Fiś to Fiś, na Fisia zawsze mogę liczyć A.A. Milne „Już mamy sześć lat”
Moja siostra Alizé zginęła na łuku drogi numer 95, dwie mile przed zachodnim zjazdem do Cedarville.
Ten sam zakręt zabrał mi jeszcze matkę i ojca. Miałem wtedy zaledwie cztery lata, dlatego nie bardzo ich pamiętam. Wrrr. Twarze ze zdjęć w rodzinnym albumie nie mówią. I nie pachną. Tylko patrzą.
Tutaj znów chce mi się warczeć. A nawet chyba płakać. Coraz bardziej. Fu.
Towarzyszące wypadkowi zamieszanie i uroczysty pogrzeb, na który przywędrowała przynajmniej połowa naszego miasta (lepsza połowa – żeby być sprawiedliwym), wspominam także jak przez mgłę. Wszystko mi się plącze i mota.
Chryste. Naprawdę zaraz zacznę beczeć.
Są tacy, którzy uważają, że celowo wymazałem to z pamięci. Ale naturalnie są i tacy, którzy sądzą, że jest to jedynie część jakiejś tam ukrytej, większej prawdy.
Ci są najśmieszniejsi. Żałośni głupcy.
--------
Wychowali mnie ciotka Isobel i wuj Nathan. Oboje zdrowo po pięćdziesiątce, z własnymi dziećmi, sukcesami i porażkami. Wyszło im to średnio. Pewnie nie raz żałowali, że pochopnie podjęli się trudu opieki nad sierotą. Ja bym żałował. Poważnie. Sieroty powinno pozbawiać się wszystkiego. Nawet wspomnień. I marzeń. Zwłaszcza tego.
Wspomnienia i marzenia są jedynie dla wybranych.
To taki lukier, aby jakoś zachować twarz.
--------
Do rzeczy jednak...
Pierwszego Ack-Blacka wytropiłem w wieku trzynastu lat.
Byłem już wtedy wystarczająco duży, aby nie dać się zwieść złudzeniu, że trzaski w szafach są czymś naturalnym i normalnym w starych, drewnianych domach i że szafy nie mogą żyć własnym życiem. Nie ze mną te numery. W wieku trzynastu lat wiedziałem już, czym jest niebezpieczeństwo. I jak się przed nim należy chronić. To ostatnie opanowałem prawie do perfekcji.
Jeżeli wytrzymacie tutaj ze mną jeszcze przez dziesięć, góra piętnaście minut, to się o tym przekonacie.
Będzie to krótka i raczej lakoniczna opowieść, ale zapewniam was, że warto jest poświęcić trochę czasu, by poznać nie tylko mnie, ale i samych siebie. Nic lepiej nas nie uczy jak porażki innych. Pamiętajcie.
Początek tej historii już znacie.
Dalej było tak...
--------
Drzwi szafy skrzypnęły, drewniane wieszaki uderzyły o siebie z chrzęstem i usłyszałem chyba czyjś oddech. Było już dwie, może nawet trzy, godziny po zapadnięciu zmroku.
Myślałem, że trzy czwarte świata śpi w najlepsze, ale było inaczej. To coś w szafie chciało ze mną rozmawiać. Drewniane wieszaki znów uderzyły o siebie.
Trach!
Tym razem ocknąłem się na dobre.
Jeżeli wcześniej drzemałem lekko, to teraz już naprawdę przestałem udawać sennego.
Trach! I znowu – trach!
Wyobraziłem sobie, że widzę go, jak uczepiony środkowych wieszaków kołysze się na boki i jak, wciąż taki rozkołysany, porywa mnie w te swoje swawole. Czasami do spietranego chłopaka przychodzą takie myśli. Do mnie przyszły. A nawet prawie przybiegły, przykłusowały jak stado spragnionych paszy wierzchowców, ze stadniny moich przybranych i nigdy prawdziwie niekochanych.
Wuj Nathan i ciotka Isobel od początku cuchnęli mi kwaśnym zapachem końskiej sierści i końskiego potu, a miłość do kogoś takiego nigdy nie może być autentyczna i prawdziwa. Nigdy. To tak jakbyś kochał kawałek cuchnącego koca.
Kto kocha cuchnące koce, prawda?
--------
Trach!
Ack-Black musiał wyczuć moją uwagę, bo tym razem drewniane wieszaki walnęły o siebie naprawdę głośno.
A potem zarżał głośno jeden z koni w stajni wujostwa i wiedziałem już, że wszystko, co miało mnie spotkać dobrego w życiu to już historia i od teraz powinienem oczekiwać tylko samego złego.
Co jednak jest złego w złym?
--------
- Będziesz krzyczał? – spytał Ack-Black.
- Nie.
- A płakał?
- Nie żartuj.
- No to wychodzę – powiedział.
I wyszedł.
--------
Gapiliśmy się na siebie przez dobre dwie minuty.
W tym czasie ciemne chmury za oknem rozstąpiły się na boki, ukazując wreszcie setki błyszczących gwiazd i jeszcze mocniej od nich błyszczący księżyc. Przez chwilę byłem pewien, że zaraz wyrwie mi serce, ale szybko mi przeszło. Nie odrywałem za to oczu od jego twarzy maski. Sądziłem, że jest to najlepsze wyjście ze wszystkich wyjść.
- Jak chcesz, to nauczę cię pewnej sztuczki – powiedział.
Naturalnie powiedziałem, że chcę.
Uczył mnie przez resztę nocy.
Świtało, gdy stwierdził, że na pierwszy raz wystarczy i ponownie zamknął się w szafie.
Kiedy pokazałem tę sztuczkę mojemu najlepszemu kumplowi Tomowi, Tom najpierw zaniemówił, a sekundę później wymierzył mi takiego kopniaka w goleń, że zwijałem się z bólu przez dobre pół godziny.
Okazało się więc, że tak naprawdę nie mam żadnych przyjaciół.
