Przede wszystkim muszę przyznać, że miałem szczęście. Cholernie dużo szczęścia. Moja maszyna to nie jakiś transorbitalny liniowiec czy podwymiarowy ekspres. A już na pewno nie sportowy ścigacz. To była zwykła śmieciarka po przejściach. Młody mówił, że przypomina mu widelec. No i coś w tym było może nawet. Taki ułamany, ale widelec.
Trzeba powiedzieć, że to był całkiem dobry sprzęt. Służył mi wiele lat. Zrobiony na szkielecie starej dobrej es-dziesiątki. Taki wół roboczy. Zapakujesz po sufit, a uciągnie. Z oryginału to została już tylko oś z kabiną, reaktorem i silnikiem. Ładownia po lewej stronie była właściwie oryginalna. Trochę połatana i pospawana, było parę wstawek, ale oryginał.
Po prawej to już dzieło Picassa. Zmyślny gość. Ma taki warsztat przy Gammie. Zwozimy mu czasem trochę złomu w lepszym stanie. Radzi sobie chłop i jeszcze przeglądy wystawia.
Wiesz, jak to jest. Nie każdego stać na stocznię. A Picasso jakoś tak sprytnie kratownice pospawał, przyczepił parę starych kontenerów, łącznik zrobił, grodzie od jakiegoś złomu. Wszystko elegancko i szczelnie. Zresztą, to i tak tylko na śmieci. Najważniejsza jest kabina. O to się dba, jak należy, no bo sam rozumiesz. Jak coś puści, to możesz nie zdążyć w skafander narobić. A ładowni to się nawet czasem w ogóle nie uszczelniało.
Nieraz bywało, że na prawym skrzydle to i dwa rzędy kontenerów wisiały. Niesymetrycznie to wygląda, ale latać się da. No i wtedy to nawet ja widziałem ten ułamany widelec, o którym mówił Młody. Niby można jakieś osłony założyć i pomalować, ale kogo obchodzi, jak wygląda śmieciarka. Farba kosztuje, a od promieniowania i mikrometeorów to i tak w rok obłazi. Kabinę się pociągnie, żeby ekranowanie było mocniejsze i tyle. Jak latasz po orbitach to ci aerodynamika do niczego niepotrzebna przecież. Zdarza się czasem siąść na jakimś globusie, ale śmieci lecą poza strefę życia. Wybiera się nieduże kulki i bez atmosfery. Ciążenie małe, oporów praktycznie brak. Po co ci aerodynamika.
W ogóle to tę śmieciarkę odziedziczyłem po moim kuzynie. Wziął mnie na pomocnika i tak lataliśmy od stacji do stacji. Zbieraliśmy gruz, śmieci, odpady. Milionerem nie zostaniesz, ale dało się żyć. No ale nic nie jest wieczne. Pojawiły się korporacje, kolorowe śmieciarki i piloci w mundurkach i białych koszulach. Zgroza, rozumiesz. Śmieciarz w białej koszuli. O kawałek papieru toaletowego przegryźliby ci tętnicę. Oj było ciężko. A żyć z czegoś trzeba. Kuzyn się zahaczył do tych co latali poza strefę, do średnich orbit.
Taka gazowa kulka to powierzchni właściwie nie ma. Jak tam coś upuścisz, to przepadnie na wieki. Możesz tam zrzucać co chcesz, przepadnie i koniec. Śmietnik idealny, można powiedzieć. Jest tylko jedno ale. To kawał drogi, a paliwo kosztuje. No ale na wszystko znajdziesz klienta. Gorsze jest niestety drugie ale. Musisz wszystko dobrze policzyć, bo grawitacja nie wybacza. A przy takim olbrzymie grawitacja to studnia bez dna. No i kuzyn źle policzył. I przepadł. I koniec. Rozumiesz. Do tej roboty trzeba miec jednak głowe we właściwym miejscu.
Mnie została śmieciarka i parę drobnych w kieszeni. Jakoś lawirowałem przez parę lat. I powiem ci, że było ciężko. W końcu korporacje weszły w interes z hurtem do tych gazowych śmietników, a my wróciliśmy do łask. A to kogoś nie stać na takie luksusy, a to za mało śmieci, żeby się opłacało. Nie będę kłamał. Czasem ktoś się chce pozbyć czegoś, co oficjalnym transportem nie pójdzie. Co mogę powiedzieć, każdy żyje jak umie.
