Ballada o Kowalu
: sob 16 cze 2012, 11:05
To początek opowiadania z którym walczę od dłuższego czasu i nie wiem, czy sobie nie odpuścić, bo ten kierunek chyba mi nie pasuje, nie wiem. Pękło 50 stron, końca nie widać. To mój czwarty tekst, skończę go i spróbuję pisać o rzeczach normalnych, bardziej spokojnych. Żeby nie zanudzać, wrzucam początek, z prośbą o opinię. Początkowo chciałem wywalić wulgaryzmy i rzeczy, moim zdaniem zbyt drastyczne, ale..., więc i ja sobie odpuszczam.
Ballada o Kowalu
WWWWalczę z cieniem, chodzę na boki jak metronom. Jestem już rozgrzany, więc Alosza wyjmuje z szafki tarcze treningowe i zaprasza mnie gestem dłoni. Sprawdzam owijki na rękach; przyglądam się uważnie, czy taśmy i plastry trzymają, czy nadgarstki są dobrze zabezpieczone. Zakładam rękawice bokserskie, skórzane dwunastki, już lekko rozbite od treningów. Alosza pomaga mi zapiąć rzepy na nadgarstkach. Opuszczam głowę, ścieśniam gardę i atakuję.
- Dajesz, szybciej - szepcze Alosza. Uderzam lewym prostym, potem lewy na wątrobę i prawy sierp. Alosza zbiera wszystko na tarcze. - Dajesz, lewy sierpowy, tylko luźniej i szybciej. - dyszy. Walę lewym i robię unik przed prostym. - Dajesz, tylko szybciej - krzyczy. - Myśl, myśl - dodaje.
WWWMyślę, przez cały czas, ciosy planuję z wyprzedzeniem. Walę prawym sierpem z pełnym skrętem tułowia, potem lewy, balans i powtórka. Łapię rytm, Alosza uśmiecha się zadowolony. Jest w ciągłym ruchu, tarcze trzyma blisko twarzy, pracuje ramionami.
- Dajesz, dajesz... - powtarza. - Prawy krzyżowy, potem dół i odchodzisz. - Po kombinacji ciosów schodzę balansem w prawo i poprawiam lewym sierpowym. - Ciaśniej gardę. - szepcze Alosza. - Dajesz, dajesz...
WWWAlosza to dobry trener. W Polsce jest już od dwunastu lat, od dziewięciu prowadzi szkółkę bokserską. Nie bierze dużo, więc ciągną do niego chłopaki z ulicy, w tym i ja. Przyszedłem przed sześcioma laty, po tym, jak Kowal na ulicy zabił mi brata. Alosza wysłuchał mnie, założył tarcze i wtedy pierwszy raz usłyszałem:
- Dajesz, dajesz...
WWWWalę z całej siły, przyśpieszam. Alosza już nie wydaje komend, w pustej sali słychać tylko nasze oddechy, rytmiczne uderzenia rękawic o tarcze i pisk butów treningowych.
- Przestań! - krzyk Aloszy uświadamia mi, że za bardzo się przykładam. - Chcesz mnie zatłuc?
WWWJestem wyczerpany, czuję metaliczny smak w ustach. Opuszczam ręce i mówię:
- Na dziś już wystarczy. Kończymy.
WWWAlosza kiwa głową i zdejmuje tarcze.
- Dobrze. - mówi. - Zrób jeszcze trzy kółka i uciekaj pod prysznic.
WWWTylko Alosza i moja dziewczyna, Marta, wiedzą jak mnie zmęczyć. Ona, ponieważ mnie kocha i pragnie, a on, bo wie dlaczego codziennie tak ciężko trenuję. Wtedy, przed pierwszym wspólnym treningiem, powiedziałem Aloszy, że chcę zabić Kowala.
WWWBiegam wzdłuż ścian pustej sali i za każdym razem, gdy mijam Aloszę, uderzam pięścią w jego otwarą dłoń.
- Nie masz dość - pyta.
WWWKręcę przecząco głową i biegnę dalej.
- Zatłuczesz go? - pyta Alosza, gdy mijam go po raz drugi.
WWWKiwam głową na tak i biegnę dalej.
- I co potem zrobisz? - pyta Alosza, gdy po raz trzeci uderzam w jego dłoń. Zatrzymuję się i mówię:
- Nie wiem.
- Warto, żebyś pomyślał o tym już teraz.
- Dobrze - mówię i jednocześnie staram się opanować oddech. - Tak zrobię.
WWWŁaźnia wygląda obskurnie: szare płytki z czasów PRL i drewniane palety w kabinach prysznicowych. Przyzwyczaiłem się. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Odkręcam wodę, jest zimna, bo Alosza zalega z płatnościami. Bywa. Szybko obmywam się i wycieram ręcznikiem. Z szafki wyciągam spodnie, koszulkę, bluzę z kapturem, kurtkę i buty - krótkie skórzane glany z okutymi metalem czubami. Ubieram się, a brudne rzeczy wrzucam do plecaka, może Marta zgodzi się to uprać. Pod bieżącą wodą opłukuję ochraniacz na zęby i chowam do bluzy. Z szafki wyciagam okrągłe, metalowe pokrętło do kranu i wkładam do kieszeni kurtki. Jestem gotowy. Przed wyjściem z sali pytam Aloszy, ile dziś zarobił.
- Stówkę - opowiada. - Przyjdziesz jutro?
WWWPatrzę na niego przez chwilę, potem mówię:
- Przyjdę.
WWWDaję Aloszy pieniądze i wychodzę. Nie podaję mu ręki i nie mówię nic na pożegnanie. Tak naprawdę zależy mu tylko na kasie, nigdy tego nie ukrywał. Jest mu obojętne, kogo szkoli, i co ten człowiek potem z tą wiedzą zrobi. Dlatego wcześniej trenował Kowala.
WWWMiasto w którym mieszkam, jest szare i brudne. Jest też niebezpieczne, ale ja już dawno przestałem się bać. Idę wyprostowany, sprężystym krokiem, kiwam się na boki. To normalne po treningu. Nie opadł jeszcze poziom testosteronu, serce pompuje krew z większą wydolnością a mięśnie, napełnione kwasem mlekowym, są jeszcze silne i sprężyste. Jestem bogiem i niech nikt nie wchodzi mi w drogę, bo zajebię.