---------
Trzy dni później poznałem kolejną sztuczkę, a po miesiącu znałem ich już prawie cztery.
Prawie, bo zakończenia czwartej nauczyłem się dopiero jedenastego lipca pamiętnego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego, gdy zmarł wuj Nathan, a ciotka Isobel prawie postradała zmysły po jego odejściu.
Kiedy ktoś krztusi się odrobiną ciasta z bakaliami można bardzo łatwo postradać nie tylko zmysły. Dlatego jestem zdziwiony, że zakończyło się tylko na smutku i bardzo cichej żałobie. Moja ciotka była niezwykle twardą kobietą. O tak.
„Na sam koniec stukniesz palcami i się dzieje. Pamiętaj, aby stukać do rytmu”.
Stuknąłem i się stało.
Bam.
Nie ma wuja.
--------
Jeszcze potem szkoła urządziła nam wycieczkę do wesołego miasteczka w Worcester i wtedy było już naprawdę ciekawie.
Nabijali się ze mnie całą drogę. Wszyscy, cały autobus łącznie z panem Thorpie. Pomyślicie, że mieli powód. Raz tak, a raz nie. Miałem wtedy co prawda gorszy okres mojego dorastania, ale ogólnie wcale nie było aż tak źle. Większość pryszczy trądziku zamaskowałem rano korektorem ciotki. Starałem się, aby nie przesadzić i nie wyglądać jak cętkowana pantera przed odstrzałem. Jednak chyba nie wszystko poszło tak, jak należy. Wyśmiewali nie tylko wady mojej cery, ale poszli dalej. O wiele dalej. Bez litości niszczyli moją nieukształtowaną męskość. Kaleczyli mi duszę i nie zdawali sobie z tego sprawy.
Patrzyłem na nich, na tych pięknych chłopaków i dziewczyny, siedzących w słońcu wśród wirujących drobin kurzu, gdy autobus wykonywał kolejny podskok na jakiejś dziurze w asfalcie i wydawało mi się, że wiem o nich znacznie więcej, niż oni wiedzą o sobie. Nie zdradziłem się jednak ani słowem. Czułem, że posiadam nad nimi władzę. Słuchałem kpin i spoglądałem na nich chłodnym wzrokiem. Na końcu podróży Tom obsmarkał mi kołnierz, a dziewczyny skwitowały to gustownym piskiem.
To przesądziło sprawę.
Poczekałem, aż cwaniak wraz z grupką najbardziej hałaśliwych chłopaków zniknie za metalowymi drzwiami największego z baraków z krzywymi lustrami i dopiero wtedy w pokrzywach za tylną ścianą rozłożyłem wieszaki. Tak jak trzeba. Metalowymi zawieszkami na zewnątrz. Stykając ze sobą drewniane elementy. Wszystko zgodnie ze sztuką. Na środku mojej pułapki położyłem przeżutą dokładnie gumę Toma, którą oderwałem ostrożnie z daszka swojej czerwonej bejsbolówki. Następnie należało już tylko wyrecytować wyliczankę Ack-Blacka. Wyklepałem ją bez zająknięcia. Poszło.
Tym razem okazało się, że nawet w sali luster może zniknąć ktoś, komu brakuje wyobraźni, by zaakceptować własne krzywe odbicie. I tutaj też wystarczyło jedynie zachować rytm uderzeń palca o palec.
Toma odnaleziono trzy dni później. Odgryzł sobie język i miał szkło pod paznokciami. Bardzo dużo szkła. W trakcie biegania po lesie stracił też pięć funtów. Widocznie łudził się, że nam ucieknie.
To był trzeci pogrzeb w moim życiu. Za to chyba najradośniejszy. Hi hi! Okłamuję was, TO BYŁ najradośniejszy pogrzeb, w jakim uczestniczyłem!
Ten trik ze znikaniem i umieraniem był FAN-TA-STYCZNYYY. Brawo my!
--------
Ack-Black nagrodził mnie za to piątą sztuczką.
- To już ostatnia, ale za to najtrudniejsza. I nie działa na ludzi – ostrzegł.
- A na kogo działa?
- Nie przeginaj! – skarcił mnie natychmiast.
Powiedziałem:
- Dobra. – I na tym stanęło.
--------
Właśnie wtedy się zmieniłem.
Początkowo myślałem, że to złudzenie, ale kiedy lato zaczynało się kończyć, zauważyłem, że rzeczywiście jestem jakiś inny. Ciotka też to zauważyła. Przyglądała mi się z uwagą, próbując zrozumieć, co wymyśliłem, lecz nawet ją to przerastało. Patrzyłem jej zawsze prosto w oczy i chyba właśnie to powstrzymało ją przed zaciągnięciem mnie ponownie do doktora Seymoorea na kolejne, diabelsko nudne psychoanalityczne sesje.
Myślę, że moja kochana ciotka przeczuwała, co się święci. Kobiety po przejściach czują więcej. A może wcale nie? Sam nie wiem.
---------
Większość tamtego popołudnia snułem się po domu jak cień; parę razy miałem ochotę usiąść po prostu przed komputerem i dać się zastrzelić komuś w sieci, ale uznałem, że to zbyt proste i banalne.
Pamiętam, że tamtego popołudnia świerszcze głośno grały w bluszczu za oknami, słyszałem, jak ciotka ogląda coś w telewizji, a konie rżą w stajni, przeczuwając najgorsze. To było bardzo dziwne popołudnie. Potem bez smaku zjadłem dwa tosty na kolację, pocałowałem ciotkę w pomarszczony policzek i zameldowałem, że idę spać. Odpowiedziała na mój pocałunek uśmiechem, ale jej wzrok wciąż był chłodny i badawczy.
„Postaraj się, żeby zabrzmiało to wiarygodnie – nakazywałem sam sobie. – To jej ostatni taki beztroski wieczór w życiu. Wszystko ma być, jak należy. Pozwól się kochać, Mike”.
Nie cierpiałem pozwalać się kochać.
Naprawdę.
