Sierpniowe noce tutaj są gwiaździste, upalne i krótkie. Wydaje się, że dopiero skończyliśmy kolację, przyniesioną nam z restauracyjki na dole, a już głęboka ciemność za oknem przeszła w szarość przedświtu.
Za wcześnie, żeby wstawać. Przeciągam się tylko i odwracam głowę. On śpi. Na boku, z twarzą na wpół schowaną w zgięciu ręki i drugą ręką wsuniętą między moje uda. Unoszę się lekko i całuję go w skroń. Nic, żadnej reakcji.
Niech śpi. Mamy jeszcze dużo czasu dla siebie. Jutro wstawimy walizki do wynajętego samochodu, oddamy klucze właścicielowi pensjonatu – czwarty raz u niego mieszkamy, przyjmowani już niemal jak członkowie rodziny ‒ i ruszymy plątaniną jednokierunkowych uliczek w stronę autostrady, a potem – direzione aeroporto. Ale to jutro. Dzisiejszy dzień należy tylko do nas. Ostatni dzień naszego lata.
Nasze lato w tym roku zaczęło się dziesięć dni temu. Zwykle nie trwa dłużej niż dwa tygodnie, a kończy zawsze tak samo – na pokładzie samolotu do Warszawy. Ciała, jeszcze parę godzin wcześniej przeplecione w gorączkowym uścisku, nabierają powściągliwości, przypominają sobie, co to znaczy ostrożność i opanowanie. W hali przylotów są już całkowicie dopasowane do zmienionej sytuacji. Zdawkowe skinienie głową na pożegnanie, nic nieznaczący uśmiech, ulga, że po drodze nie napatoczyli się żadni znajomi.
Mieszkanie jutro przywita mnie ciszą; kolekcja kaktusów na parapetach nie jest rozmowna. Jego może powita żona. Zwalista, krótko ostrzyżona kobieta o wąskich, zaciśniętych ustach i oczach przypominających krążki szarego obsydianu.
Żona. Kilka lat temu spotkaliśmy się wszyscy troje, dość przypadkowo, na wielkim międzynarodowym festiwalu. Omiotła mnie kamiennym spojrzeniem, bez odrobiny zainteresowania. Wiadomo, tłumacze na takich imprezach to służba porównywalna z hostessami, szczebel zdecydowanie niższy niż artyści, wybitny reżyser i równie wybitna pani scenograf, od lat współtwórczyni jego sukcesów. Teatralny duet doskonały.
‒ Ona… ona nie jest dla ciebie konkurencją – powiedział kiedyś i popatrzał na mnie niczym pies, który prosi o wybaczenie. On dla odmiany ma oczy brązowe, zmienne i wyraziste. Wiele z nich można wyczytać. Szkoda, że jutro nie zobaczę, jak spojrzenie psie krzyżuje się z kamiennym, kiedy będzie mówił, że tak, nareszcie trochę odpoczął, naprawdę mu to było potrzebne, tych kilka dni w samotności, w całkowitym odcięciu od świata, w mini-azylu na zadupiu cywilizacji.
Zresztą, może nic nie powie. Żona z pewnością od dawna akceptuje jego pustelnicze skłonności oraz potrzebę resetu. W końcu, od czegoś ma to niewidzące spojrzenie i tę ochronną, grubą warstwę na całym ciele.
Światło wstającego dnia nabiera intensywności. Widzę już wyraźnie srebrne pasma w ciemnych, zmierzwionych włosach i cień bruzdy biegnącej od nosa ku podbródkowi. Ciało wydaje się młodsze niż twarz. Szczupłe, właściwie nawet chude, lecz z mięśniami wyraźnie zarysowanymi pod gładką skórą ‒ prawie młodzieńcze. Może dlatego, że emocje prędzej zapisują się na twarzy i bezustannie ją przekształcają?
Ostrożnie głaszczę go po ramieniu. Wzdycha i przekręca głowę, odsłaniając całą twarz. Senne rozluźnienie trochę wygładziło mu rysy, dodając im łagodności. Siadam na łóżku. On nadal śpi, lecz nieświadomie zdaje się podążać za mną. Przekręca się na wznak i całkowicie wysuwa spod kwiecistej trapunty, która i tak okrywała mu tylko stopy. Leży teraz zupełnie już nagi, z jedną nogą lekko ugiętą i uniesionym kolanem. Bezwładny i pełen ukrytej siły.