WWWJest już wieczór, więc miasto opustoszało. Zmniejszył się ruch uliczny a w oknach szarych bloków zapalają się pierwsze światła. Na ulicach włóczy się trochę zasrańców, stoją w grupkach i pajacują. Nikt mnie nie zaczepia, płynę. Widać mnie z daleka, idę środkiem chodnika, popękanym niczym czaszka mojego brata. Przechodzę obok budynku starego Dworca Kolejowego, gdy od brudnej ściany odkleja się cień człowieka i sunie w moją stronę. Odruchowo opuszczam głowę i ustawiam się bokiem do niego, z cofniętą prawą stopą i lekko podniesioną gardą. Cień zatrzymuje się w połowie drogi.
- Kopsnij... - zaczyna niepewnie. Patrzy na mnie przez chwilę i macha ręką zrezygnowany. - To ty? - szepcze. - Kurwa, prawie się nadziałem.
WWWTo Deza, stary znajomy, jeszcze z podstawówki. Deza to leszcz, biega z Afganem i robi za wabika. Ma zagadać i odwrócić uwagę - w tym czasie jego kumple doskakują do ofiary, przewracają i biorą pod buty. Potem wszyscy dzielą się kasą, Deza dostaje ochłapy. Faktycznie, po chwili z pobliskich zarośli wynurza się Afgan z jakimś kolesiem, którego nie znam. Podchodzą do mnie i witają się.
- Sorry - mówi Afgan. - Pomyłka.
- Jasne.
WWWTowarzysz Afgana ciągle patrzy na mnie. Ma dziwną twarz. Prawy policzek, wraz z dolna wargą i papierosem, który trzyma w ustach, opada mu na dół w dziwnym grymasie.
- Czemu on tak na mnie patrzy? - pytam. - Znamy się?.
WWWKoleś podchodzi do mnie i mówi:
- Nie pamiętasz? - Pociera dłonią prawą stronę twarzy, przy oku. - Dwa lata temu, dym na Ulińskiej. Skopałeś mnie w tych swoich butach.
WWWCofam się do tyłu i wyciągam z kieszeni kurtki pokrętło do kranu. Zakładam je na prawą rękę, układa sie dobrze w dłoni. Afgan zgłupiał; patrzy na nas i nic nie rozumie. Koleś mówi:
- Nie dziś. - Krzywi się i dodaje: - Innym razem.
WWWOdwraca się i znika w krzakach. Afgan i Deza ruszają za nim. Śmiało mogę powiedzieć, że z takimi kumplami nie potrzeba mi wrogów. Odchodzę i skręcam do parku. Idę prostym, betonowym chodnikiem, przy placu zabaw odbijam w małą dróżkę i stamtąd wychodzę na łączkę za marketem. Po drodze spotykam kilku znajomych, dwie byłe dziewczyny, nauczyciela z liceum i paru meneli - ich również znam, kilku jest z mojej ulicy.
WWWPrzy wyjściu z parku jest stary budynek przepompowni, po upadku zakładów ciepłowniczych wynajęty i przerobiony na siłownię. Nigdy tam nie byłem, wiem, że przychodzą tam chłopaki od Sinego. Zawsze, gdy idę do Marty, powtarzam sobie, że następnym razem pójdę inną drogą. Nie żebym się bał, ale z ludźmi Sinego nigdy nie będę miał sztamy. Kowal biegał dla Sinego.
WWWGdy przechodzę obok budynku siłowni, ze środka wychodzi czterech spuchlaków. Wyglądają podobnie, w dresach i białych bawełnianych koszulkach, z nieodłącznymi torbami sportowymi w rękach. Poruszają się powoli, ociężale, widać, że pakują od lat. Znam ich wszystkich, wiem, że należą do grupy Sinego. Stają na chodniku przed siłownią, rozmawiają i piją wodę mineralna z małych butelek. Dostrzegają mnie i największy z nich, Topa, macha ręką w moją stronę.
- Chodź, Mati - Zachęca mnie gestem dłoni. - Pogadamy.
WWWZatrzymuję się i przyglądam im uważnie. Potem rozglądam się na boki, ulica jest pusta. Dzieli nas kilka metrów i spokojnie mogę jeszcze uciec, przy ich masie nie mają szans, by mnie dogonić. Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko Topy, teraz widzę, że to straszny człowiek. Słyszałem, że przy jego prawie dwumetrowym wzroście i stu osiemdziesięciu kilo wagi, ma potworne jebnięcie i niezłą szybkość. Podobno bierze dwieście trzydzieści na klatę i wstrzykuje sobie Ondreol, steryd stosowany w kuracji ogierów hodowlanych. To największy spuchlak na moim osiedlu i jeden z asów w tali Sinego.
- Śpieszę się trochę - mówię.
- I co z tego? - Topa wkłada butelkę z wodą mineralną do sportowej torby, powoli zapina suwak i patrząc na mnie, mówi: - Wolisz, żebym to ja do ciebie przyszedł.
WWWMrużę oczy, jest ich czterech i czują się mocni. W blasku zachodzącego słońca wysokie bloki zaczynają przyjmować czerwoną barwę, wszystko zwalnia, odgłosy miasta zdają się przytłumione. Wkładam rękę do kieszeni kurtki i zaciskam palce na kranie. Powoli ruszam w kierunku Topy, podchodzę ostrożnie i staję z boku, na odległość wyciągniętej ręki. Patrzę na ich spuchnięte mordy i zastanawiam się, który wystartuje do mnie pierwszy. Z resztą, to nie ma znaczenia. Najważniejsze, to na początku położyć Topę, może reszta zgłupieje. Jeśli nie, zatłuką mnie tu, tak jak kiedyś Kowal zabił mojego brata. Metalowy kran już ogrzał się w cieple mej dłoni, już nie czuję chłodu metalu.
- Nie przywitasz się - Topa patrzy na mnie spode łba.