Dlatego właśnie pocałowałem ją w drugi policzek i czym prędzej pobiegłem do swojego pokoju.
---------
Mniej więcej od miesiąca miałem tam ukrytą pod łóżkiem tabliczkę z napisem „MIKE BRIDE TO MEGA FIŚ”, którą postanowił ofiarować mi na pamiątkę jakiś mój „przyjaciel” lub „przyjaciółka”. Raczej obstawiałem przyjaciela, bo dziewczyny omijały mnie jak kogoś z wielkim gilem w nosie. I dziewczyny nigdy nie grzebały chłopakom w plecakach. Były po prostu ostrożniejsze.
Uwielbiałem tę tabliczkę. Stawiałem ją zawsze opartą o nogę krzesła, tak aby była niewidoczna od strony wiecznie uchylonych drzwi (takie mamy tutaj obyczaje, Mike) i mogłem wgapiać się w te krzywe litery godzinami.
Na pewno wiecie, jak to działa. Nienawiść przeskakuje na ciebie jak elektryczna iskra. Po godzinie wpatrywania się w coś takiego rzeczywiście stajesz się Fisiem. A po dwóch wciąż nim jesteś.
To nie Bóg jest problemem panie Rushdie.
Problem każdego z nas to my sami.
Fiś to Fiś.
Ustalone. Potwierdzone. Zaklepane.
Amen.
--------
- Chcę to wreszcie zrobić – pomyślałem.
Coś mnie jednak powstrzymywało.
Ta noc była wyjątkowo spokojna, inaczej niż noce z moich snów. Ta noc była nieprzyzwoicie cicha. I ciemna. Bałem się jej tak samo, jak chyba ona obawiała się mnie.
Poczekałem, aż w pokoju ciotki zgaśnie światło.
Kiedy wreszcie zgasło, powtórzyłem jeszcze trzy razy wyliczankę Ack-Blacka.
Czułem się jak ktoś, kto stanął na progu tajemnicy i zaraz straci ochotę nie tylko na śmiech i płacz, ale i na życie. Musiałem to jednak zrobić. Po prostu musiałem.
Przez całą drogę do stajni miałem dreszcze i parokrotnie wydawało mi się, że zwymiotuję. Z nerwów prawie pogubiłem wieszaki. Chłodna rosa zmoczyła mi nogi do połowy łydek, ale nie dała rady ostudzić rozpalonej głowy. Rozmyślałem o tym, co będzie i jeszcze nigdy nie doświadczyłem takich emocji.
To tyle, jeżeli chodzi o mnie i o moje odczucia.
Reszta wcale nie była łatwiejsza.
--------
Konie wujostwa przywitały mnie parskaniem i nerwowym tańcem w boksach. Boksów było jedenaście. Tylko dwa stały puste. Stanąłem oko w oko z dziewięcioma karymi, gniadymi i kasztanowatymi bestiami. Najgorszy był jednak Shire i srokaty Tinker, którego uważałem za ich przywódcę. Nawet na wybiegu budził lęk. Ścigał się z wiatrem i zawsze wygrywał. I przenigdy nie pozwalał się karmić z ręki.
- Zabawimy się Tinker? – zawołałem.
Otworzyłem ostrożnie górną część bramki i zajrzałem do boksu. Koń stał w półmroku z pochyloną głową i postawionymi uszami. Patrzył na mnie z uwagą. Prawie każda część jego ciała drżała, dygotał jak drażniony czymś ostrym lub gorącym. Parsknął, gdy zetknęliśmy się wzrokiem, po czym położył uszy, uniósł łeb i obnażył wielkie, żółte zęby.
Nieoczekiwanie ruszył w moją stronę, stanął dęba i zarżał. Walnął kopytami w metal bramki. Cofnąłem się, odsuwając zamek w jego boksie. Trzęsąc się z emocji, to samo uczyniłem ze wszystkimi pozostałymi blokadami. Konie były wolne. Mogłem rozpocząć przedstawienie.
Na środku przejścia pomiędzy boksami ułożyłem wieszaki Ack-Blacka, obłożyłem je w koło wiązkami siana, w środek wrzuciłem osiem haceli i wyrecytowałem pierwszą zwrotkę wyliczanki.
Pitu zgrzytu
Eci peci
Coś się stanie
Coś przyleci
Gdy uniosłem głowę srokaty Tinker wgapiał się we mnie z nienawiścią.
Zdawał się pytać:
- Co robisz, smarkaczu?
Inne konie też wychyliły łby z boksów i nerwowo poruszały chrapami.
Dokończyłem wyliczankę
Przyjdzie z czasu
Coś na czas
Uderz palcem
Jeden raz
Pitu zgrzytu
Eci peci
Już się dzieje
Już tuuu leeeci oj
i czym prędzej czmychnąłem w najciemniejszy kąt stajni. Dopiero tam pozwoliłem swoim palcom dopełnić dzieła.
Już się dzieje! Już się dzieje!
I się działo.
Tinker zarżał. Natychmiast w jego ślad poszły pozostałe konie. Stajnię wypełnił stukot kopyt, parskanie i brzęk podków bijących o beton. Bestie Ack-Blacka wyrywały się w świat.
Rozsunąłem szerzej bramę i czułem, jak prawie ocierając się o mnie, wybiegają jeden za drugim na zewnątrz. Doskonale wiedziałem, co zamierzają.
Do Cedarville galopowała śmierć.
--------
Ciotka zaszła mnie znienacka.
Prawie już wtedy przysnąłem, choć obiecywałem sobie, że nie zasnę, dopóki nie powrócą. Wyobrażacie sobie, jaką musiałem mieć zaskoczoną minę, gdy chwyciła mnie za kaptur bluzy, wyciągnęła zza sterty słomy i postawiła przed sobą?
Otworzyłem usta, ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, dostałem cios w głowę i zaraz potem kolejny. O wiele mocniejszy.
- Wyjaśnij mi dlaczego? – spytała.
- Sam nie wiem – przyznałem.