Tak właśnie poznałem Młodego. Poleciałem na czerwoną czwórkę. Nawet nie wiem z czym. Cała ta czwórka to pustynia praktycznie bez atmosfery. Zewnętrzne orbity są teraz skanowane, więc jak wyrzucisz coś trefnego, to cię zaraz federacyjni dopadną. A co oni robią z ludźmi, to chyba nie muszę ci opowiadać. Cholerni pretorianie. Nikogo nie ma nad nimi, więc robią, co chcą. To mafia najgorsza ze wszystkich. Paru chłopaków coś próbowało z nimi kręcić i przepadli bez wieści. Kiedyś mieli układ z tymi z korporacji i nie lubią nas strasznie. Ze wzajemnością zresztą. A taka pustynia bez atmosfery to idealne miejsce. Nic się tam nie będzie budować. Niby w strefie życia, ale kto by szukał szczęścia na kupie piachu. Powiedzmy, że nikt nie zwraca na nią uwagi.
Jak wracałem, wpadłem na Gammę dokręcić parę śrubek w ładowniach. Picasso potrzebował dwa dni, więc wsiadłem na prom. Jest tam w okolicy taki skalisty globusik. W dzień niewiele jaśniej niż w nocy, ale człowieka ciągnie czasem, żeby postawić nogi na stałym gruncie. No i okazja była, żeby w końcu gardło przepłukać.
Jest atmosfera, a ludzie tam siedzą, bo w ziemi są te świecące kamienie. Pół góry, rozumiesz, potrafią przekopać i znajdą dwa, albo trzy. Ale z czegoś trzeba żyć. Zresztą, gdyby tego było tam więcej, to już by ich pewnie wysiedlili i wszystko jakąś wielką koparką przekopali. Więc sobie tam żyją biednie, ale na własnym. Bogaczy tam nie uświadczysz.
Przesiedziałem z nimi w knajpie dwa wieczory przy kieliszku i nasłuchałem się różnych historii. I muszę ci powiedzieć, że mnie to w końcu dobiło. Grzebią w tych skałach całymi dniami, żeby parę groszy na jedzenie zarobić. Całe życie ledwo wiążą koniec z końcem, a wieczorami opowiadają legendy, jak to podobno ktoś znalazł kamień tak duży, że poleciał na jakąś cieplejszą kulkę i już więcej pracować nie musiał. Czy to prawda? Wątpię. Jakby ktoś znalazł coś takiego, to pewnie ci, co kręcą tam tym interesem odrąbaliby mu rękę razem z tym kamieniem i tyle by z tego było.
Narzekali na swój los, patrzyli tęsknie w niebo, ale jakbyś któremuś włożył w rękę bilet i parę groszy na nowe życie, to zaraz by zaczął grymasić. Że daleko, że teraz to nie ma czasu, że musiałby się przygotować. Tak przesiąknęli tym grzebaniem w skałach, że nawet jakby którego szczęście kopnęło w tyłek, to by uciekł wystraszony, zamiast skorzystać.
No i drugiego wieczoru, jak się tak nasłuchałem tych ich opowiadań, poszedłem do kibla i spojrzałem w popękane lustro. Zobaczyłem wszystkie swoje zmarszczki, zabolały mnie wszystkie mięśnie, odezwały się wszystkie stawy i nadwyrężone kręgi. I dotarło do mnie, że jestem taki jak oni.
Jak wchodziłem pierwszy raz na śmieciarkę, to miałem marzenia. Odłożę, zrobię licencję, będę latał czymś dużym i lśniącym. I tak marzyłem przez piętnaście lat. Aż w końcu zacząłem wierzyć w śmieciarskie legendy, z których wcześniej sobie kpiłem. Takie same jak legendy tych biedaków. Że kiedyś w gruzach znajdę skarb i się ustawię. Walizkę ze skarbami albo kontener fingerytu. Ile to się człowiek nasłuchał takich historii przy kieliszku. Ale w życiu nie spotkałem nikogo, komu by się to przydarzyło.
Dotarło do mnie, że ja już nawet zapomniałem o tych marzeniach. Nie oszukujmy się, mam swoje lata. Robota na śmieciarce niby ciężka nie jest, no bo prawie wszystko w automacie. Ale ile mi jeszcze zostało? Wiele dobrego to mnie nie czeka. Dokąd się da, to będę latał, a potem skończę jak wszyscy. Na jakimś śmietniku, grzebiąc w odpadach za miskę zupy. I będę marzył nie o skarbie, ale o jakimś świństwie, które skończy moje męki.
Sam przyznasz, że to nie nastrój do butelki. Zwinąłem się do hotelu. A na drugi dzień, poszedłem do portu, żeby wrócić na Gammę. No i wtedy spotkałem Młodego. Tam się kręci mnóstwo dzieciaków. Małych, dużych. Polują na obcych. Nie kradną, ale każdy chce, żeby mu coś dać. Biedne, brudne, obdarte i wesołe. Obskoczyły mnie, ale jedyne co mogłem im dać to uśmiech. Tylko po co im taki pomarszczony i szczerbaty?