WWWPuszczam kran i podaje mu rękę. Ma piekielnie mocny uścisk i czuję, że nie chce puścić mojej dłoni. Koniec, teraz nie mogę się bronić, na tym dystansie nie mam szans. Topa puszcza moja dłoń i lewą ręką wali mnie w plecy, aż przysiadam. Śmieje się, jego towarzysze również.
- Nie pękaj, Mati - mówi.
- Nie pękam. - Odpowiadam z ulgą. - Jeszcze czterdzieści kilo i ci dopierdolę.
WWWŚmieją się jeszcze głośniej, już wiem, że chcieli mnie tylko nastraszyć. Witam się po kolei ze wszystkimi, ostatni z nich mówi:
- Tylko nie ściskaj.
WWWZerkam na jego rękę, jest zabandażowana, więc tylko dotykam jej na wysokości nadgarstka. To Łukasz, młodszy brat Topy. Podnosi zabandażowaną dłoń do góry i mówi:
- To od zębów.
WWWTeraz śmiejemy się wszyscy. Zerkam nerwowo na Topę i na wszelki wypadek wkładam rękę do kieszeni.
- Będziesz coś kupował w tym miesiącu? - Topa ponownie wyciąga z torby butelkę wody mineralnej i pije łapczywie.
- Raczej nie - odpowiadam. - Mam jeszcze parę zastrzyków.
WWWPatrzę na chodnik i widzę nasze cienie na betonowych płytach. Dostrzegam, że dwa z nich przesuwają się w moją stronę. To młody Topa i jeden ze spuchlaków, stają obok mnie, prawie za plecami. Patrzą z wyczekiwaniem na Topę.
- Jak będzie trzeba, wpadnij do Łukasza. - Topa zakręca butelkę z wodą i dodaje: - Da ci zniżkę.
- Jasne - mówię i rozglądam się na boki. - Muszę już lecieć.
- Leć.
- Na razie.
WWWOdchodzę, po kilku krokach słyszę głos Topy:
- Mati, poczekaj jeszcze chwilę.
WWWZatrzymuję się i odwracam szybko, Topa podchodzi do mnie ociężale. Staje blisko mnie, czuję jego kwaśny zapach.
- Nie jest dobrze. - Topa lekko uderza mnie zaciśniętą pięścią w ramię, cofam sie o krok i napinam mięśnie. - Za bardzo się sadzisz. Chłopaki od Sinego chcą z toba pogadać.
- Dlaczego?
WWWTopa to też chłopak od Sinego, więc zaczynam kombinować, co zrobić, gdyby teraz próbował mi zajebać. Z tej odległości, przy jego masie i potwornej sile, po jednym strzale będzie po mnie. Jeżeli jednak się wywinę, to najpierw skasuję mu kolano - wynik zderzenia okutego buta z rzepką kolanową spuchlaka może być tylko jeden: trwałe kalectwo. Trzeba kopnąć od dołu, od strony łękotki. Wychylam głowę na bok i ponad ramieniem Topy zerkam na tamtych; stoją daleko i na pewno zdążę uciec. A potem się zobaczy.
- Kowal jest nie do ruszenia - mówi Topa, opuszcza głowę i zbliża twarz do mojego policzka. Patrzy mi w oczy i dodaje: - Zapomnij o nim.
- Bo...
WWWMam wolne ręce i jego spuchniętą mordę przed sobą. Opuszczam głowę i poruszam się lekko na boki, jak wahadło. Stoję mocno na nogach. Jest dobrze, dam radę.
- Nie bądź głupi - mówi Topa i odsuwa się do tyłu. - Wyciągniesz łapy do Kowala, to się przekonasz. - Kiwa głową i dodaje ze złością: - Gdybyś nie miał psa w rodzinie, już dziś byś wiedział.
WWWOdwraca się i odchodzi, powoli i ociężale, jakby każdy krok sprawiał mu wysiłek. Biorę głeboki oddech i mówię:
- Ja mogę już teraz.
WWWTopa zatrzymuję się i odwraca w moją stronę. Jego brat i reszta spuchlaków staje obok niego.
- Co ty, kurwa, powiedziałeś. - Twarz Topy staje się czerwona ze złości, żyły na szyi nabrzmiewają. - Mam ci dojebać?
WWWStoję na szeroko rozstawionych nogach, opuszczam lekko głowę i wyciągam kran z kieszeni. Zakładam go na rękę, chcę, żeby to widzieli. Poruszam ramionami i zaciskam pięści. Potem pluję im pod nogi i szepczę:
- Dajesz...
WWWKowal tak naprawdę nie zabił mojego brata. Złamał mu szczękę i dwa żebra, wybił lewe oko i uszkodził nerki, ale nie zabił. Gdyby na koniec nie zajebał mu płytą chodnikową, to może Arek by się z tego wywinął. Wyszło inaczej.
WWW Teraz Arek jest już w domu. Leży pod respiratorem, a utrzymanie go przy życiu kosztuje około dwóch tysięcy złotych miesięcznie. Pieniądze wyrzucone w błoto. Mama nie chce go odłączyć, choć sama już powoli gaśnie. Dla mnie mój brat już umarł, jego obecność odczuwam tylko wtedy, gdy w swoim pokoju trenuję i walę w worek bokserski do rytmu respiratora za ścianą. Wtedy przypominam sobie, dlaczego to robię. Chcę zabić Kowala, tak naprawdę, nie tylko trochę, na niby. Chcę go zatłuc, a potem niech się dzieje, co chce.
WWW Kowal był najmocniejszy na osiedlu, może nawet w mieście. Trenował boks, miał jebnięcie i ciągle paliło mu się pod czaszką. Biegał dla Sinego, jak większość urków na naszej ulicy. Z Arkiem prawie się nie znali i dlatego Kowal oklepał go z naddatkiem. Potem była sprawa i dostał siedem lat. W tym czasie ludzie Sinego opiekowali się jego żoną i córeczką. Gdy Kowal wyjdzie, to Siny da mu robotę i zadba o niego. Dlatego, gdy zatłukę Kowala, ludzie Sinego dorwą mnie i zrobią mi to samo. Może się też zdarzyć, że nie dam mu rady i Kowal będzie miał dwóch braci Jankowskich na rozkładzie. Jak wyjdzie z paki, przekonamy się, czy dalej jest taki mocny.