Bądź co bądź mówiłem prawdę.
Uderzyła trzeci raz.
Nigdy wcześniej nie podniosła na mnie ręki. Nawet podnosząc głos, wyglądała na bardzo nieszczęśliwą.
Przyznam, że mnie wystraszyła.
Człowiek zawsze wymyśli sobie coś, za co obwini kogoś zupełnie innego.
Gdy już wydawało się, że w pełni wyładowała złość i frustrację, dostałem solidnego plaskacza w policzek.
Siła tego uderzenia nie pozwoliła mi zatrzymać łez.
Nie płakałem, łzy jednak wylewały się ze mnie jak z dziurawego sita.
I nie chciały przestać.
- Powiedz, chociaż, że żałujesz – poprosiła.
Odchyliłem głowę do tyłu i zacząłem się śmiać.
- A czego tu żałować! – wykrzyknąłem.
Zaskoczyła mnie tym, jak na mnie patrzyła. Nigdy jeszcze nie widziałem takich oczu. Nawet Tom po prezentacji pierwszej sztuczki Ack-Blacka skopał mi tyłek z mniejszą pasją. To było bardzo złe spojrzenie.
- Więc musisz to zobaczyć. Nie myśl, że ci się upiecze – ostrzegła chłodnym tonem.
--------
- Co ma być, to będzie – myślałem, gdy zatrzaskiwała za sobą drzwi auta i nie patrząc w moją stronę, pędziła w tumanie kurzu w kierunku dalekich świateł miasta.
Nic nie mówiłem, bo nie było o czym gadać.
Na szczęście przestałem już łzawić, za to policzek piekł jak diabli.
Ciekawe, czy pozostanie mi po tym ślad? Za bicie dzieci dorośli zwykle trafiają przed oblicze...
Te piękne myśli uciekły ode mnie, gdy spojrzałem przez szybę.
--------
Samochód stał w poprzek jezdni, a snop światła z pobliskiej latarni idealnie padał na zmasakrowaną twarz młodej kobiety.
„Dobry Bóg nigdy nie pozostawi nas samych” – szepnęła ciotka Isobel.
Dwójka dzieci kobiety leżała na asfalcie z sińcami pod oczami, oblana krwią jak malinowym sokiem. Samochód miał pogniecioną karoserię i wybite prawie wszystkie szyby. W środku było jeszcze jedno ciało, ale nie widziałem go najlepiej. Gorący wiatr znad zalewu poruszał tylko rękawami koszuli uczepionego kierownicy mężczyzny. Śmierdziało benzyną i śmiercią.
W tym momencie coś się we mnie poruszyło.
Na asfalcie leżała też paczka rozdeptanych chipsów i kawałek metalu. Podkowa.
Kiedy przestałem wreszcie na nią patrzeć, poczułem, że jestem w piekle. Lub w przedsionku piekła.
Zrozumiałem, że od tej pory zawsze już będę tak się czuł.
--------
Ciotka dodała gazu, przejechała między samochodem a ciałami i wyglądała na bardzo zdenerwowaną. Chyba była też przerażona. I wściekła. Oczywiście na mnie.
Znacie tę piosenkę?
Zaraz jak to było... O, już mam.
„Widzisz grzeszniku
Góry padają
Grzeszniku
Morze szaleje
Grzeszniku
Grób cię nie utrzyma
W ten dzień
Pobiegniesz do pana
Panie, proszę ukryj mnie
Pobiegniesz do pana
Grzeszniku*”.
Nie znacie? To trudno.
Też nie znam każdej fajnej piosenki.
Tę akurat znam.
Słuchałem jej już tyleee razy. I z całą pewnością na tym nie koniec.
Co ja piszę – gra mi nawet teraz. Gra i będzie grała, gdy skończę to całe beznadziejne stukanie.
Już niedaleko.
Obiecuję.
Wiem, że nie lubicie czytać długich czytadeł.
Zaraz będzie ostatnia kropka.
Prawie już.
--------
Zjechaliśmy z szosy na dojazdówkę do farmy pana Korchansky.
Całe obejście tonęło w ciemnościach i było tam strasznie. Cokolwiek by to nie znaczyło.
Po prostu było tam nieprzyjemnie.
Skierowaliśmy się pod sam dom. Wielki, drewniany, cały w mroku. Dom, o którym było głośno nie tylko w Cedarville, ale chyba w całym stanie. Dom pionierów. Pierwszych zdobywców tych ziem. Historia naszego narodu sprzedana teraz przybyszom zza morza.
Stał tam skorodowany pikap.
W mroku ujadał pies, robił to naprawdę głośno i z pasją.
Straszył. Chciał nas zjeść.
- Nawet nie gaś silnika – ostrzegł nas pan Korchansky. – Zabieraj się stąd, Isobel. Teraz, już, bez chwili zwłoki.
Wszedł wolno w pas światła, który rzucały reflektory naszego auta.
Był zły i trzymał w dłoniach strzelbę.
Nie żartował.
- Porozmawiajmy Chris – poprosiła ciotka.
- Już was tutaj nie ma! – powiedział.
Odjechaliśmy.
Przez całą drogę do miasta ciotka nie odezwała się do mnie nawet słowem.
To była już nienawiść.
Byłem za duży, aby tego nie kumać.
--------
Przed supermarketem Stansfielda natrafiliśmy na kolejne ciała i rozbite samochody.
Dużo samochodów i dużo ciał.
Wielka szyba od frontu była stłuczona, a panujący wewnątrz bałagan podpowiadał, że dalej wcale nie jest lepiej. Stratowany korpus mężczyzny wisiał na metalowej ramie jak kawałek pajęczyny. Jego kapelusz wiatr przesuwał po betonie. Szur. Szur. Szur.
Patrzyłem na to wszystko bez emocji. Nawet nie miałem dreszczy ani gęsiej skórki.
Nic.