Zauważyłem, że żadne nie chce, żeby je ze sobą zabrać. Wołają tylko o jałmużnę. Kup mi to, daj mi tamto. Jak to dzieciaki. A Młody stał na uboczu. Ni to nieśmiały, ni zamyślony. Taki skupiony i poważny. Od innych dzieciaków się opędzałem, a on się jakoś tak wyróżnił, że odruchowo coś do niego zagadałem. Nawet nie pamiętam co.
Popatrzył na mnie z ciekawością i zauważył plakietkę w kieszeni. No i spytał, czy jestem prawdziwym pilotem. Jak powiedziałem, że tak, to spytał, czy w kosmosie jest zimno. Spytałem czemu go to ciekawi, a on, że kiedyś myślał, żeby zostać pilotem, ale boi się, że zmarznie. Rozumiesz? Stał tam, nie żeby żebrać, tylko czekał na pilotów, żeby się dowiedzieć jak jest w kosmosie.
Śmieszne było to jego pytanie. Tam na tej kupie kamieni też za ciepło nie jest, bo to przecież prawie koniec strefy, a ten się martwił, że zmarznie. I nie mówił, że marzy, żeby być pilotem, tylko że chce być. Tak spokojnie, poważnie, na serio.
I tak sobie pomyślałem, że właściwie czemu by nie. Pomocnik by się przydał. A on wyglądał na jakieś szesnaście lat. Okazało się, że ma siedemnaście, więc właściwie już duży chłop. Poszliśmy do jego rodziców, czy chcieliby go dać do roboty. Ot zwykli miejscowi grzebacze. Jak mam być szczery, to się chyba ucieszyli, że im ktoś z pleców zdejmuje gębę do wykarmienia. Nawet za bardzo nie zapłakali na pożegnanie. Zostawiłem im w zamian parę groszy na jedzenie. Młody obiecał, że jak się dorobi, to przyjedzie i ich wyciągnie, ale poza nim, chyba nikt tego nie brał na poważnie.
Stary jestem, ale jak zobaczyłem, jak tylko czekają, żeby się za nim drzwi zamknęły, to mnie się płakać zachciało. I obiecałem sobie, że jak będę mógł, to jakoś mu pomogę, żeby go coś lepszego w życiu spotkało, niż mnie i tych jego starych.
No i tak dostałem pomocnika.
I powiem ci, że to był dobry wybór. Młody był spokojny i pracowity. Może rakiety by nie zbudował, ale co mu się mówiło to zapamiętywał i robił. I pytał się dużo. Dużo i o wszystko. Na Gammę to się gapił, jakby świętego zobaczył. Z czasem przywykł, jak już sobie trochę polataliśmy, ale widać było, że mu się ten świat podoba. Nie podskakiwał z radość, tylko się wszystkiemu przyglądał z jakimś takim zachwytem. I pytał. Ciągle pytał. Z liczeniem też sobie dobrze radził. W końcu wygrzebałem mu jakiś kalkulatorek w śmieciach. Taka przedpotopowa binarna zabawka. Trochę się namęczyłem, ale zrobiłem mu do tego zasilanie i miał w końcu na czym liczyć i robić notatki.
A liczył szybko i dobrze. Czasem nawet w głowie szybciej niż ten jego sprzęt. Czasem wykombinował jak skrócić trasę, czasem jak zaoszczędzić paliwo. I ciągle pytał. I wszystko zapamiętywał. Na prawdę. Aż miło było patrzeć.
Powiem ci, że to był dobry wybór. Jak trzeba było, siedział cicho, jak mu się coś powiedziało, to robił. I nie był bezmyślny. Jak czasem gdzieś mieliśmy mały postój, to go zabierałem ze sobą do knajpy. Co będzie siedział sam, niech trochę pozna ludzi i życie. W końcu kiedyś będzie sobie musiał sam radzić, nie.
Wyobraź sobie, że nigdy się nie napił, nigdy nie zapalił. Nawet wtedy zabierał ten swój kalkulatorek i cos w nim grzebał.
Śmieciarkę znał na pamięć, sporo już potrafił naprawić. Kojarzył trasy i miejsca. Notował loty i klientów, żebyśmy wszystko mieli pod kontrolą. Aż się zacząłem zastanawiać, czy kiedyś z tego jakichś kłopotów nie będzie. I pisał taki trochę pamiętnik, trochę dziennik pokładowy.
Aż w końcu mi się go żal zrobiło. No bo choćby się z tego wszystkiego doktoryzował, to przecież wciąż pozostanie tylko śmieciarzem. Mądrym, sprytnym i zaradnym, ale jednak śmieciarzem. No i drugi raz w życiu zachciało mi się przez niego płakać.
