Ja - ciąg dalszy
: pn 30 wrz 2013, 19:56
Początek: http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopi ... 30c26b31e6
A czy to skończę - nie wiem.
***
Byłam bardzo ciekawa, co zrobi teraz Agata. Czy dziecko sprzeda, zgubi, może zabije, zamorduje, sama nie wiem. Dziecko bez płci, ni chłopak, ni dziewczyna, jakieś nie wiadomo co, ale całkiem ładne. Bardziej zwierzątko, niż dziecko, ale może być.
Teraz siedziała i patrzyła martwo na to żywe stworzenie. A ja siedziałam obok, choć ona wcale o tym nie wiedziała. Nie mogąc znieść jej uporczywego milczenia, wyszłam. Jakaś babka do mnie podchodzi, patrzy na mnie, a ja stoję. Obok mnie przechodzi Zbigniew – heroinista, pachnąc heroiną rozkładającą się w ciele. Zaciągam się jego zapachem, a babka stoi przede mną. Heroinista nie odzywa się, nie istnieje dla niego żadna ja.
A ja przed babą stoję. A baba stoi przede mną. Patrzymy. Zbigniew zniknął za jakimś budynkiem, równie dobrze mogłoby go nie być.
- Czy pani jest pijana? – pyta mnie to spróchniałe babsko. A czemu pyta?
- Nie.
Chyba nie. Nic sobie nie przypominam, a porządni ludzie nie piją przed południem, chociaż ja zegarków nie noszę.
- Pani śmierdzi alkoholem.
Mówi do mnie, stoimy na środku chodnika, przed jakimś sklepem, ludzie przechodzą i wcale nie pachną heroiną. A ja jej odpowiadam:
- I co?
A ja stoję. Stoję, bo się zatrzymałam.
- Pani to tak tu stoi? – zapytałam siebie, próbując stanąć przed sobą samą. Smutno się człowiekowi robi, kiedy nawet stanięcie naprzeciwko swojej osoby jest niewykonalne.
- A ta co, kurwa, tak stoi? Coś ją znam, po co tak stoi? – zapytał kogoś ktoś, cały się przy tym opluwając.
- No tak stanęła chyba, to stoi. – Odpowiada komuś ktoś. – A patrz, że nawet nie żebrze, tylko stanęła i stoi.
- Chyba głupia.
No i ostatnio. Wręczanie nagród, zaczepia mnie Maciej, znany pan Maciej, Maciej swojego losu, no i mówi:
- Dzień dobry. Maciej - podaje mi dłoń i lekko się kłania.
- Dzień dobry - odpowiadam mu z poważną miną, pokazując brak dolnej czwórki przy szerokim nienaturalnym uśmiechu.
- Słyszałem o twojej twórczości - mówi. - Dużo inspiracji "Makbetem", co?
- Makbet chuj.
No i tak to właśnie wygląda. Potem podchodzą następni, a ja obgryzam paznokcie i wytrzeszczam oczy.
- Widziała pani tego przystojniaka? - zaczepia mnie starsza kobieta. Taka rozmowa nie może mieć miejsca, bo jest zbyt sztywna. Bardzo oficjalna, zmyślona na maksa. Po prostu tragedia.
- Przypuszczam.
- Te włosy, tak do tyłu, tak na żel - jazgocze. - Cholera!
- Nie wątpię - odpowiadam i dotykam swojej brody z udawanym zachwytem.
A potem było:
- Pani to taki Grek Zorba! Dokładnie tak mi się pani kojarzy, Grek Zorba! No, niech skonam! Grek Zorba jak nic! - Jakiś facet, dziwny, ma czerwoną torebkę. Może gej, może Jacek.
- No, pan Cogito. Zawsze tak myślałam.
Ale czemu ja to robię? Nie wiem. Albo to Tamta Ja.
Próbuję odnaleźć właściwy sposób gdzieś między ludźmi i krótkimi rozmowami. Szukam romansów i używek na siłę. Wymyślam sobie imiona i nazwiska. A potem stwierdzam, że niczego nie jestem warta, i że tylko rutyna mnie zbawi. Ja.
Ja i mój milczący Bóg.
A gdyby tak ukraść komuś życie! To był pomysł idealny. Gdyby tak na kilka lat zostać kimś więcej, niż „ja”, które… Niektóre.