Ułożył się niemal jak Mars na obrazie Botticellego. Łatwo porównać, bo na ścianie naprzeciwko łóżka wisi wielka reprodukcja. Śpiący Mars, czuwająca Wenus. ‒ To przecież o nas – ocenił pod koniec pierwszego pobytu. ‒ Zawsze, kiedy się budzę, ty już nie śpisz. Siedzisz przy mnie zupełnie jak ta Wenus przy nim. Fluidy jakieś przechwytujesz?
Coś w tym jest. Wprawdzie nie mam takich włosów ani takiego biustu jak Wenus i parę innych detali nas różni, ale… tak. Zasypiam na krótko, a po przebudzeniu lubię usiąść na łóżku i przyglądać się mężczyźnie, pogrążonemu jeszcze w sennym letargu. Jest wtedy nie tylko piękny. Jest całkowicie odsłonięty i bezbronny, podatny na cios. Wzruszający. Lubię obserwować, jak wynurza się z głębin snu, pomału odzyskuje świadomość i siłę. Czasem mu w tym pomagam. Szybko wówczas przechodzimy od leniwego odprężenia do walki. Jedynej, w której poddanie się może oznaczać triumf. Jedynej, w której chętnie się poddaję.
Sięgam po smartfon, leżący na stoliku koło łóżka. W rozproszonym świetle poranka zdjęcie wyjdzie doskonale. Nie mam żadnej jego fotografii, a i wspólnych też nie, bo żyjemy wyłącznie w czasie teraźniejszym. Zabronił go utrwalać. Brak fotek jest dowodem na nieistnienie.
Czasem znajduję jego zdjęcia przez wyszukiwarkę. Wśród nieznajomych ludzi i w obcym otoczeniu. Rozdzielenie staje się wówczas jeszcze bardziej dojmujące. Należy mi się choćby jedna fotografia, wyłącznie dla mnie.
O, już jest. Śpiący Mars w nagiej okazałości, ujęcie całopostaciowe. Nieźle, można by nawet wydrukować. Dorzucę jeszcze przybliżenie. Kadruję twarz, na ekraniku widzę lekki ruch powiek. Klik, zrobione.
On zrywa się raptownie, całkowicie rozbudzony.
‒ Mówiłem ci, żadnych zdjęć! Ile już tam ich masz?! – Wyszarpnięty smartfon z trzaskiem ląduje na ścianie. Głowa mi podskakuje od uderzenia w policzek. I od kolejnego, z drugiej strony. ‒ A potem co? Pokazówka w jakimś szmatławcu?
‒ W jakim znowu szmatławcu? Ja? Strach całkiem już mózg ci przeżarł, pieprzony hipokryto!
Mocno zaciskam powieki. Nagle pieką mnie jeszcze bardziej niż policzki. Nie, nie, żeby tylko nie łzy, spokój, spokój, spokój. Z całej siły zagryzam usta, świeży ból przytłumia ten już ustępujący. Czuję ciepło i wilgoć na górnej wardze. Oblizuję ją. Krew. Pochylam głowę, ciemne, gęste krople skapują mi na udo.
‒ Ej, co ty tam? ‒ Bierze mnie za podbródek, odwraca ku sobie. ‒ Pokaż no się. O, Jezu… ‒ W brązowych oczach widzę popłoch. ‒ No nie, nie chciałem tak, naprawdę nie chciałem, ale z ciebie mimoza, wystarczy dotknąć… Trzeba zatamować, już, zaraz będzie po wszystkim. – Rozgląda się bezradnie wokoło, schyla, podnosi z podłogi własny T-shirt i przyciska mi do nosa. Zapach Fahrenheita Diora miesza się z wonią jego potu i smakiem mojej krwi. Żołądek podjeżdża mi do gardła, z trudem przełykam ślinę. Odpycham rękę ze szmatą.