Rozpytałem się tu i ówdzie, i wziąłem go na rozmowę. I pytam się go, czy by rzeczywiście chciał być pilotem. Takim prawdziwym. Miał już wtedy z dziewiętnaście lat. No pewnie, żeby chciał. No bo rozumiesz, w złotym pasie jest taka zielona kulka. Prawdziwe drzewa, prawdziwa atmosfera, prawdziwa woda. No i ciepło. Drogo tam i do roboty nie biorą każdego, ale na orbicie lata parę stacji, co udają tę planetę. Turyści tam biedniejsi, ale ruch spory. No i robią czasem kursy dla pilotów takich małych bączków, co obsługują ruch między nimi.
Geniusza do tego nie trzeba, bo wszystko w automacie. Ale za podejście do licencji trzeba zapłacić. Tak sobie pomyślałem, że Młody by sobie spokojnie poradził. Kurs, egzamin i do roboty. Nowym tam jest ciężko, jak wszędzie. Ale ma łeb na karku. Jak się sprawdzi z cargo, to go dadzą do ludzi. A wiadomo, że napiwkami można dorobić. A jak nabierze doświadczenia, to kto wie.
No więc tłumaczę mu co i jak. Może by chciał. Polata ze mną jeszcze z rok, może dwa, odłożymy na kurs i niech szuka szczęścia.
Myślisz, że się ucieszył? Znów spojrzał tymi swoimi spokojnymi, zamyślonymi oczami i widzę, że coś kombinuje. No i w końcu się pyta, a co wtedy ze mną.
Cholera, przez całe życie nikogo nie obchodziło co ze mną. Tłumaczę mu, Młody, ja już wiele nie zdziałam. Pociągnę ten biznes ile dam rady, a potem sprzedam śmieciarkę i będę żył za tę kasę jak król.
Dobrze wiedział, jaka jest prawda, widział nie jedno śmietnisko na planetkach. W końcu powiedziałem mu jak mężczyzna. Jesteś jeszcze młody, masz jedno życie. Mną się nie przejmuj, zrób coś, żebyś nie skończył tak jak ja.
Nie było się przecież nad czym zastanawiać. Zgodził się, powiedział, że polata ze mną, ile będzie trzeba. A jeśli to się uda, to się odwdzięczy. Zadba o to, żebym nie skończył na śmietnisku.
Tak się mówi. Szczerze mu dobrze życzyłem. Skoro nie zdążyłem spełnić swoich marzeń, to może chociaż pomogę spełnić cudze. Powiem ci, że nawet te kursy nie są takie drogie. Pewnie, że wpychają tam przede wszystkim swoich, ale wiesz, jak to jest. Na każdego kuzyna musi przypadać jeden taki, co się zna na robocie. Inaczej interes padnie.
Szło nam nawet całkiem nieźle. Tylko pod koniec roku siadło chłodzenie w reaktorze. Picasso rozłożył ręce i powiedział, że jak chcę, to on to pospawa, ale żebym nie planował za wiele na przyszły rok, jeśli zamierzam tym latać.
Co było robić. Młody znów nie płakał, nie krzywił się, nie rozpaczał. Wyciągnął oszczędności i większość poszła na nowe chłodnice. Trzy noce z nerwów nie spałem.
Lataliśmy potem jeszcze z pół roku, ale za stary jestem na takie sztuczki. Przecież jak znowu będziemy blisko, to albo w maszynie, albo we mnie coś strzeli i kasa się rozejdzie. Jakby się dało wzbogacić na samym oszczędzaniu, to po tylu latach powinienem być milionerem przecież.
No i zacząłem kombinować.
Podobno są uczciwi śmieciarze. Tak ci każdy powie. Ale bądźmy szczerzy. Ja żadnego nie spotkałem. A trochę się już kręcę po okolicy. Parę groszy każdy chętnie przytuli, a są tacy co dobrze płacą, żeby się pozbyć problemu z podwórka.
Ja się tam w kłopoty nie pchałem, żeby mieć trochę spokoju, ale nie przeczę, w młodości różnie bywało. Nie jestem w tym interesie żółtodziobem. Ja znam ludzi, a oni znają mnie. Wszyscy wiedzą czego się po kim spodziewać.
No i trafił się klient. Kasę bierze się w takich przypadkach z góry. Jak tylko towar stanie w ładowni. Nigdy tak na sto procent nie wiesz, co wieziesz i jak się ta wycieczka skończy. Płacił grubo, a jakże. Z pięć miesięcy musiałbym latać ze zwykłymi śmieciami, a i tak nie wiem, czy bym tyle dostał. Z drugiej strony, gdyby klient to chciał utylizować oficjalnie, pewnie zapłaciłby dużo więcej. Wszystkim się opłaca.