"Trzeba być bardziej martwym, niż mamut, żeby udoskonalać słownik jakiegokolwiek bądź języka."
Jestem Skamieliną. Mam na myśli Postęp! Domagam się nowych idei i form! Chcę nowego Życia. Żadnych Bogów, żadnych świętości, całkowita negacja wszystkiego. Zabijmy wszystko, autodestrukcja, żeby stworzyć. Moje powolne samobójstwo jest aktem stworzenia największego. Widziałam już odpychające, niewarte i zgłębione. Smutek prostych dusz i tych, co mają na myśli tylko romans, co się równa rżnięcie. Ale to jest pułapka i potrzask, nie mam czasu na takie dyrdymały, jak to mówił Bukowski. Czyjeś widzenia i niewidzenia, ale to jest nieważne. Ja, to błędne ja, muszę być ślepa, żeby zacząć widzieć.
Listy do siebie.
Jestem zbyt rozproszona, żeby umieć mówić jasno. Przez cały ten czas żyłam w błędzie obok ludzi żyjących w błędzie. Prymitywne melodie, ogłaszanie się artystą przez niezarobaczonych i najprostszych, kiwanie się do rytmu i orgie
żarcia i picia! A ja wpychałam do ust wszystko co mi podawano i wcale nie dławiłam się błędami. Byłam równie prostym zwierzęciem z aspiracjami człowieka. Ale nie ma już dla mnie żadnych ludzi. A słowo „człowiek” już nie istnieje. Jestem całkiem pewna, że są tylko ostatnie dusze, a reszta to niewyobrażalne szaleństwo genów i pokolenie śmieci. Koszmar ewolucji i fałszywe JA!
Popełniam samobójstwo obok swojego życia. To prosty strumień spotkań z nieistotnymi i nieumiejętność odnalezienia tego, kto mówi językami aniołów i idiotów.
Chodzę i nucę. Chodzę i pytam.
Wyręczam się. I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą. Tak będzie, ale nie wiem jak długo może trwać ten stan odurzenia trzeźwością. Wiem tylko, że już do końca będę obok. Nie będzie rytmów, melodii i kolorów. Chcę widzieć tylko jaskrawe szaleństwo dusznych myśli.
Bałagan obok i muzyka po francusku. Błąd nie jest jednak punktem w czasie.
Najbardziej uzwierzęcony narkoman warty jest więcej, niż każdy spokój. Boję się swoich słów, wyrażeń, straszą mnie neologizmy. Już wystarczająco się rozpłynęłam, nie powinnam się teraz budzić ciałem. Moja wyhodowana tortura. I szukanie. Tylko po to, żeby uznać to za niewarte mnie, po to, żeby uciec w końcu w spokój i palenie papierosów, mężów i nie-żony. Tak będzie, gdy zacznę się bać zbyt mocno. Teraz strach motywuje mnie do nadawania imion i wyszukiwania niestworzonych kolorów. Chciałabym pokazywać coś, co warto pokazywać. Ale nie ma komu, nie ma czego.
Znów dochodzę do tego momentu, gdzie ważne są tylko piękne widoki, spokojny dom i pieniądze.
I nie mogę przestać szukać tej szubienicy.
Moje odkrycia, nieważne dla nikogo, sprawiają, że staję się Chamem. Dzwon mi nie bije, Agata nie pije, Franek nie żyje. Czy to jest prawidłowość? Co to jest prawidłowość?
NIE MA SPOSOBU.
NIE JEST WSZYSTKO JEDNO.
Tylko rutynowe bóle, nadwrażliwość i zamknięcie w ciele. Nie mogę otwierać ust i zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko błąd umysłu, nic więcej. Bez tego błędu nie byłabym święta. Ale przecież nie ma żadnych świętości, żadnych świętych Klar i świętych Franciszków. Jest tylko przyszłość.
Czy znajdzie się w końcu ten Zbigniew-heroinista, który mnie uspokoi. Który powie „nieważne”, choć ja będę krzyczała „ważne”, nawet gdy zamkną mi usta. Będą mówić marność nad marnościami, a ja tylko: „NIE!”
Tak?
NIIIEEE!
A może zastrzyk? NIIIEE!