Stało tam też dziesięć, może nawet jedenaście ciężarówek, jedna obok drugiej, wszystkie osiemnastokołowe. Freightlinery, kenworthy conventionale i peterbilty. Kolosy z naczepami, solidne, wielkie i niezwyciężone na autostradach. Ukryci w kabinach i pod ciężarówkami mężczyźni wychodzili ostrożnie, zwabieni naszym przyjazdem. Wyraźnie obawiali się, że to, co tak ich przeraziło, może powrócić w każdej chwili. Wszyscy spoglądali w mrok za przebiegającą przy markecie czteropasmówką. Machali do nas ramionami, zbyt przerażeni, by krzyczeć.
- Festyn! – zrozumiała ciotka. – Mój Boże! One kierują się w stronę zalewu. Od samego początku wiedziałeś, co jest ich celem. Dlaczego mi tego nie powiedziałeś, Mike? Jak mogłeś?
„A tam. O tam” – pomyślałem. – „To było proste. Wystarczyło podumać i skojarzyć. Też coś”.
-------
Światła ulicznych lamp skończyły się, gdy skręciliśmy na zjazdówkę przy nieczynnej garbarni. W tym miejscu miasta nikt nie pokusił się nawet o wytyczenie chodników. Ten fragment Cedarville wymykał się wyraźnie z objęć cywilizacji. I pomyśleć, że niektórym ludziom wydawało się, że posiadają to miejsce na zawsze.
Pomiędzy odrapanymi z tynku budynkami szosa wiła się i kręciła nieprzyjemnie wprost w stronę jeszcze brzydszych zakamarków wyludnionych przedmieść. Za dawno niekoszonymi trawnikami, po obu stronach, stał tajemniczy mrok, kapryśnie straszny i wzbudzający lęk. Patrzyłem na to i było mi wszystko jedno. Wyobrażałem sobie, że ktoś lub coś stoi tam oczekując, aż staniemy i wyjdziemy, aby się przywitać lub pożegnać z nieznanym.
Bez radości zauważyłem, że ciotka wciąż mnie obserwuje.
Gdy spotkaliśmy się wreszcie wzrokiem, skrzywiłem usta, a ona w tej samej sekundzie dodała gazu i skoncentrowała się na prowadzeniu auta. Widziałem, jak walczy, aby znów na mnie nie patrzeć. Bardziej jednak niepokoił mnie sposób, w jaki to robiła. Była w tym konsekwentna aż do przesady.
Wreszcie szosa wyprowadziła nas z miasta.
Jechaliśmy teraz wśród rzadkich krzaków i kęp zwiędniętej trawy, nie odzywając się do siebie, a zawieszona pomiędzy nami wrogość coraz bardziej działała mi na nerwy. Trochę mnie to przerażało, a trochę niepokoiło. Przeczuwałem, że bezpowrotnie utraciłem jej życzliwość i miłość.
Przez drapiące karoserię zdziczałe zielska dojechaliśmy na szczyt wzgórza Toudiego.
To właśnie tam ciotka nacisnęła hamulec i stanęła.
Topole wokół nas zlewały się w czerń nocy. Szelest wiatru budził nerwowość.
Nie sposób było odgadnąć, czy ten wiatr zamierza nas powstrzymać, czy przegonić stąd najdalej jak się da.
Żwirowa droga opadała teraz prawie pionowo w dół. Z niepokojem obserwowałem, jak na końcu świateł wtapia się w zupełną czerń i ginie. Jeszcze się nie bałem. Na strach było zdecydowanie za wcześnie. Zresztą, kto mnie tam wie, co czułem. Blady blask półksiężyca zawieszonego na niebie powodował, że niczego nie byłem już pewien. Patrzyłem na świat wokół mnie, gdzie cienie tańczyły wśród traw i zielska. Może powodowało to ostre światło reflektorów, lecz wydawało mi się, że świat jest w ciągłym ruchu, niespokojny i groźny, prawie tak samo, jak wielkie niebo nad nami.
Chmury rozeszły się na boki, a powietrze pachniało ziołami.
W kępach dzikich osik szeleścił jakiś ptak.
Ciotka zagryzła wargę i spoglądała przed siebie. Kontrolki deski rozdzielczej oświetlały bok jej twarzy. Ze sposobu, w jaki oddychała, domyśliłem się, że walczy ze sobą, aby do mnie nie mówić.
Potem objęła twarz dłońmi, potrząsnęła głową i pociągnęła głośno nosem. Chyba płakała. Na koniec wzięła głęboki oddech i wszystko ustało.
Znów siedzieliśmy obok siebie jak dwójka zupełnie obcych ludzi.
- Zapnij pasy – ostrzegła. – Tu naprawdę jest stromo.
I tyle. Ani słowa więcej. Dialog nieznajomych.
- Może być i tak – oceniłem. – Mam to gdzieś.
--------
Pokonaliśmy stromiznę, a chwilę później minęliśmy skorodowaną konstrukcję starego mostu kolejowego, gdzie swojego czasu powiesiła się dwójka nieszczęśliwie zakochanych licealistów i byliśmy już na ostatnim z pagórków po zachodniej stronie miasta. Rozpościerał się stamtąd doskonały widok na zalew, amfiteatr nad wodą i usytuowany nieco z boku plac dla zmotoryzowanych.
Na parkingu przy pomostach stało przynajmniej kilkadziesiąt aut. W większości zimnych i wiernie oczekujących na powrót swoich właścicieli.
Ale spokojnie wcale nie było.
Ludzie biegali w tę i we w tę. Część z nich wyraźnie zamierzała stamtąd natychmiast odjechać. W panice usiłowali dotrzeć do swoich pojazdów. Inni jeszcze nie przezwyciężyli paniki, która ich tam przygoniła i kazała szukać ratunku. Stali bezradnie, zaskoczeni i zdezorientowani.
Doszło już też do paru stłuczek. Ktoś został potrącony, komuś innemu groziło to w każdej chwili.
Panował ogólny bałagan i chaos.