Pewnie, że jest ryzyko, ale pomyślałem sobie, że w razie czego wezmę to na siebie. Jak mnie posadzą, to przynajmniej będę miał ciepły pokoik do końca życia.
Sześć skrzynek stanęło w ładowni, a kasę od razu dałem Młodemu do schowania. A ten zamiast się ucieszyć, zaczął kombinować i zadawać pytania. No pewnie, że to nie jest bezpieczne, no pewnie, że nie jest legalne. Ryzykował tak samo jak ja, więc nie mogłem go okłamać. Nie mam pojęcia co to. Sprawdziłem skanerkiem, ekranowane dobrze, ale nie mogę zagwarantować, że po drodze nic się nie wydarzy. Nie był zadowolony, ale co miał powiedzieć.
Parę dekad temu z takim towarem było łatwiej. Było mniej patroli, pas odpadów nie był skanowany. Zdarzało się, że ktoś wyrzucił jakieś świństwo w pas asteroid, ale to spore ryzyko. Walnie w jakiś kamień i nie wiadomo gdzie potem poleci. Niektórzy to nawet wystrzeliwali z ładowni, żeby szło poza ekliptykę. Ale to w ogóle średni pomysł, no i teraz jednak sporo skanerów czesze. A w ekliptyce zawsze się za coś można schować. Pod latarnią najciemniej, nie.
W sumie najbezpieczniejszy wybór, jeśli taki istnieje, to czerwona czwórka. Niby nie wolno, ale gdzieś to trzeba wyrzucać. Trzeba tylko trochę pokluczyć, żeby z trasy nie było oczywiste, gdzie lecisz. Trafisz w okolice niby przypadkiem, sprawdzasz czy na dole nikogo nie ma. Siadasz, zostawiasz i lecisz. Tyle tam gruzu różnej maści, że już nikt na to nie zwróci uwagi. Trzeba się tylko rozejrzeć czy federacyjni się w okolicy akurat nie kręcą.
No więc skoczyliśmy dwie orbity do przodu, jedną do tyłu, to jakaś stacja po drodze, jedna, druga, trzecia. Trzeba też było zajrzeć na Gammę. Picasso wyszykował nam komorę w jednym kontenerze. Normalnie dba się o kabinę, reszta może być dziurawa. Ale jak planujesz siąść na dole, to ze startem zawsze jest ryzyko. Kiepsko tak zostać bez tlenu w razie awarii. Jak sobie zorganizujesz komorę, to jakoś się przechowasz, zanim przyleci ratunek. Skafander nie wystarczy.
Przyznam się, że tak dawno się w to nie bawiłem, że jak już byliśmy na ostatnie prostej, to strach mnie obleciał. No ale zerknąłem czy w okolicy nikt się nie kręci. Jakby co, to lecieliśmy dalej, a chcieliśmy tylko skorzystać z procy grawitacyjnej.
Niby było spokojnie. Pusto i cicho. No to wóz albo przewóz. Siedliśmy w jakimś kraterze. Zerknąłem jeszcze raz na ekrany, ale w okolicy cisza. Skrzynki poleciały w piach. Odpaliłem je pneumatcznie, żeby nie stały koło śmieciarki. Chwilę trwa, zanim się przygotuje dopalacz do startu, a jakby co, to powiem, że nie moje. Leży przecież pół kilometra dalej. Nikt się na to nie złapie, ale człowiek w desperacji wszystko sobie wmówi.
No i rozumiesz, czas mi się dłużył. Oj dłużył. W końcu kreski na wskaźnikach doszły do końca. Dopalacz strzelił, wgniotło nas w fotele i po minucie byliśmy już na niskiej orbicie.
I wciąż nikt nas nie aresztował. Ja cieszyłem się jak głupi, a Młody, jak to Młody. Skupiony i poważny. Koniec końców, udało się. Towar został tam, gdzie nikt nie chce szukać, kasa została w kieszeni. Załatwione. Wolałem do tego więcej nie wracać, żeby go nie denerwować. Trzeba przyznać, że trochę nas to podratowało.
A że i ja liczyć umiem, to mi wyszło, że jeszcze jeden taki skok i Młody będzie mógł próbować swoich sił na własną rękę. Tylko to nie jest takie proste. Musisz trochę poczekać na okazję. No i chciałem, żeby ten pierwszy raz Młodemu trochę wywietrzał z głowy. Żeby się nie denerwował za bardzo. Ale myślę, że od razu czuł, o co chodzi.