Proszę o zastrzyk, błagam o zastrzyk, proszę, błagam, dajcie mi nieskończoność zastrzyków. Koniec z błędami umysłu, ZASTRZYK! Tak to widzę! ZASTRZYK! Błagam o sen odurzonego opium MNIE. Żadnych Ja, dość „ja”, dość „nie”.
To jest jedyny sposób. Albo tylko Absurd. Nie potrafię zobaczyć inaczej, nie umiem się zmusić do innego widzenia. Takie ciasne myśli i tylko nienawiść.
Nienawidzę, bo istnieję. To normalne, przyzwyczajam się do tej codziennej nienawiści. Nienawidzę, bo WYGRAŁAM. Skąd inny pomysł, jestem wygranym człowiekiem, kurwa, nie ma żadnego człowieka, nie da się być wygranym, a ja znowu to robię, przegrana, nie-przegrana, nic takiego nie istnieje, mam dość tej ciasnoty, miernoty, głupoty. Mam dość, chcę uciec od tych błędów, tej śmierdzącej pierdolonej duchoty! A potem ktoś powie… NIE! Nikt nie powie! Nikt nie wie! Nie ma nikogo! Nikt nigdy nie będzie do mnie nic mówił, a ja nigdy nie będę rozmawiała jako JA. Będę kłamać, będę miała zmyślone imię, tylko ja mam prawo nadać sobie własne imię, gówno mnie to wszystko obchodzi. MAM SWOJE IMIĘ I NIKT GO NIE ZNA, NAWET JA.
Potem wiem, że muszę przestać. Że nie powinnam. Powinnam odpocząć, dać sobie czas, zająć się nieistotnym zajęciem. Mózg boli. Koniec wymyślania historii, wymyślonych postaci i żyć.
Ale nic się nie skończy. Bo jest tylko koło, a koło zawsze będzie błędne.
Czuję, że to pogranicze.
Cierpienia depersonalizacyjne były najgorszymi cierpieniami, których doświadczyłam. Widziałam, ale nie wiedziałam, czy to ja widzę. Nie czułam. Kiedyś nazywałam się Martwą i autokreowałam na potwora. Potem już tylko się bałam przepaści i bocznych wiatrów. Nie potrafiłam zrozumieć, że to nadal jestem ja, tylko moje Ja jest jeszcze nieokreślone. Że nie pamiętam, że kiedyś miałam życie. Teraz istnieję tak boleśnie, że nie sposób tego nie zauważyć. Ale nie zmieszczę już w sobie żadnego bólu.
Alkohol też doprowadzał do rozpaczy.
Były chwile, kiedy nazywałam siebie wolną. Teraz nerwica w granicach normy i miliardy papierosów. Czułam, że każdy koniec jest tylko zwiastunem początku. Tak musiało być, choć piękno było daleko ode mnie. Uciekło, gdy nazwałam je gorzkim. Matka niejadalna wciąż pytała czy chcę spotykać narkomanów, czy jeszcze mam siłę ćpać. A ja odpowiadałam, że mam żyły jak biedronka, dlaczego każą mnie kuć. Nie ma żadnego krzyża, jestem prostym człowiekiem. Kaczmarski da ci w mordę, bo to nie Chrystus, a ja myślę tylko o pograniczu, jak mogę sama siebie pytać o żyły. Kurwa, mam przeżartą śluzówkę, zniszczoną wątrobę, żołądek i serce. Jaką mam czelność, żeby pytać siebie o żyły.
W ciemnym pokoju włączałam najlepszą modlitwę z czarno-białymi warkoczami wokalisty. I nie czułam. Nie chciałam już pisać – musiałam, nie chciałam udawać śpiewu, a musiałam, nie chciałam męczyć głowy koszmarami, ale one widocznie chciały męczyć mnie.
Czy mam już tego dosyć, nie potrafię odpowiedzieć. Czy nadeszło już rimbaudowskie dwadzieścia lat? Nadal mówię w ten sam wyniosły i sztuczny sposób, to wszystko jest nadal. Pisanie powinno się skończyć. Skończyłam się ja cała. Żadnych sił.
- Jeszcze daleko do następnego papierosa – powiedziało moje ja. Potem pomyślałam, że może to już moja ostatnia emocja.