WWW Idę do Marty. Jest kasjerką w pobliskim markecie i mieszka też niedaleko, za rogiem. Dziś skończy o dwudziestej i pójdziemy razem do jej mieszkania. Przed marketem spotykam Kapitan Żbika. Z legionu siniaków, koczujących na parkingu przed marketem, wyróżnia go pilśniowy kapelusz i kowbojki. Śmierdzi tak jak inni.
- Co tam? - Ściskam jego dłoń na powitanie. Krzywi się i mówi:
-Chcesz mi złamać rękę, zasrańcu? - Kiedyś był kolegą mojego ojca i często do nas wpadał. Potem umarła mu żona i wszystko się popieprzyło; popłynął. Kapitan pamięta jednak dawne czasy i wie, że nie zrobię mu krzywdy. Dlatego pozwala sobie na więcej niż inni. - Jak będę zarabiał na życie? - dodaje.
WWWŚmieję się i daję mu dychę. Bierze z urażoną miną, a potem mówi:
- Jest tam taki strażnik, Kociniak. - Kapitan Żbik pokazuje mi tego człowieka przez szybę marketu. - Czepia się do mnie, że kradnę i śmierdzę. Kończy dziś o dziesiątej. Dopierdol mu, bo nie chce mnie wpuścić na stoisko z owocami.
- Dopierdolę - mówię na pożegnanie i wchodzę do marketu.
WWW Marta siedzi przy kasie numer pięć. Biorę z półki napój energetyczny, chipsy, wodę mineralną i wrzucam to wszystko do koszyka. Staję w kolejce, przede mną młoda dziewczyna a za mną robol, który śmierdzi gorzej od Kapitana Żbika. Nosi mnie. Odwracam się do niego i mówię:
- Cofnij się, śmierdzielu.
WWW Facet nieruchomieje, potem spuszcza łeb i patrzy na buty. Podobno, gdy jestem wkurwiony, wyglądam strasznie. Moja kolej, dziewczyna przede mną już pakuje swoje rzeczy do torby. Marta śmieje się do mnie.
- Cześć - mówi. - Już po?
WWWOna wie o mnie wszystko. Kiedy jestem w pracy, kiedy trenuję i kiedy jej pragnę. Kiwam głową i pochylam się nad prowadnicą kasy. Całuję Martę a ona odpycha mnie dłonią.
- Przestań, jestem w pracy! - Rozgląda sie na boki i dodaje: - Wiesz, że tego nie lubię.
- Wiem. O której kończysz?
- O ósmej.
- Pójdziemy do ciebie?.
- Pójdziemy. - Marta kasuje produkty i mówi: - Osiem siedemdziesiąt.
- Dobrze. - Ze stoiska obok kasy biorę prezerwatywy i podaję Marcie. - Policz jeszcze to.
WWWRumieni się, dobija na kasie kondomy i syczy:
- Won. Ale już...
WWWWiem, że mnie kocha. Godzinę później leżymy w skotłowanej pościeli a ona przytula się do mnie; drży jak ranny ptak. Gładzę jej spocone włosy i myślę o Kowalu. Marta jest podobna do jego żony. Wiem, bo widuję ją często na naszym osiedlu, znamy się od lat. Nawet imiona mają podobne, tamta to Monika, ale wszyscy mówią na nią Monia. Może, gdyby Kowal nie zabił mojego brata, to żył by sobie spokojnie z tą kobietą, może nawet byliby szczęśliwi. Nie wiadomo, Kowal jest jebnięty.
WWWPatrzę na Martę. Odpocznę i znów sięgnę po nią. Wiem, co stanie się potem. Będziemy się kochać i nie będziemy rozmawiać. Przed dziesiątą przypomnę sobie o czymś ważnym i będę musiał już iść. Marta zrobi smutną minę, potem zmarszczy brwi i zacznie szykować się do kłótni, ale wtedy mnie już tam nie będzie. Jutro zadzwonię i przeproszę.
WWWPod marketem poczekam do dziesiątej i gdy wyjdzie Kociniak, pójdę za nim aż do przystanku PKS. Tam naciągnę mocniej kaptur na głowę i zagadam do niego, albo po prostu od razu strzelę go w pysk. Myślę, że raz wystarczy, jeżeli będzie trzeba, poprawię. Przewróci się i wezmę go pod buty. Okute czuby zrobią swoje. Na moje oko, to będzie co najmniej siedem dni zwolnienia lekarskiego, lub dłużej, jeżeli będzie się obsadzał. Kapitan Żbik powinien być zadowolony.
WWWDo domu wróciłem późno i spałem jak dziecko, szum respiratora mnie uspokaja. Wstaję rano i biorę prysznic. Potem śniadanie i pierwsza tego dnia rozmowa z mamą.
- Gdzie byłeś?
- U Marty.
- Zaproś ją do nas. Pogadamy.
- Mamo. - Podnoszę głowę i patrzę jej w oczy. - O czym ty z nią chcesz rozmawiać?.
WWWO Arku. Starzy byli w Stanach, przez lata słali kasę i żyło sie nam dobrze, obu. Potem Kowal to spierdolił i mama musiała wrócić. Stary został, tyra po dwanaście godzin w fabryce materacy, wszystkie zarobione pieniądze przesyła do Polski, na leczenie syna. A mama umiera każdego dnia, za Arka. Dziś rano, jak zwykle prosi, bym zajrzał do brata, lecz nie robię tego. Daję cząstkę kasy i wystarczy, nie chcę i nie muszę go oglądać w świetle dnia.
WWWNie było miedzy nami rywalizacji, dzieli nas jedynie dwa lata, i to Arek był starszy. Teraz, gdy mama przegląda zdjęcia, widzę to wyraźnie: kocha nas tak samo. O, to zdjęcie Arka, ze Szczytna, a to twoje, ze zlotu w Bydgoszczy. Tu Arek na szkółce podchorążych i ty, w ostaniej klasie liceum. O, tu Arek w mundurze...
WWWMój brat był policjantem i dlatego Kowal, po rozbiciu jego czaszki płytą chodnikową, krzyczał:
- Zajebałem psa. Zajebałem...