To był ten sam klient. Nawet się nie targował. Ładunek podobny. Trochę kluczyliśmy. Potem wizyta na Gammie, żeby Picasso sprawdził komorę, no i w drogę. Jedni mają takie szczęście, że jak coś zaplanują, to sypie się od razu. O innych pech przypomina sobie na finiszu. Zastanawiałem się po drodze, do których należę. Ale przecież dzieckiem nie jestem i nie pierwszy raz to robiłem. Najważniejsze, to nie zwracać na siebie uwagi. W ładowni zalegało trochę zwykłych śmieci. Trasa była przez typowe stacje. Orbity i kierunek też, bez zażutu. Nie może być tak wszystko książkowo, bo też się rzuca w oczy, więc przystanąłem po drodze na drinka, ale na zadupiu, żeby nikt nie zwrócił za bardzo na mnie uwagi. Przećwiczyłem to nie raz.
Do czwórki dolecieliśmy spokojnie. Potem wejście na orbitę. Że niby proca, ale źle policzyłeś, no i teraz potrzebujesz chwili, żeby wszystko ustawić i się oderwać. Numer stary jak świat. Tak naprawdę potrzebujesz chwili, żeby się rozejrzeć. Ekran czarny jak noc, nikogo w pobliżu nie ma. Nie ma się co czaić, bo lepiej nie będzie. Zeszliśmy na dół i siedliśmy znów między hałdami złomu. Jak tylko kurz opadł, wystrzeliłem skrzynki i resztę śmiecia. W zasadzie byliśmy czyści.
Okazało się, że przy lądowaniu oderwał mi się jeden kontener z tych spawanych przez Picassa po prawej stronie. Żadna wielka sprawa, tak czasem bywa. Wysłałem Młodego na obchód. Robił to już parę razy i wiedział, o co chodzi. Trzeba odciąć co niepotrzebne i skonfigurować masę. Znał to na pamięć. Zielona linia na ekranie to oś balansu. Czerwona kreska to wektor. Muszą się zejść. W przestrzeni niekoniecznie, tam możesz lecieć nawet bokiem i dasz radę. Dobry pilot poradzi. Ale przy starcie z kulki, nawet takiej małej, możesz fiknąć koziołka i koniec kariery. Młody wziął przenośny terminal, a ja zerkałem w kabinie. Nie poszedłem z nim, bo wiem, że sobie radzi. Poza tym to nie jest ciężka robota, w ładowni jest ramię i taśmy.
Przekąsiłem coś i tylko zerkałem, jak mu idzie. No i powiem ci, że poszło mu zawodowo. Elegancko wszystko ustawił. Mnie by się nawet nie chciało tak dokładnie. W międzyczasie kreski od dopalacza doszły już całkiem wysoko. Tylko patrzeć jak będziemy się zwijać.
No i wtedy zaczęło szumieć. Jak człowiek jest w napięciu, to od razu zaczyna się nerwowo rozglądać. Ale przecież znałem ten dźwięk. Coś siadało w okolicy. Zerknąłem na monitor. Młody był w lewym skrzydle. Też pewnie usłyszał, że coś się dzieje. Pomyślałem, że ktoś wpadł w takiej sprawie jak nasza. Udamy, że się nie spotkaliśmy i tyle. Może wybrałem za dobre miejsce. Dużo gruzu wokoło, łatwo tam coś zgubić. Może trzeba było wybrać coś gorszego.
W każdym razie chwilę trwało, zanim wszystko ucichło i piasek opadł. Myślałem, że lata całe. I widzę, że Młody cały czas przyczajony na lewym skrzydle. Sporo się chłop nauczył.
Jak już zaczęło jaśnieć na tyle, że coś było widać, to rozpoznałem ten spiczasty ogon. Federacyjni. Cholera. Musieli mnie jakoś namierzyć. Po co inaczej lądowaliby na śmietnisku. Pewnie stali w opozycji, na tej samej orbicie. Jakoś ich przegapiłem, moja strata. No dobra, sam tego chciałem. Robię w myślach rachunek sumienia. Kombinuję jak tu wykręcić z tego Młodego. Może trzeba będzie dać kasę. Znów, cholera, cała robota na marne, a on będzie latał śmieciarką do usranej śmierci.
Ale komunikacja milczy. To było od razu dziwne. Jakby mnie namierzyli, to zaraz by było wezwanie, standardowa formułka, ostrzeżenie i inne bzdury. A tu cisza. No i dociera do mnie powoli, że oni tu nie są po nas. Taka chmura po starcie czy lądowaniu siada kilka minut, więc zacząłem z powrotem oddychać i kombinować o co chodzi. Już wiem, że Młody zrozumiał najważniejsze. Wlazł do komory. Ja siedzę w kabinie więc też mam ekranowanie. Zwykłą i-erką nas nie wyłapią.