Może to ostatnie nieważne przed ważnym.
A czy to skończę - nie wiem.
***
Byłam bardzo ciekawa, co zrobi teraz Agata. Czy dziecko sprzeda, zgubi, może zabije, zamorduje, sama nie wiem. Dziecko bez płci, ni chłopak, ni dziewczyna, jakieś nie wiadomo co, ale całkiem ładne. Bardziej zwierzątko, niż dziecko, ale może być.
Teraz siedziała i patrzyła martwo na to żywe stworzenie. A ja siedziałam obok, choć ona wcale o tym nie wiedziała. Nie mogąc znieść jej uporczywego milczenia, wyszłam. Jakaś babka do mnie podchodzi, patrzy na mnie, a ja stoję. Obok mnie przechodzi Zbigniew – heroinista, pachnąc heroiną rozkładającą się w ciele. Zaciągam się jego zapachem, a babka stoi przede mną. Heroinista nie odzywa się, nie istnieje dla niego żadna ja.
A ja przed babą stoję. A baba stoi przede mną. Patrzymy. Zbigniew zniknął za jakimś budynkiem, równie dobrze mogłoby go nie być.
- Czy pani jest pijana? – pyta mnie to spróchniałe babsko. A czemu pyta?
- Nie.
Chyba nie. Nic sobie nie przypominam, a porządni ludzie nie piją przed południem, chociaż ja zegarków nie noszę.
- Pani śmierdzi alkoholem.
Mówi do mnie, stoimy na środku chodnika, przed jakimś sklepem, ludzie przechodzą i wcale nie pachną heroiną. A ja jej odpowiadam:
- I co?
A ja stoję. Stoję, bo się zatrzymałam.
- Pani to tak tu stoi? – zapytałam siebie, próbując stanąć przed sobą samą. Smutno się człowiekowi robi, kiedy nawet stanięcie naprzeciwko swojej osoby jest niewykonalne.
- A ta co, kurwa, tak stoi? Coś ją znam, po co tak stoi? – zapytał kogoś ktoś, cały się przy tym opluwając.
- No tak stanęła chyba, to stoi. – Odpowiada komuś ktoś. – A patrz, że nawet nie żebrze, tylko stanęła i stoi.
- Chyba głupia.
No i ostatnio. Wręczanie nagród, zaczepia mnie Maciej, znany pan Maciej, Maciej swojego losu, no i mówi:
- Dzień dobry. Maciej - podaje mi dłoń i lekko się kłania.
- Dzień dobry - odpowiadam mu z poważną miną, pokazując brak dolnej czwórki przy szerokim nienaturalnym uśmiechu.
- Słyszałem o twojej twórczości - mówi. - Dużo inspiracji "Makbetem", co?
- Makbet chuj.
No i tak to właśnie wygląda. Potem podchodzą następni, a ja obgryzam paznokcie i wytrzeszczam oczy.
- Widziała pani tego przystojniaka? - zaczepia mnie starsza kobieta. Taka rozmowa nie może mieć miejsca, bo jest zbyt sztywna. Bardzo oficjalna, zmyślona na maksa. Po prostu tragedia.
- Przypuszczam.
- Te włosy, tak do tyłu, tak na żel - jazgocze. - Cholera!
- Nie wątpię - odpowiadam i dotykam swojej brody z udawanym zachwytem.
A potem było:
- Pani to taki Grek Zorba! Dokładnie tak mi się pani kojarzy, Grek Zorba! No, niech skonam! Grek Zorba jak nic! - Jakiś facet, dziwny, ma czerwoną torebkę. Może gej, może Jacek.
- No, pan Cogito. Zawsze tak myślałam.
Ale czemu ja to robię? Nie wiem. Albo to Tamta Ja.
Próbuję odnaleźć właściwy sposób gdzieś między ludźmi i krótkimi rozmowami. Szukam romansów i używek na siłę. Wymyślam sobie imiona i nazwiska. A potem stwierdzam, że niczego nie jestem warta, i że tylko rutyna mnie zbawi. Ja.
Ja i mój milczący Bóg.
A gdyby tak ukraść komuś życie! To był pomysł idealny. Gdyby tak na kilka lat zostać kimś więcej, niż „ja”, które… Niektóre.