WWWNie było innego powodu. Arek umarł, ponieważ Kowal chciał zabłysnąć, popisać się przed kolegami, i przed Sinym. Udało mu się. Teraz wszyscy mówią: Kowal, który zajebał psa. O mnie też tak będą mówić: Mati, który zajebał Kowala, który...
Ballada o Kowalu
WWWWalczę z cieniem, chodzę na boki jak metronom. Jestem już rozgrzany, więc Alosza wyjmuje z szafki tarcze treningowe i zaprasza mnie gestem dłoni. Sprawdzam owijki na rękach; przyglądam się uważnie, czy taśmy i plastry trzymają, czy nadgarstki są dobrze zabezpieczone. Zakładam rękawice bokserskie, skórzane dwunastki, już lekko rozbite od treningów. Alosza pomaga mi zapiąć rzepy na nadgarstkach. Opuszczam głowę, ścieśniam gardę i atakuję.
- Dajesz, szybciej - szepcze Alosza. Uderzam lewym prostym, potem lewy na wątrobę i prawy sierp. Alosza zbiera wszystko na tarcze. - Dajesz, lewy sierpowy, tylko luźniej i szybciej. - dyszy. Walę lewym i robię unik przed prostym. - Dajesz, tylko szybciej - krzyczy. - Myśl, myśl - dodaje.
WWWMyślę, przez cały czas, ciosy planuję z wyprzedzeniem. Walę prawym sierpem z pełnym skrętem tułowia, potem lewy, balans i powtórka. Łapię rytm, Alosza uśmiecha się zadowolony. Jest w ciągłym ruchu, tarcze trzyma blisko twarzy, pracuje ramionami.
- Dajesz, dajesz... - powtarza. - Prawy krzyżowy, potem dół i odchodzisz. - Po kombinacji ciosów schodzę balansem w prawo i poprawiam lewym sierpowym. - Ciaśniej gardę. - szepcze Alosza. - Dajesz, dajesz...
WWWAlosza to dobry trener. W Polsce jest już od dwunastu lat, od dziewięciu prowadzi szkółkę bokserską. Nie bierze dużo, więc ciągną do niego chłopaki z ulicy, w tym i ja. Przyszedłem przed sześcioma laty, po tym, jak Kowal na ulicy zabił mi brata. Alosza wysłuchał mnie, założył tarcze i wtedy pierwszy raz usłyszałem:
- Dajesz, dajesz...
WWWWalę z całej siły, przyśpieszam. Alosza już nie wydaje komend, w pustej sali słychać tylko nasze oddechy, rytmiczne uderzenia rękawic o tarcze i pisk butów treningowych.
- Przestań! - krzyk Aloszy uświadamia mi, że za bardzo się przykładam. - Chcesz mnie zatłuc?
WWWJestem wyczerpany, czuję metaliczny smak w ustach. Opuszczam ręce i mówię:
- Na dziś już wystarczy. Kończymy.
WWWAlosza kiwa głową i zdejmuje tarcze.
- Dobrze. - mówi. - Zrób jeszcze trzy kółka i uciekaj pod prysznic.
WWWTylko Alosza i moja dziewczyna, Marta, wiedzą jak mnie zmęczyć. Ona, ponieważ mnie kocha i pragnie, a on, bo wie dlaczego codziennie tak ciężko trenuję. Wtedy, przed pierwszym wspólnym treningiem, powiedziałem Aloszy, że chcę zabić Kowala.
WWWBiegam wzdłuż ścian pustej sali i za każdym razem, gdy mijam Aloszę, uderzam pięścią w jego otwarą dłoń.
- Nie masz dość - pyta.
WWWKręcę przecząco głową i biegnę dalej.
- Zatłuczesz go? - pyta Alosza, gdy mijam go po raz drugi.
WWWKiwam głową na tak i biegnę dalej.
- I co potem zrobisz? - pyta Alosza, gdy po raz trzeci uderzam w jego dłoń. Zatrzymuję się i mówię:
- Nie wiem.
- Warto, żebyś pomyślał o tym już teraz.
- Dobrze - mówię i jednocześnie staram się opanować oddech. - Tak zrobię.
WWWŁaźnia wygląda obskurnie: szare płytki z czasów PRL i drewniane palety w kabinach prysznicowych. Przyzwyczaiłem się. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Odkręcam wodę, jest zimna, bo Alosza zalega z płatnościami. Bywa. Szybko obmywam się i wycieram ręcznikiem. Z szafki wyciągam spodnie, koszulkę, bluzę z kapturem, kurtkę i buty - krótkie skórzane glany z okutymi metalem czubami. Ubieram się, a brudne rzeczy wrzucam do plecaka, może Marta zgodzi się to uprać. Pod bieżącą wodą opłukuję ochraniacz na zęby i chowam do bluzy. Z szafki wyciagam okrągłe, metalowe pokrętło do kranu i wkładam do kieszeni kurtki. Jestem gotowy. Przed wyjściem z sali pytam Aloszy, ile dziś zarobił.
- Stówkę - opowiada. - Przyjdziesz jutro?
WWWPatrzę na niego przez chwilę, potem mówię:
- Przyjdę.
WWWDaję Aloszy pieniądze i wychodzę. Nie podaję mu ręki i nie mówię nic na pożegnanie. Tak naprawdę zależy mu tylko na kasie, nigdy tego nie ukrywał. Jest mu obojętne, kogo szkoli, i co ten człowiek potem z tą wiedzą zrobi. Dlatego wcześniej trenował Kowala.
WWWMiasto w którym mieszkam, jest szare i brudne. Jest też niebezpieczne, ale ja już dawno przestałem się bać. Idę wyprostowany, sprężystym krokiem, kiwam się na boki. To normalne po treningu. Nie opadł jeszcze poziom testosteronu, serce pompuje krew z większą wydolnością a mięśnie, napełnione kwasem mlekowym, są jeszcze silne i sprężyste. Jestem bogiem i niech nikt nie wchodzi mi w drogę, bo zajebię.