‒ No już, już, w porządku. Przepraszam. ‒ Przytula mnie, odgarnia włosy i całuje w kark. Próbuje wycierać krew podkoszulkiem. ‒ Nie odsuwaj się tak, no… Będzie dobrze. Pamiętasz naszą umowę? Ja wiem, że ty byś nigdy, przecież cię znam, ale jak zgubisz tego smartfona albo ci ukradną, to wtedy się zacznie. Nie możemy sobie na to pozwolić.
JA mogę sobie pozwolić! – chcę wrzasnąć, za nic mam takie gówniane „my” i wspólnictwo w jego paranojach, ale obezwładnia mnie krótki przebłysk: wszystko na próżno. Nie przebiję się, nie wytłumaczę, nie dam gwarancji, że nie zgubię. Zaczynam się śmiać, a właściwie dygotać w przypływie idiotycznej wesołości, która nie może znaleźć ujścia i niebezpiecznie zmierza w stronę szlochu.
‒ Chodź do łazienki, umyjesz się – obejmuje mnie od tyłu, usiłuje podnieść. Już się opanował. Histeryczny prawie jak jego aktorki, wyćwiczony jest równocześnie w ustanawianiu ładu. Mojej histerii też się nie boi. ‒ No, chodź. Będzie dobrze. Przecież wiesz…
Wiem. Nie pójdę. W łazience jest narożna wanna, idealna na dwie osoby. Po śniadaniu zwykle zmieniamy plan dnia i zamiast na plażę, najpierw wędrujemy do wanny. W ogóle, często z niej korzystamy. Łóżko – wanna albo wanna – łóżko, najważniejsze punkty na krótkiej trasie znaczonej pożądaniem, bezwstydem, rozkoszą, czułością. Nie. Z całej siły zaciskam dłonie na krawędzi materaca i zaplatam nogi. Sztywnieję.
‒ Dlaczego nie chcesz?
Odwracam głowę. Smartfon leży całkiem blisko. Wygląda na to, że cały.
‒ Przecież ja nigdy tak… pierwszy raz się zdarzyło. Nie powtórzy się, obiecuję. Wierzysz mi? Wierzysz? Powiedz coś!
Nie wiem, czy wierzę. Równie dobrze mogę wierzyć, że gdy złapie nas burza w górach, piorun trafi w niego, nie we mnie. Nieprzewidywalność nie sprzyja wierze. Szybko zsuwam się z łóżka. Dwa kroki i już sięgam po smartfon. Na szybce pęknięcie, ale poza tym – działa. Prawie pancerny jesteś, kochasiu, uśmiecham się, odwracam i robię zdjęcie. On kuli się, jakby dostał cios w brzuch, zasłania rękoma krocze.
‒ Co… co ty?
Znów się mobilizuje, gotów wyrwać mi smartfon, lecz ja odskakuję trochę, celuję w niego szklaną płytką, klik i mam drugie zdjęcie. Pewnie rozmazane, ale co tam, ważne, że jest, a potem jeszcze jedno i kolejne. Znieruchomiał. Patrzy na mnie ogłupiały, podchodzę, chwytam go za ramię i odwracam w stronę lustrzanych drzwi szafy. Piękny widok, dwa ciała całkowicie nagie, za nimi rozgrzebane łóżko i trapunta na podłodze. Idealnie. Szybkie klik, klik, klik. Czuję nagłe szarpnięcie, ból wykręconej ręki, smartfon ponownie trafia pod ścianę.
‒ Możesz się po nim przejechać walcem drogowym. Mam włączone automatyczne kopiowanie na dysk gugla. – Patrzę w oczy widoczne w lustrze. ‒ Tam już nie sięgniesz.
Kłamię. Nie używam opcji kopiowania, na dysku trzymam tłumaczenia dla klientów i nagrane kawałki różnych koncertów. Ale jemu to wystarcza.
Puszcza moją rękę. Milczy. Spojrzenie ma skupione, badawcze, jakby próbował oszacować moją wiarygodność.
‒ Dlaczego mi to robisz? – pyta w końcu. Dziwnym, prawie bezdźwięcznym głosem, zaklinowanym gdzieś na skali pomiędzy gniewem i rozgoryczeniem. ‒ Bawisz się? Chcesz gównoburzy w jakimś Pudelku? Czy tylko ćwiczysz swoją władzę nade mną?