"Trzeba być bardziej martwym, niż mamut, żeby udoskonalać słownik jakiegokolwiek bądź języka."
Jestem Skamieliną. Mam na myśli Postęp! Domagam się nowych idei i form! Chcę nowego Życia. Żadnych Bogów, żadnych świętości, całkowita negacja wszystkiego. Zabijmy wszystko, autodestrukcja, żeby stworzyć. Moje powolne samobójstwo jest aktem stworzenia największego. Widziałam już odpychające, niewarte i zgłębione. Smutek prostych dusz i tych, co mają na myśli tylko romans, co się równa rżnięcie. Ale to jest pułapka i potrzask, nie mam czasu na takie dyrdymały, jak to mówił Bukowski. Czyjeś widzenia i niewidzenia, ale to jest nieważne. Ja, to błędne ja, muszę być ślepa, żeby zacząć widzieć.
Listy do siebie.
Jestem zbyt rozproszona, żeby umieć mówić jasno. Przez cały ten czas żyłam w błędzie obok ludzi żyjących w błędzie. Prymitywne melodie, ogłaszanie się artystą przez niezarobaczonych i najprostszych, kiwanie się do rytmu i orgie
żarcia i picia! A ja wpychałam do ust wszystko co mi podawano i wcale nie dławiłam się błędami. Byłam równie prostym zwierzęciem z aspiracjami człowieka. Ale nie ma już dla mnie żadnych ludzi. A słowo „człowiek” już nie istnieje. Jestem całkiem pewna, że są tylko ostatnie dusze, a reszta to niewyobrażalne szaleństwo genów i pokolenie śmieci. Koszmar ewolucji i fałszywe JA!
Popełniam samobójstwo obok swojego życia. To prosty strumień spotkań z nieistotnymi i nieumiejętność odnalezienia tego, kto mówi językami aniołów i idiotów.
Chodzę i nucę. Chodzę i pytam.
Wyręczam się. I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą. Tak będzie, ale nie wiem jak długo może trwać ten stan odurzenia trzeźwością. Wiem tylko, że już do końca będę obok. Nie będzie rytmów, melodii i kolorów. Chcę widzieć tylko jaskrawe szaleństwo dusznych myśli.
Bałagan obok i muzyka po francusku. Błąd nie jest jednak punktem w czasie.
Najbardziej uzwierzęcony narkoman warty jest więcej, niż każdy spokój. Boję się swoich słów, wyrażeń, straszą mnie neologizmy. Już wystarczająco się rozpłynęłam, nie powinnam się teraz budzić ciałem. Moja wyhodowana tortura. I szukanie. Tylko po to, żeby uznać to za niewarte mnie, po to, żeby uciec w końcu w spokój i palenie papierosów, mężów i nie-żony. Tak będzie, gdy zacznę się bać zbyt mocno. Teraz strach motywuje mnie do nadawania imion i wyszukiwania niestworzonych kolorów. Chciałabym pokazywać coś, co warto pokazywać. Ale nie ma komu, nie ma czego.
Znów dochodzę do tego momentu, gdzie ważne są tylko piękne widoki, spokojny dom i pieniądze.
I nie mogę przestać szukać tej szubienicy.
Moje odkrycia, nieważne dla nikogo, sprawiają, że staję się Chamem. Dzwon mi nie bije, Agata nie pije, Franek nie żyje. Czy to jest prawidłowość? Co to jest prawidłowość?
NIE MA SPOSOBU.
NIE JEST WSZYSTKO JEDNO.
Tylko rutynowe bóle, nadwrażliwość i zamknięcie w ciele. Nie mogę otwierać ust i zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko błąd umysłu, nic więcej. Bez tego błędu nie byłabym święta. Ale przecież nie ma żadnych świętości, żadnych świętych Klar i świętych Franciszków. Jest tylko przyszłość.
Czy znajdzie się w końcu ten Zbigniew-heroinista, który mnie uspokoi. Który powie „nieważne”, choć ja będę krzyczała „ważne”, nawet gdy zamkną mi usta. Będą mówić marność nad marnościami, a ja tylko: „NIE!”
Tak?
NIIIEEE!
A może zastrzyk? NIIIEE!