WWWJest już wieczór, więc miasto opustoszało. Zmniejszył się ruch uliczny a w oknach szarych bloków zapalają się pierwsze światła. Na ulicach włóczy się trochę zasrańców, stoją w grupkach i pajacują. Nikt mnie nie zaczepia, płynę. Widać mnie z daleka, idę środkiem chodnika, popękanym niczym czaszka mojego brata. Przechodzę obok budynku starego Dworca Kolejowego, gdy od brudnej ściany odkleja się cień człowieka i sunie w moją stronę. Odruchowo opuszczam głowę i ustawiam się bokiem do niego, z cofniętą prawą stopą i lekko podniesioną gardą. Cień zatrzymuje się w połowie drogi.
- Kopsnij... - zaczyna niepewnie. Patrzy na mnie przez chwilę i macha ręką zrezygnowany. - To ty? - szepcze. - Kurwa, prawie się nadziałem.
WWWTo Deza, stary znajomy, jeszcze z podstawówki. Deza to leszcz, biega z Afganem i robi za wabika. Ma zagadać i odwrócić uwagę - w tym czasie jego kumple doskakują do ofiary, przewracają i biorą pod buty. Potem wszyscy dzielą się kasą, Deza dostaje ochłapy. Faktycznie, po chwili z pobliskich zarośli wynurza się Afgan z jakimś kolesiem, którego nie znam. Podchodzą do mnie i witają się.
- Sorry - mówi Afgan. - Pomyłka.
- Jasne.
WWWTowarzysz Afgana ciągle patrzy na mnie. Ma dziwną twarz. Prawy policzek, wraz z dolna wargą i papierosem, który trzyma w ustach, opada mu na dół w dziwnym grymasie.
- Czemu on tak na mnie patrzy? - pytam. - Znamy się?.
WWWKoleś podchodzi do mnie i mówi:
- Nie pamiętasz? - Pociera dłonią prawą stronę twarzy, przy oku. - Dwa lata temu, dym na Ulińskiej. Skopałeś mnie w tych swoich butach.
WWWCofam się do tyłu i wyciągam z kieszeni kurtki pokrętło do kranu. Zakładam je na prawą rękę, układa sie dobrze w dłoni. Afgan zgłupiał; patrzy na nas i nic nie rozumie. Koleś mówi:
- Nie dziś. - Krzywi się i dodaje: - Innym razem.
WWWOdwraca się i znika w krzakach. Afgan i Deza ruszają za nim. Śmiało mogę powiedzieć, że z takimi kumplami nie potrzeba mi wrogów. Odchodzę i skręcam do parku. Idę prostym, betonowym chodnikiem, przy placu zabaw odbijam w małą dróżkę i stamtąd wychodzę na łączkę za marketem. Po drodze spotykam kilku znajomych, dwie byłe dziewczyny, nauczyciela z liceum i paru meneli - ich również znam, kilku jest z mojej ulicy.
WWWPrzy wyjściu z parku jest stary budynek przepompowni, po upadku zakładów ciepłowniczych wynajęty i przerobiony na siłownię. Nigdy tam nie byłem, wiem, że przychodzą tam chłopaki od Sinego. Zawsze, gdy idę do Marty, powtarzam sobie, że następnym razem pójdę inną drogą. Nie żebym się bał, ale z ludźmi Sinego nigdy nie będę miał sztamy. Kowal biegał dla Sinego.
WWWGdy przechodzę obok budynku siłowni, ze środka wychodzi czterech spuchlaków. Wyglądają podobnie, w dresach i białych bawełnianych koszulkach, z nieodłącznymi torbami sportowymi w rękach. Poruszają się powoli, ociężale, widać, że pakują od lat. Znam ich wszystkich, wiem, że należą do grupy Sinego. Stają na chodniku przed siłownią, rozmawiają i piją wodę mineralna z małych butelek. Dostrzegają mnie i największy z nich, Topa, macha ręką w moją stronę.
- Chodź, Mati - Zachęca mnie gestem dłoni. - Pogadamy.
WWWZatrzymuję się i przyglądam im uważnie. Potem rozglądam się na boki, ulica jest pusta. Dzieli nas kilka metrów i spokojnie mogę jeszcze uciec, przy ich masie nie mają szans, by mnie dogonić. Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko Topy, teraz widzę, że to straszny człowiek. Słyszałem, że przy jego prawie dwumetrowym wzroście i stu osiemdziesięciu kilo wagi, ma potworne jebnięcie i niezłą szybkość. Podobno bierze dwieście trzydzieści na klatę i wstrzykuje sobie Ondreol, steryd stosowany w kuracji ogierów hodowlanych. To największy spuchlak na moim osiedlu i jeden z asów w tali Sinego.
- Śpieszę się trochę - mówię.
- I co z tego? - Topa wkłada butelkę z wodą mineralną do sportowej torby, powoli zapina suwak i patrząc na mnie, mówi: - Wolisz, żebym to ja do ciebie przyszedł.
WWWMrużę oczy, jest ich czterech i czują się mocni. W blasku zachodzącego słońca wysokie bloki zaczynają przyjmować czerwoną barwę, wszystko zwalnia, odgłosy miasta zdają się przytłumione. Wkładam rękę do kieszeni kurtki i zaciskam palce na kranie. Powoli ruszam w kierunku Topy, podchodzę ostrożnie i staję z boku, na odległość wyciągniętej ręki. Patrzę na ich spuchnięte mordy i zastanawiam się, który wystartuje do mnie pierwszy. Z resztą, to nie ma znaczenia. Najważniejsze, to na początku położyć Topę, może reszta zgłupieje. Jeśli nie, zatłuką mnie tu, tak jak kiedyś Kowal zabił mojego brata. Metalowy kran już ogrzał się w cieple mej dłoni, już nie czuję chłodu metalu.
- Nie przywitasz się - Topa patrzy na mnie spode łba.
WWWPuszczam kran i podaje mu rękę. Ma piekielnie mocny uścisk i czuję, że nie chce puścić mojej dłoni. Koniec, teraz nie mogę się bronić, na tym dystansie nie mam szans. Topa puszcza moja dłoń i lewą ręką wali mnie w plecy, aż przysiadam. Śmieje się, jego towarzysze również.
- Nie pękaj, Mati - mówi.