Nie chodzi o to, że jesteśmy niewidzialni, ale ekranowanie działa w obie strony, a większość patroli na takich zadupiach nie ma nadzwyczajnego sprzętu. No, chyba że szukają czegoś konkretnego, ale wyszło mi, że nie nas. Więc jest nadzieja. No i ten piach nas trochę posypał, więc możemy wyglądać jak część tej kupy złomu za nami. Jest jakaś mała szansa, że nas przegapią. Ale niestety mamy reaktor i dopalacz nabity do pełna. Jak się tam któryś oprze o odpowiedni guzik w kabinie, to się im połowa kontrolek zaświeci. Ile mamy czasu? I jak go wykorzystać.
A komunikacja wciąż milczy. No to teraz najważniejsza sprawa. Jak nie po nas, to po co? I to jest, powiem ci szczerze, najgorsza opcja. No bo pomyśl tylko. Po co taki patrol siada? Przecież nie idą się odlać w krzaki. Oni nie szukają niczego w śmieciach. Oni coś chcą tam ukryć. Niby centralna policja, ale kręcą swoje interesy, jak wszyscy. I to grube interesy. Sami siebie przecież nie będą ścigać, tak? Wszyscy o tym wiedzą.
Jak już wszystko opadło to, dwóch wyszło na zewnątrz. Pochodzili dookoła tej swojej strzałki, coś oglądali albo się naradzali. A ja patrzę na kreski od dopalacza i modlę się, żeby szybciej szły. Już niewiele do końca, ale brakuje.
Siedzę spięty, jak tygrys do skoku i czekam. I biję się z myślami.
No i wtedy się zaczęło. Wyszło jeszcze czterech. Dwóch federacyjnych i dwóch innych. Ci dwaj mieli zwykłe skafandry, takie cywilne. No i najważniejsze. Do pleców mieli przystawione lufy. Powiem ci, że wchodzenie w interesy z federacyjnymi to kiepski biznes. Im grubszy interes, tym gorzej. Jak chodzi o rozliczenia, to poderżną gardło tobie i twojej matce. I nie masz się komu poskarżyć. A czasem wystarczy, że za dużo zobaczysz i też się tobą zajmą. Czy tamci byli winni, czy nie. Nie wiem.
Młode chłopaki, pewnie w wieku Młodego, albo coś koło tego. Nie mieli żadnych szans. Nie było żadnego strzelania. Raz, dwa i rozcieli im skafandry. To nie jest tak, że jak kulka jest bez atmosfery, to od razu próżnia. Przy powierzchni zawsze coś tam, jest. Ale nie ma tlenu, no i ciśnienie niewielkie. Człowiek się dusi. Niby coś wdychasz, ale nie oddychasz. Aż mnie teraz ciarki przechodzą. Bez tlenu możesz wytrzymac około trzech minut. Nie patrzyłem na zegarek, ale wili się w tym piachu i miałem wrażenie, że trwa to lata. I choć wiele w życiu widziałem, to musze się przyznać, że całe jedzenie poszło na podłogę. Od razu przed oczami stanęło mi paru starych kumpli, którzy w dawnych czasach przepadli bez wieści.
No i co? Teraz już wiem, że nikt mnie o ładunek nie będzie pytał. Jak nas wypatrzą, skończymy tak samo. A ja nie mam ochoty, żeby mi gały wyszły z orbit. Oopanowąłem się jakoś i patrzę na konsolę. Kreski sa już prawie na końcu. Co robić? Uciekać? Liczyć, że nas przegapią? Jak wyczekasz za długo, może być za późno. Pot wyszedł mi na czoło i ręce mi się trzęsły jak cholera. Każde wyjście ma swoje wady. Ale największa wadę ma to, że tu jesteśmy.
Pomyślałem, żeby może w międzyczasie jakoś ściągnąć Młodego do kabiny. Tamci w międzyczasie, przesunęli tych nieszczęśników na bok, koło jakiejś sterty. Pewnie zamierzali machnąć ogonem przy starcie, żeby się wszystko zasypało. Problem z głowy. No i tak się rozglądali po okolicy. No i jednemu się coś nie spodobało. Widzę, jak się zatrzymuje i gapi w naszą stronę. Może i coś powiedział do reszty, może nie. W każdym razie tamci zostali, a on sobie powoli ruszył w naszym kierunku. Wiesz, jak człowiek idzie spokojnie, to macha rękami, nie? A on jedną ręką macha, a druga, ta od strony kabury, sztywna. Coś wyniuchał, a jak nie wyniuchał, to zaraz wyniucha.