Proszę o zastrzyk, błagam o zastrzyk, proszę, błagam, dajcie mi nieskończoność zastrzyków. Koniec z błędami umysłu, ZASTRZYK! Tak to widzę! ZASTRZYK! Błagam o sen odurzonego opium MNIE. Żadnych Ja, dość „ja”, dość „nie”.
To jest jedyny sposób. Albo tylko Absurd. Nie potrafię zobaczyć inaczej, nie umiem się zmusić do innego widzenia. Takie ciasne myśli i tylko nienawiść.
Nienawidzę, bo istnieję. To normalne, przyzwyczajam się do tej codziennej nienawiści. Nienawidzę, bo WYGRAŁAM. Skąd inny pomysł, jestem wygranym człowiekiem, kurwa, nie ma żadnego człowieka, nie da się być wygranym, a ja znowu to robię, przegrana, nie-przegrana, nic takiego nie istnieje, mam dość tej ciasnoty, miernoty, głupoty. Mam dość, chcę uciec od tych błędów, tej śmierdzącej pierdolonej duchoty! A potem ktoś powie… NIE! Nikt nie powie! Nikt nie wie! Nie ma nikogo! Nikt nigdy nie będzie do mnie nic mówił, a ja nigdy nie będę rozmawiała jako JA. Będę kłamać, będę miała zmyślone imię, tylko ja mam prawo nadać sobie własne imię, gówno mnie to wszystko obchodzi. MAM SWOJE IMIĘ I NIKT GO NIE ZNA, NAWET JA.
Potem wiem, że muszę przestać. Że nie powinnam. Powinnam odpocząć, dać sobie czas, zająć się nieistotnym zajęciem. Mózg boli. Koniec wymyślania historii, wymyślonych postaci i żyć.
Ale nic się nie skończy. Bo jest tylko koło, a koło zawsze będzie błędne.
Czuję, że to pogranicze.
Cierpienia depersonalizacyjne były najgorszymi cierpieniami, których doświadczyłam. Widziałam, ale nie wiedziałam, czy to ja widzę. Nie czułam. Kiedyś nazywałam się Martwą i autokreowałam na potwora. Potem już tylko się bałam przepaści i bocznych wiatrów. Nie potrafiłam zrozumieć, że to nadal jestem ja, tylko moje Ja jest jeszcze nieokreślone. Że nie pamiętam, że kiedyś miałam życie. Teraz istnieję tak boleśnie, że nie sposób tego nie zauważyć. Ale nie zmieszczę już w sobie żadnego bólu.
Alkohol też doprowadzał do rozpaczy.
Były chwile, kiedy nazywałam siebie wolną. Teraz nerwica w granicach normy i miliardy papierosów. Czułam, że każdy koniec jest tylko zwiastunem początku. Tak musiało być, choć piękno było daleko ode mnie. Uciekło, gdy nazwałam je gorzkim. Matka niejadalna wciąż pytała czy chcę spotykać narkomanów, czy jeszcze mam siłę ćpać. A ja odpowiadałam, że mam żyły jak biedronka, dlaczego każą mnie kuć. Nie ma żadnego krzyża, jestem prostym człowiekiem. Kaczmarski da ci w mordę, bo to nie Chrystus, a ja myślę tylko o pograniczu, jak mogę sama siebie pytać o żyły. Kurwa, mam przeżartą śluzówkę, zniszczoną wątrobę, żołądek i serce. Jaką mam czelność, żeby pytać siebie o żyły.
W ciemnym pokoju włączałam najlepszą modlitwę z czarno-białymi warkoczami wokalisty. I nie czułam. Nie chciałam już pisać – musiałam, nie chciałam udawać śpiewu, a musiałam, nie chciałam męczyć głowy koszmarami, ale one widocznie chciały męczyć mnie.
Czy mam już tego dosyć, nie potrafię odpowiedzieć. Czy nadeszło już rimbaudowskie dwadzieścia lat? Nadal mówię w ten sam wyniosły i sztuczny sposób, to wszystko jest nadal. Pisanie powinno się skończyć. Skończyłam się ja cała. Żadnych sił.
- Jeszcze daleko do następnego papierosa – powiedziało moje ja. Potem pomyślałam, że może to już moja ostatnia emocja.
Może to ostatnie nieważne przed ważnym.