Przy jedynej utwardzonej drodze dojazdowej zdążył utworzyć się długi na sto pięćdziesiąt metrów korek. Kierowcy krzyczeli na siebie z furią, a ryk klaksonów rósł z każdą chwilą. Tarasujące alejkę samochody traktowano jak wrogów. Strach odebrał ludziom rozum.
Konie tratowały ich bez litości.
Ciotka pojechała na parking nie od strony miasta, lecz wprost znad jeziora. Nie było tam drogi tylko pas piaszczystej plaży, na której latem urządzaliśmy biwaki, często ostro zakrapiane alkoholem a czasami nawet okraszone zielem. Życie to przecież nieustająca zabawa.
Byliśmy już blisko celu, gdy zza porośniętej trawą wydmy wyłonił się szary van. To znaczy, najpierw zza wydmy wyłoniły się jaskrawe pasy świateł, a dopiero potem samochód. Kiedy zrównaliśmy się ze sobą, van zwolnił, otarł się o nas lewym bokiem i skręcił gwałtownie, o mało co nie powodując kolizji.
- Co do licha? – przestraszyła się ciotka.
Zwolniła i stanęliśmy na wielkiej plaży, kilkanaście metrów od vana.
Kierujący nim mężczyzna miał na sobie jedynie fragment koszuli i krwawił z wielkiej rany na ramieniu. Nie bez trudu rozpoznałem Sama Bilda, naszego listonosza z poczty.
W chwili, gdy otworzył drzwi, by coś nam powiedzieć, nadbiegł pierwszy z koni.
Tarantowy potomek Indian Nez Perce nie cofnął się przed maską samochodu.
Na moment przednie nogi zwierzęcia opadły na ziemię, ale zaraz ponownie skoczył na auto, wgniatając maskę i niszcząc chłodnicę.
Metalowe podkowy spadły na przednią szybę, ześliznęły się po niej z nieprzyjemnym piskiem, a zaraz potem kopyto jeszcze agresywniej walnęło w przeszkodę i obsypany drobinami szkliwa listonosz wyskoczył z vana prosto w sypki piach plaży.
Zginął sekundę później.
Leżał w piachu, a Appaloos skakał po nim jak przypalany po zadzie.
- O mój Boże! – wykrzyknęła ciotka.
Ruszyła bez oglądania się.
- O mój Boże! – powtarzała to przez całą drogę, aż do przecinki prowadzącej na polanę z amfiteatrem na końcu.
Chyba usłyszałem to ze sto razy.
Może nawet więcej.
Nie liczyłem.
--------
Nie zważając na to, że niszczy w ten sposób lakier forda, wjechała w krzaki pięćdziesiąt metrów przed przecinką. Sądzę, że pragnęła ukryć mnie przed końmi. Przezornie zawróciła, przeczuwając, że uciekniemy dokładnie tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.
Kombinowała całkiem rozsądnie.
Wychodząc, powiedziała patrząc mi tym razem w oczy.
- Zostań. Zaraz wrócę. Nie waż się stąd ruszyć nawet na krok. Słyszysz?
Przytaknąłem.
Chwyciła torebkę i rozglądając się czujnie na boki, wyszła z auta, ostrożnie zamykając drzwi.
Zauważyliście, że kobiety nigdzie nie ruszają się bez swoich magicznych torebek? Chyba wiem dlaczego. To, co tam ukrywają, jest silniejsze, niż czary-mary wszystkich Ack-Blacków świata razem wziętych.
Tak tak. Kobiece torebki skrywają bardzo wiele.
- Bądź ostrożna – ostrzegłem.
- Będę – odpowiedziała. – Tego akurat możesz być pewien. Ani kroku z samochodu! - przypomniała. - Posłuchaj mnie, chociaż ten jeden raz.
--------
Wyszedłem, gdy zegar na wyświetlaczu przeskoczył o jedenaście cyfr.
Powinno wystarczyć.
Nocne powietrze przepełniał zaduch. Unosiła się w nim wilgoć znad wody. Irytował szelest owadów i natrętne bzyczenie komarów. Świerszcze grały w trawie jak opętane.
Usiłowałem sobie wmówić – czasami wciąż tak robię – że jeżeli jest się cicho, to nic nie powinno nam zagrażać. Wiecie pewnie, że w trakcie trzęsienia ziemi najbezpieczniej jest ukryć się pod stołem lub ustawić się pod framugą wewnętrznych drzwi. Słyszeliście też z pewnością, że czarodziej nie boi się swojej magii. To ostatnie akurat nie do końca jest prawdą. Wychodząc z wnętrza auta, pamiętałem, co przytrafiło się listonoszowi, kobiecie z ulicy, jej dzieciom i innym.
Bałem się jak diabli. Serce biło mi tak głośno, że miałem ochotę je wyrwać z piersi. Pęcherz domagał się natychmiastowego opróżnienia.
- Zaraz się zleję – zrozumiałem. – Pięknie koleś. Nie ma co.
Dochodziłem już do przerwy między drzewami, gdy jakiś osobowy samochód wyjechał zza pni i oświetlił mnie reflektorami.
- Ja pierniczę! – pomyślałem w panice.
Rzuciłem się jak długi w krzaki, a auto ryknęło klaksonem, wyskoczyło z kolein i walnęło w potężne pnie porastających pobocze jesionów. Rozległ się jęk hamulców, trzask gniecionej blachy i pisk odkształcanego metalu. Potem nastąpiło wielkie bum. Momentalnie pojawił się ogień. Tego tylko brakowało.
Uniosłem się z ziemi i czekałem na pisk otwieranych drzwi.
- Uciekajcie! – krzyknąłem.
Czekałem i czekałem, a noc gadała do mnie jedynie czernią i syczeniem ognia.
Wreszcie uznałem, że nie mogę dłużej czekać. Pożar był coraz większy.
Za czterdziestym czwartym szarpnięciem udało mi się w końcu pokonać opór zamka lewych drzwi.
Paula Doerr, siostra Toma, gapiła się na mnie jak na zjawę z koszmaru.