Osuwam się na łóżko i wciskam twarz w prześcieradło. Zaraz ugrzęźniemy w wyjaśnieniach bez końca albo zbudujemy wieżę nieporozumień. Wyjedziemy stąd wlokąc dodatkowy bagaż, a może nawet osobnymi drogami. Nasze „razem” jest kruche jak skorupka gołębiego jajka. Lepiej otulić je grubą warstwą milczenia, jeśli ma przetrwać choćby tylko jeszcze jeden dzień. Ostatni dzień lata.
Na ramieniu czuję dotyk palców. Skóra odpowiada dreszczem.
‒ Przecież wiesz - słyszę głos ściszony do szeptu. - Ja już nie potrafię bez ciebie. Całkiem bym się rozpadł, gdyby nie ty. Nie wykorzystuj tego.
Nie. Niech już nic nie gada. Nie mam siły słuchać ani ochoty, żeby odpowiadać.
Palce zaczynają wędrówkę po moich plecach; wolno, z wahaniem podążają wzdłuż kręgosłupa i przechodzą na brzuch. Rozluźniam się odrobinę, dopiero teraz czuję, że wszystkie mięśnie mam napięte niemal do bólu. Chwytam głęboki oddech, potem drugi i trzeci. W uszach słyszę rytmiczne pulsowanie krwi.
Może to właśnie najlepsza droga. Nie wyjaśniać, nie przekonywać. Pozwolić, żeby mówiły ciała. One nie potrafią oszukiwać ani budować piętrowych hipotez. Są przeraźliwie szczere i otwarte w swoich pragnieniach. Bezkompromisowe, lecz pełne własnej, ukrytej wiedzy. Może wystarczy za nimi podążać, a wszystko się wyrówna, znikną majaki umysłów znużonych niepewnością i bezustannym rozdarciem. Pozostanie tylko to, co pewne. Co trwa ponad zmiennością miejsca i czasu. Wspólnota ciał wsłuchanych w głos krwi, wielka zagadka. Rozwiązać się nie da, można ją jedynie przeżyć. Razem. Do samego końca.
On klęka tuż obok, obejmuje moje podkulone nogi i przyciska do nich głowę. Ostrożnie wyciągam rękę, wsuwam dłoń w zwichrzone pasma. Przebaczam? Godzę się na to, co dalej? Czuję na udzie dotyk ciepłych warg.
‒ Jesteś mój. Mój jedyny.
Odwracam się na plecy. On wspiera się na łokciach, przesuwa i teraz jego twarz mam tuż przed oczyma. Znowu łagodną, lecz już odmienioną pożądaniem. Obejmuję go za ramiona, odpowiada tym samym, więc łączy nas podwójny pierścień zaciśniętych rąk. Trwamy tak, mierząc się wzrokiem, wyczekujący, niepewni. Kto wykona następny gest? I jaki? Wreszcie on pochyla się jeszcze niżej.
‒ Jesteś dla mnie… słońce złote ‒ szept niemal parzy mi skórę. Moje serce gwałtownie przyspiesza. Powiedział to po naszej pierwszej nocy, zanim zasnął wyczerpany, nasycony miłością. Potem nigdy, aż do teraz. Wracamy do początku, do dni, kiedy nic nie było jeszcze ustalone raz na zawsze, do próby, którą można powtórzyć, wprowadzając zmiany w scenariuszu.
Przyciąga mnie gwałtownie i zaczyna całować. Nadstawiam twarz, piersi, wchłaniam zapach jego rozgrzanej skóry, najlepszy afrodyzjak. Pulsowanie krwi narasta, a gdzieś w głębi trzewi wzbiera fala ciepła, która szybko podpływa tuż pod skórę. Przymykam powieki. Skoro tak, to tak. Przez chwilę widzę jeszcze słoneczny blask, a później tylko kolorowe, gasnące plamy. Zanurzam się w gorąco niecierpliwych ciał.
[mod edit] tekst początkowo umieszczony anonimowo w dziale "Porzeczkowa". komentarz Autorki kilka postów niżej wyczerpująco wyjaśnia powody takiego zabiegu.