiałem pracować na cudzym laptopie. Poprosiłem znajomą, której wcześniej wysyłałem opowiadanie, żeby mi je podrzuciła na maila... I patrząc na niektóre wyłapane błędy - chyba wysłała mi trochę starszą wersję, w której znalazło się parę baboli już wyeliminowanych. Przepraszam, ale sam nie zdawałem sobie z tego sprawy.



Ale tak czy siak, jak zywkle łapię się za głowę, widząc, jak popełnia się różne banalne błędy i nawet ich nie zauważa. Mój faworyt tutaj to chyba klasyczny "cofać się do tyłu"... ^^



Jeszcze raz ogromne dzięki za opinie, rady, korektę i przepraszam, jeśli błędy przeszkadzały w czytaniu. Obiecuję, że następnym razem będę ostrożniejszy.



Pozdrawiam. :)
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

11
Patren pisze:
Dlatego "niemal w marszowym rytmie", bo grał trochę wolniej od marszowego rytmu. Nie chodziło tu o zaznaczenie jakiejś niesamowitej prędkości. Po prostu mężczyzna niepewnie dobiera dźwięki, a potem zaczyna grać niemal marszowy rytm, a między kolejnymi akordami dodaje różne wariacje. :)
OK



W sumie to lepsze niż "grał ósemkami w tempie 110" ;)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Najlepsze z prozy”