- Wyskakuj! – nakazałem głosem, który należał już do kogoś innego.
- Ratuj mamusię – poprosiła.
Ciała wduszonego między kierownicę a zgniecioną maskę nie można już było nazwać jej matką. Wystarczył mi jeden rzut oka i wiedziałem, że kobieta nie żyje.
Wygląda jak jeden z moich wągrów, pomyślałem. Pękła i rozlała się na cacy. Pluuum.
Wyciągnąłem Doerr pomimo jej wrzasków i protestów.
Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy chevrolet eksplodował jak fajerwerki na Święto Niepodległości. Słup ognia uderzył w czarne niebo, a huk był taki, że prawie ogłuchłem.
Gorący podmuch osmalił nam włosy. Na szczęście skończyło się jedynie na włosach. Uszkodzone trąbki słuchowe powoli wracały do normalności.
- Co teraz będzie? – spytała.
- Znajdę ci innego opiekuna – powiedziałem nie bardzo w to wierząc.
Kazałem jej wstać z ziemi i ciągnąc ją na siłę, skierowałem się w stronę parkingu. Usiłowała protestować, jednak robiła to bez przekonania.
Też już była sierotą tak jak ja.
- No to mamy problem, Mike – zrozumiałem. – Cioteczka obedrze cię ze skóry, gdy się dowie, że przez ciebie zginęła kolejna kobieta. Już po tobie, stary. Szykuj się na lanie. A może nawet na coś więcej.
- Nie chcę wracać na koncert. Tam są potwory, wiesz? – zakomunikowała mi, dopiero gdy docieraliśmy już do końca drzewnej przecinki.
Stanęła w miejscu i nie reagowała nawet na moje coraz gwałtowniejsze szarpnięcia.
- Nie chcę! – powtórzyła, zaczynając płakać.
Mimo protestów zaciągnąłem ją między pierwsze auta, kazałem kucnąć i przestać się mazgaić.
- Przede wszystkim musisz być cicho – ostrzegłem. – Usłyszą nas i przybiegną. A tego pragniemy uniknąć, prawda?
Wtedy powiedziała:
- Już tu są!
Rozejrzałem się wokół i strach sparaliżował mnie zupełnie.
W prześwicie między samochodami stał Shire. Na mój widok zaczął parskać i przebierać nogami, grzebiąc piach. Jego uszy, ogon i mięśnie pod pokrytą pianą sierścią drżały nerwowo. Obserwował z uwagą każdy mój ruch. Parsknął i zrobił kilka kroków w moją stronę. Chrapy konia chłonęły zapach. Był zbyt blisko, abym mógł się cofnąć. Za plecami miałem śliską maskę jakiejś półciężarówki.
- Kicha kolego!
Obwąchał mi czoło i potrząsnął łbem.
W świetle lamp przy scenie dostrzegłem drugiego konia, który wyraźnie szykował się do ataku. Nieopodal, oparty zadem o błotnik zardzewiałego, błękitnego pickapa, stał kolejny. W nocy za nim słyszałem tętent i parskanie pozostałych. Otaczały nas coraz ciaśniej.
Shire wciąż obserwował, poruszając chrapami. Patrzyłem w jego przekrwione ślepia i bałem się na całego.
Zwilgotniały mi dłonie, więc wytarłem je odruchowo w nogawki spodni. Mój pełen pęcherz wreszcie dał za wygraną i poczułem strugę gorącej cieczy wypełniającej krocze i zalewającą nogawkę spodni.
- Uciekaj Doerr! – krzyknąłem do małej.
Zdążyła wbiec w lukę pomiędzy dwiema osobówkami, gdy kopnięcie zwaliło ją z nóg. Kary koń stratował ją szybciej, niż udało mi się unieść dłonie i odgonić bestię.
Machałem jeszcze w panice ramionami, gdy Shire wyszczerzył na mnie swe żółte zęby i zarżał głosem pełnym siły i złości. Wciąż węszył chrapami i toczył pianę z pyska. Wyraźnie szykował się, by stanąć dęba.
- Nie rób tego – posłyszałem ciotkę. – Schowaj się pod samochód. Zaraz będzie atakował.
Zrobiłem, co kazała. Nie kalkulowałem, tylko rzuciłem się w piach i wczołgałem za koło półciężarówki.
Sekundę, może nawet pół później kopyta Shire walnęły w blachę dokładnie nade mną.
Siła tego uderzenia z całą pewnością pozbawiłaby mnie życia.
Kopyta konia raz jeszcze uderzyły w karoserię, a potem usłyszałem wystrzał. Zaraz potem drugi i trzeci.
Shire zarżał w proteście i w prześwicie między podłożem a karoserią dostrzegłem, jak przechylając się na bok, pada wprost w piach. Próbował jeszcze unieść się na przednich nogach, ale był zbyt słaby. Ponownie zarżał żałośnie i wreszcie uderzył zakrwawionym łbem o ziemię. Wyraźnie nie miał zamiaru zdychać. Jego kopyta wciąż młóciły powietrze.
Z ciemności za nim rozległo się jeszcze bardziej przerażające rżenie innych koni. Ciotka próbowała odgonić je kolejnymi wystrzałami.
Gdy wyczołgałem się spod półciężarówki stała w lekkim rozkroku i uważnie obserwowała parking wokół nas.
Szły za nami aż do samego auta, a potem biegły aż do wzgórza Toudiego. Dopiero tam zrezygnowały.
- Wystarczy – skwitowała ich odejście. – Pora z tym skończyć. Wracamy.
--------
Wróciliśmy.
Wyciągnęła mnie z wnętrza samochodu i powiedziała z jadem w głosie.
- Zrób coś z tym wreszcie!
- Nie ma sprawy – stwierdziłem. – Mówisz i masz.
Księżyc wyszedł zza chmur. Wciąż było ciemno, ale inaczej. Gonił mnie mój cień, gdy wchodziłem do stajni. Rozrzuciłem stopą wiązki siana na cemencie, wrzuciłem osiem haceli do kieszeni i zebrałem wieszaki.