- Nie pękam. - Odpowiadam z ulgą. - Jeszcze czterdzieści kilo i ci dopierdolę.
WWWŚmieją się jeszcze głośniej, już wiem, że chcieli mnie tylko nastraszyć. Witam się po kolei ze wszystkimi, ostatni z nich mówi:
- Tylko nie ściskaj.
WWWZerkam na jego rękę, jest zabandażowana, więc tylko dotykam jej na wysokości nadgarstka. To Łukasz, młodszy brat Topy. Podnosi zabandażowaną dłoń do góry i mówi:
- To od zębów.
WWWTeraz śmiejemy się wszyscy. Zerkam nerwowo na Topę i na wszelki wypadek wkładam rękę do kieszeni.
- Będziesz coś kupował w tym miesiącu? - Topa ponownie wyciąga z torby butelkę wody mineralnej i pije łapczywie.
- Raczej nie - odpowiadam. - Mam jeszcze parę zastrzyków.
WWWPatrzę na chodnik i widzę nasze cienie na betonowych płytach. Dostrzegam, że dwa z nich przesuwają się w moją stronę. To młody Topa i jeden ze spuchlaków, stają obok mnie, prawie za plecami. Patrzą z wyczekiwaniem na Topę.
- Jak będzie trzeba, wpadnij do Łukasza. - Topa zakręca butelkę z wodą i dodaje: - Da ci zniżkę.
- Jasne - mówię i rozglądam się na boki. - Muszę już lecieć.
- Leć.
- Na razie.
WWWOdchodzę, po kilku krokach słyszę głos Topy:
- Mati, poczekaj jeszcze chwilę.
WWWZatrzymuję się i odwracam szybko, Topa podchodzi do mnie ociężale. Staje blisko mnie, czuję jego kwaśny zapach.
- Nie jest dobrze. - Topa lekko uderza mnie zaciśniętą pięścią w ramię, cofam sie o krok i napinam mięśnie. - Za bardzo się sadzisz. Chłopaki od Sinego chcą z toba pogadać.
- Dlaczego?
WWWTopa to też chłopak od Sinego, więc zaczynam kombinować, co zrobić, gdyby teraz próbował mi zajebać. Z tej odległości, przy jego masie i potwornej sile, po jednym strzale będzie po mnie. Jeżeli jednak się wywinę, to najpierw skasuję mu kolano - wynik zderzenia okutego buta z rzepką kolanową spuchlaka może być tylko jeden: trwałe kalectwo. Trzeba kopnąć od dołu, od strony łękotki. Wychylam głowę na bok i ponad ramieniem Topy zerkam na tamtych; stoją daleko i na pewno zdążę uciec. A potem się zobaczy.
- Kowal jest nie do ruszenia - mówi Topa, opuszcza głowę i zbliża twarz do mojego policzka. Patrzy mi w oczy i dodaje: - Zapomnij o nim.
- Bo...
WWWMam wolne ręce i jego spuchniętą mordę przed sobą. Opuszczam głowę i poruszam się lekko na boki, jak wahadło. Stoję mocno na nogach. Jest dobrze, dam radę.
- Nie bądź głupi - mówi Topa i odsuwa się do tyłu. - Wyciągniesz łapy do Kowala, to się przekonasz. - Kiwa głową i dodaje ze złością: - Gdybyś nie miał psa w rodzinie, już dziś byś wiedział.
WWWOdwraca się i odchodzi, powoli i ociężale, jakby każdy krok sprawiał mu wysiłek. Biorę głeboki oddech i mówię:
- Ja mogę już teraz.
WWWTopa zatrzymuję się i odwraca w moją stronę. Jego brat i reszta spuchlaków staje obok niego.
- Co ty, kurwa, powiedziałeś. - Twarz Topy staje się czerwona ze złości, żyły na szyi nabrzmiewają. - Mam ci dojebać?
WWWStoję na szeroko rozstawionych nogach, opuszczam lekko głowę i wyciągam kran z kieszeni. Zakładam go na rękę, chcę, żeby to widzieli. Poruszam ramionami i zaciskam pięści. Potem pluję im pod nogi i szepczę:
- Dajesz...
WWWKowal tak naprawdę nie zabił mojego brata. Złamał mu szczękę i dwa żebra, wybił lewe oko i uszkodził nerki, ale nie zabił. Gdyby na koniec nie zajebał mu płytą chodnikową, to może Arek by się z tego wywinął. Wyszło inaczej.
WWW Teraz Arek jest już w domu. Leży pod respiratorem, a utrzymanie go przy życiu kosztuje około dwóch tysięcy złotych miesięcznie. Pieniądze wyrzucone w błoto. Mama nie chce go odłączyć, choć sama już powoli gaśnie. Dla mnie mój brat już umarł, jego obecność odczuwam tylko wtedy, gdy w swoim pokoju trenuję i walę w worek bokserski do rytmu respiratora za ścianą. Wtedy przypominam sobie, dlaczego to robię. Chcę zabić Kowala, tak naprawdę, nie tylko trochę, na niby. Chcę go zatłuc, a potem niech się dzieje, co chce.
WWW Kowal był najmocniejszy na osiedlu, może nawet w mieście. Trenował boks, miał jebnięcie i ciągle paliło mu się pod czaszką. Biegał dla Sinego, jak większość urków na naszej ulicy. Z Arkiem prawie się nie znali i dlatego Kowal oklepał go z naddatkiem. Potem była sprawa i dostał siedem lat. W tym czasie ludzie Sinego opiekowali się jego żoną i córeczką. Gdy Kowal wyjdzie, to Siny da mu robotę i zadba o niego. Dlatego, gdy zatłukę Kowala, ludzie Sinego dorwą mnie i zrobią mi to samo. Może się też zdarzyć, że nie dam mu rady i Kowal będzie miał dwóch braci Jankowskich na rozkładzie. Jak wyjdzie z paki, przekonamy się, czy dalej jest taki mocny.
WWW Idę do Marty. Jest kasjerką w pobliskim markecie i mieszka też niedaleko, za rogiem. Dziś skończy o dwudziestej i pójdziemy razem do jej mieszkania. Przed marketem spotykam Kapitan Żbika. Z legionu siniaków, koczujących na parkingu przed marketem, wyróżnia go pilśniowy kapelusz i kowbojki. Śmierdzi tak jak inni.