Czas na kalkulacje się skończył. Trzeba się zwijać. Jak podejdzie za blisko, to go usmażymy i wtedy roześlą za nami list gończy po wszystkich układach. Słupki dopalacza były już na swoim miejscu. Wszystko, co mogłem zrobić, to puścić alert, żeby Młody w komorze wiedział, co się dzieje.
A potem tak walnąłem w starter, że aż się wystraszyłem, że się rozleci. No i huknęło. Zrobiło się pomarańczowo dokoła i śmieciarka szarpnęła. Młody sprawił się dobrze. Maszyna poszła jak po sznurku. Miałem tylko nadzieję, że się tam do czegoś przypiął w komorze. Ale był bystry, więc pewne siedział przypięty, jak tylko załapał, że coś jest nie tak.
No to rozumiesz, karty rozdane. Oni wiedzą, że my wiemy, my wiemy, że oni wiedzą. Teraz najważniejszy jest czas. Nie ruszą od razu za nami. Trochę muszą poczekać, aż wszystko znowu osiądzie. Ile mamy czasu? Dziesięć minut, piętnaści? Każda jest na wagę życia. Trzeba szybko gdzieś odskoczyć. Do ludzi. Śmieciarka i tak już raczej na straty, chociaż z pomocą Picassa może coś się wymyśli. Zawsze jest nadzieja, że nie będą nas szukać. Oni wiedzą, że my wiemy, co nam grozi. Może nie będziemy chcieli się wychylać.
Tylko najpierw trzeba odskoczyć. Więc gapię się na ekran i patrzę kiedy ruszą. Liczę sekundy i czekam na tę zieloną kropkę za nami. Minęliśmy niską orbitę. Trasę ucieczki człowiek ma zawczasu w głowie. Nawet nie jedną, na wszelki wypadek. Ale na pustkowiu ciężko się zgubić w tłumie. Dlatego potrzeba czasu, żeby gdzieś dolecieć. Jest niby w okolicy ta skalista kulka, z której zgarnąłem Młodego. Jest parę stacji. Trzeba dolecieć do jakiejś trasy i dokleić się do kogoś.
A za plecami ciągle czarno. Zacząłem się już cieszyć, że jednak mamy szansę. I wtedy w nas trzepnęło. Takie głuche stęknięcie, ale szarpnęło i nagle wszystko zaczęło wirować. Musieli, cholera, wystrzelić coś za nami. Tak na farta, bo wyszło na to, że się w ogóle nie poderwali. No i oni mieli farta, a my nie. Wgniotło mnie w fotel i powiem ci, że myślałem, że już po mnie. Na konsoli dyskoteka. Przeciążenie zgniata czachę. Ale najważniejsze, że nie ma dekompresji kabiny. Nie wiem jakim cudem, ale jakoś sięgnąłem do guzika w oparciu. Ładunki odpaliły, silniki korekcyjne zadziałały. No i zostałem sam w kabinie. Uratowany.
Chwilę mi zajęło, zanim doszedłem do siebie. Uratowany, ale czy na pewno? Patrzę na ekran, za mną pusto. Nie poderwali się jeszcze. Śmieciarkę szlag trafił. Kabina szczelna. Na silnikach korekcyjnych dobije się do jakiejś cywilizacji. Szyfrowany sygnał i kumple Picassa mnie poratują. Mogę nadać otwarte wezwanie, ale wiadomo kto wtedy pierwszy przyleci. A wśród resztek po śmieciarce jakoś może mnie przegapią.
Jest tylko jeden problem. I ręce znów zaczynają mi się trząść. Co z Młodym? Co ja najlepszego narobiłem?
Dobrałem się do logów i sprawdzam. Komora była szczelna do końca odczytów. Jest nadzieja. Po odczepieniu zaczyna nadawać sygnał. Tylko nadajnik mały i słaby. Z drugiego końca galaktyki nie usłyszysz. No i cholera wie, w którą stronę poleciał. Podtrzymanie nie starczy na zbyt długo. Więc siedzi tam biedny sam i może tylko patrzeć, jak kreska od tlenu idzie w dół. W końcu zrobi mu się tam zimno. A tego się bał najbardziej. Że będzie mu zimno.
Dlatego przychodzę do ciebie. Rozumiesz? Dam ci zapis z tego złomowiska. Dam ci wszystko, co się zarejestrowało z kabiny i jeszcze opowiem parę historii. Puścisz to w tej swojej telewizji. Zarobicie kupę kasy i może dobierzecie się do tyłka federacyjnym. Oddam ci wszystko, ale pod jednym warunkiem. Pomożecie mi znaleźć Młodego. Sam nie dam rady go namierzyć. Nie mam nawet czym lecieć.
Pasuje ci taki układ?