Trójkąt Ack-Blacka przestał być trójkątem.
Przyznam, że sam byłem ciekaw, co będzie dalej.
Coś się stanie.
Tylko co?
-------
Przybiegły kwadrans później.
Przygalopowały tabunem w chmurze pyłu przez pastwisko. Cała ósemka. Bez Shire. Rozgrzane, spocone, cuchnące sierścią i ludzką krwią.
Najpierw obwąchały moje policzki, czoło i włosy. Następnie skupiły się na dłoniach. Zupełnie jakby spodziewały się, że nagrodzę je za to kostką cukru lub kawałkiem jabłka. Jeszcze potem weszły każdy do swojego boksu.
Przyprowadził je naturalnie srokaty Tinker.
On jeden pozostał ze mną w przejściu między boksami.
Nawet teraz w ślepiach miał szaleństwo.
Chwyciłem go za kantar i wprowadziłem do zagrody.
Rzucał łbem i parskał, ale rzecz w tym, że chyba chciał, aby go ktoś dotknął i uspokoił.
- Przestał tylko na chwilę – zrozumiałem. – Zacznie, gdy znów mu rozkażę.
Smagnął mnie ogonem po twarzy, gdy cofając się, wychodziłem ostrożnie na korytarz. Nie wiem, czy specjalnie, czy nie.
Zarżał.
Było to dziwne rżenie.
Trochę nie z tego świata.
- Dobry koń - powiedziałem.
Zatrzasnąłem blokady wszystkich boksów i wytoczyłem z końca stajni wielkie bele słomy. Tuzin wielkich kul. Rozciąłem sznury, rozrzuciłem słomę po całym przejściu, okryłem nimi siodła, derki i rzemienie uzd, po czym zmęczony stanąłem z ulgą przy bramie.
Trochę to trwało.
Słyszałem, jak ciotka płacze, przytulona policzkiem do blachy z drugiej strony.
- Czy to już koniec? – spytała.
- Nie wiem – powiedziałem, otrzepując dłonie z plew. – Może tak, a może nie.
Zamieniałem się w filozofa. Satyra. Farsa. Śmiech.
--------
Gdy wróciłem z pudełkiem zapałek, wciąż jeszcze płakała.
Skarżyła się nocy na to, co miało nadejść.
Co już szło.
W cieniu przy ścianie stał ktoś jeszcze.
- Ostrzegaliśmy, że z tym smarkiem będą kłopoty – usłyszałem. - Każdy wam to powtarzał. Jak mogłaś do tego dopuścić, Isobel? Dlaczego ty nigdy nie słuchasz innych, do diabła?
Korchansky mierzył do nas ze swojej strzelby i wyglądał na naprawdę wkurzonego.
- Dlaczego? – powtórzył.
- Bo właśnie tak należało zrobić – powiedziała cicho ciotka. – Był sam. Mały, bezbronny i samiutki jak palec. Też byś tak postąpił. Żadne z nas nie wiedziało, co się stanie.
- Sam nie wiem – odburknął. – Podejdź do mnie bliżej, smarkaczu. Dostaniesz, co twoje. Ruchy odszczepieńcu! Więcej tego nie powtórzę.
Celował mi w sam środek brzucha. Jego paluch drżał na spuście jak po wielkim dłubaniu w nosie.
W spojrzeniu Korchansky’ego była tylko nienawiść.
Już to kiedyś widziałem. Czułem, że strzeli do mnie z radością i z ulgą. Dostrzegał we mnie jedynie zło.
Shire przewrócił go jednym kopnięciem.
Złamał w pół i parsknął.
Zupełnie nie wiem, skąd się wziął i w jaki sposób zdołał podejść do nas przez nikogo niezauważony. Dawno już powinien nie żyć. Sam widziałem, jak konał na parkingu przy zalewie.
- Demony są niezniszczalne, wiesz frajerze?
Tratował ciało przez dobrą minutę. Deptał starego jak wiązkę słomy.
Ba bach. Ba bach. Ba bach.
Zarżał z triumfem, gdy było już po wszystkim.
Chciałem nagrodzić go kostką cukru, która zapodziała mi się między hacelami w kieszeni, ale minął mnie jak powietrze i poczekał z opuszczonym łbem, aż pozwolimy mu wreszcie wejść do stajni.
Nie spojrzał na nas, gdy ciotka zasuwała ciężką bramę.
Szedł po prostu do swojego boksu.
Wielki, ciężki i pokryty pianą wymieszaną z krwią.
Umęczony pracą ogier.
Koń, który czasami kochał, a czasami nienawidził ludzi.
Rasowy kasztan o imieniu Shire.
Pamiętam, że strzygł uszami, kiedy tarłem zapałkę o krzesiwo.
Wszystko pamiętam.
-------- ZAKOŃCZENIE
Posłuchajcie...
Można? Gotowi? Już?
To jedziemy:
Nie ma nic gorszego niż rżenie, kwik i bicie kopyt palonych żywcem koni.
Nie ma.
Tego się nie zapomina. Próbujesz, ale nigdy nie wychodzi. Tabun wciąż biegnie przez płomienie. Cwałuje w ogień. Wio!
Dlatego właśnie zawsze tak głośno staram się słuchać muzyki, gdy piszę.
Tylko muzyka zagłusza sumienie. Tłumi tętent spłoszonego stada.
Gra, ale nie przeszkadza.
„Widzisz grzeszniku
Góry padają
Grzeszniku
Morze szaleje
Grzeszniku
Grzesznikuuu
Grzesznikuuuuuuu*”.
Musicie mi uwierzyć na słowo.
Albo jak tam sobie chcecie.
Jak wolicie.
Prrr. I kropka.
Dalej już nie będzie.
KONIEC.
* 16 One Two Three Cheers And A Tiger – Sinnerman - NUTKA Z NUTKI, wyciszona Nina Simone . Właśnie TO.