- Co tam? - Ściskam jego dłoń na powitanie. Krzywi się i mówi:
-Chcesz mi złamać rękę, zasrańcu? - Kiedyś był kolegą mojego ojca i często do nas wpadał. Potem umarła mu żona i wszystko się popieprzyło; popłynął. Kapitan pamięta jednak dawne czasy i wie, że nie zrobię mu krzywdy. Dlatego pozwala sobie na więcej niż inni. - Jak będę zarabiał na życie? - dodaje.
WWWŚmieję się i daję mu dychę. Bierze z urażoną miną, a potem mówi:
- Jest tam taki strażnik, Kociniak. - Kapitan Żbik pokazuje mi tego człowieka przez szybę marketu. - Czepia się do mnie, że kradnę i śmierdzę. Kończy dziś o dziesiątej. Dopierdol mu, bo nie chce mnie wpuścić na stoisko z owocami.
- Dopierdolę - mówię na pożegnanie i wchodzę do marketu.
WWW Marta siedzi przy kasie numer pięć. Biorę z półki napój energetyczny, chipsy, wodę mineralną i wrzucam to wszystko do koszyka. Staję w kolejce, przede mną młoda dziewczyna a za mną robol, który śmierdzi gorzej od Kapitana Żbika. Nosi mnie. Odwracam się do niego i mówię:
- Cofnij się, śmierdzielu.
WWW Facet nieruchomieje, potem spuszcza łeb i patrzy na buty. Podobno, gdy jestem wkurwiony, wyglądam strasznie. Moja kolej, dziewczyna przede mną już pakuje swoje rzeczy do torby. Marta śmieje się do mnie.
- Cześć - mówi. - Już po?
WWWOna wie o mnie wszystko. Kiedy jestem w pracy, kiedy trenuję i kiedy jej pragnę. Kiwam głową i pochylam się nad prowadnicą kasy. Całuję Martę a ona odpycha mnie dłonią.
- Przestań, jestem w pracy! - Rozgląda sie na boki i dodaje: - Wiesz, że tego nie lubię.
- Wiem. O której kończysz?
- O ósmej.
- Pójdziemy do ciebie?.
- Pójdziemy. - Marta kasuje produkty i mówi: - Osiem siedemdziesiąt.
- Dobrze. - Ze stoiska obok kasy biorę prezerwatywy i podaję Marcie. - Policz jeszcze to.
WWWRumieni się, dobija na kasie kondomy i syczy:
- Won. Ale już...
WWWWiem, że mnie kocha. Godzinę później leżymy w skotłowanej pościeli a ona przytula się do mnie; drży jak ranny ptak. Gładzę jej spocone włosy i myślę o Kowalu. Marta jest podobna do jego żony. Wiem, bo widuję ją często na naszym osiedlu, znamy się od lat. Nawet imiona mają podobne, tamta to Monika, ale wszyscy mówią na nią Monia. Może, gdyby Kowal nie zabił mojego brata, to żył by sobie spokojnie z tą kobietą, może nawet byliby szczęśliwi. Nie wiadomo, Kowal jest jebnięty.
WWWPatrzę na Martę. Odpocznę i znów sięgnę po nią. Wiem, co stanie się potem. Będziemy się kochać i nie będziemy rozmawiać. Przed dziesiątą przypomnę sobie o czymś ważnym i będę musiał już iść. Marta zrobi smutną minę, potem zmarszczy brwi i zacznie szykować się do kłótni, ale wtedy mnie już tam nie będzie. Jutro zadzwonię i przeproszę.
WWWPod marketem poczekam do dziesiątej i gdy wyjdzie Kociniak, pójdę za nim aż do przystanku PKS. Tam naciągnę mocniej kaptur na głowę i zagadam do niego, albo po prostu od razu strzelę go w pysk. Myślę, że raz wystarczy, jeżeli będzie trzeba, poprawię. Przewróci się i wezmę go pod buty. Okute czuby zrobią swoje. Na moje oko, to będzie co najmniej siedem dni zwolnienia lekarskiego, lub dłużej, jeżeli będzie się obsadzał. Kapitan Żbik powinien być zadowolony.
WWWDo domu wróciłem późno i spałem jak dziecko, szum respiratora mnie uspokaja. Wstaję rano i biorę prysznic. Potem śniadanie i pierwsza tego dnia rozmowa z mamą.
- Gdzie byłeś?
- U Marty.
- Zaproś ją do nas. Pogadamy.
- Mamo. - Podnoszę głowę i patrzę jej w oczy. - O czym ty z nią chcesz rozmawiać?.
WWWO Arku. Starzy byli w Stanach, przez lata słali kasę i żyło sie nam dobrze, obu. Potem Kowal to spierdolił i mama musiała wrócić. Stary został, tyra po dwanaście godzin w fabryce materacy, wszystkie zarobione pieniądze przesyła do Polski, na leczenie syna. A mama umiera każdego dnia, za Arka. Dziś rano, jak zwykle prosi, bym zajrzał do brata, lecz nie robię tego. Daję cząstkę kasy i wystarczy, nie chcę i nie muszę go oglądać w świetle dnia.
WWWNie było miedzy nami rywalizacji, dzieli nas jedynie dwa lata, i to Arek był starszy. Teraz, gdy mama przegląda zdjęcia, widzę to wyraźnie: kocha nas tak samo. O, to zdjęcie Arka, ze Szczytna, a to twoje, ze zlotu w Bydgoszczy. Tu Arek na szkółce podchorążych i ty, w ostaniej klasie liceum. O, tu Arek w mundurze...
WWWMój brat był policjantem i dlatego Kowal, po rozbiciu jego czaszki płytą chodnikową, krzyczał:
- Zajebałem psa. Zajebałem...
WWWNie było innego powodu. Arek umarł, ponieważ Kowal chciał zabłysnąć, popisać się przed kolegami, i przed Sinym. Udało mu się. Teraz wszyscy mówią: Kowal, który zajebał psa. O mnie też tak będą mówić: Mati, który zajebał Kowala, który...