Zabić ich wszystkich...
- Kurwa mać! – wykrzyknął Gąsiorek. Czy możesz mi to z łaski swojej powtórzyć? Bo chyba źle usłyszałem. Co mamy zrobić?- Zdobyć wzgórze.
- Czy ich w naczelnym dowództwie już całkiem pojebało?!
- Ja się w szczegóły nie zagłębiam. Nie wiem komu i jak bardzo się pojebało. Ja rozkaz przyniosłem. A ten brzmi jasno. Waszemu oddziałowi zostało przydzielone zaszczytne zadanie przepędzenia el Ruiza i całej tej katolickiej hałastry ze wzgórza.
Gąsiorek spojrzał bystro na oficera saksońskiej armii, Caspara Vorschnitza. Młody adiutant ubrany zgodnie z najnowszą modą rodem z Francji, w pourpoint à chiquetades, czyli w rozcinany wams z baskiną, w bufiaste spodnie, z płaszczem przewieszonym na lewym ramieniu i kapeluszem o wielkim rondzie nie wydawał się być wcale przejęty reakcją swego rozmówcy. Ba, wyglądał tak jakby się jej spodziewał.
Ze zwyczajową, godną szlachcica flegmą spojrzał na niedalekie wzgórze, które wręcz upstrzone było od katolickich baterii, wojsk hiszpańskich, niemieckich i cesarskich. Otarł aksamitną hustą przepocone czoło. Bo też niesłychany żar lał się z nieba. Większość ludzi w Niemczech zdziwiło się, że lato w roku pańskim tysiąc sześćset trzydziestym piątym przyszło do Bawarii tak szybko. Szczególnie tu, w pobliżu Passawy.
Gąsiorek baczniej przyglądnął się adiutantowi, spojrzał na jego ubiór; na aigullettes, czyli ozdobne wstążki, tasiemki i klamerki przy wamsie, na kolczyk w uchu, na koronkowe mankiety, na buty z wysokimi cholewami. Oj chłopczyku, już ja bym cię wysłał na to wzgórze, pomyślał. Zobaczylibyśmy ile czasu minęło by nim obszczałbyś swoje nowiusieńkie spodnie. Gdy tylko poczułbyś proch? A może wtedy gdy zobaczyłbyś krew tryskającą z rany?
Gąsiorek z rezygnacją pokręcił głową myśląc o ostatnim pomyśle dowództwa, zaklął w duchu.
Zupełnie ich pojebało. Najzupełniej. Tak, że już bardziej nie można.
- Słuchaj Vorschnitz, czy ty możesz mi powiedzieć z jakiej racji, to właśnie my mamy zdobywać to piekielne wzgórze? Przecież siedzimy tu od miesiąca i jeszcze nikomu się to nie udało. Ani Szwedom, ani Francuzom, ani nawet Finom, a to morowe i twarde chłopaki są. Znaczy się byli, bo już ich nie ma. Teraz leżą martwi tam pod wzgórzem.
- Dowództwo spuściło się w tej sprawie na wasz oddział. Widać teraz przyszedł czas na was.
- Jaki czas? Przecież niedługo mają ogłosić pokój. Mówią, że cesarz z księciem już się prawie dogadali. Że uradzili się, przeprosili, nawet prezentami się wymienili. Przecież teraz nie ma sensu przeprowadzać żadnych operacji. Tylko ludzi natracim...
- Mówiłem, ja się w szczegóły nie zagłębiam. I choć tylko teoretycznie to jednak wojna nadal trwa. A wiesz co grozi na wojnie za niewykonanie rozkazu, kapitanie Gąsiorek?
Kapitan nie przeląkł się. Bo też naoglądał się podczas tego konfilktu takich rzeczy, że śmierć wcale nie wydawała się mu rzeczą najgorszą. Widział rzeczy, które z trudem mógłby sobie wyobrazić, rzeczy o których wolał nie myśleć. I które śniły mu się po nocach.
- Zresztą, przecie to nie tylko o twoich ludzi idzie, kapitanie. Zdobywać wzgórze będzie przecie cały saksoński regiment. Tysiąc ludzi. Prawda, was wyślą w pierwszej linii. No, ale jak już zdobędziecie to wzgórze, to jakażesz sława na was spłynie. Awansu pewnie nie dostaniecie, przecieżcie nie szlachcic. Ale tak sobie myślę, o nagrodzie książe elektor nie zapomni.
- Poza tym – głos Vorschnitza przybrał teraz poufały ton – powiem ci w sekrecie, że z tym pokojem jeszcze różnie być może. Mówią, że cesarz czeka na decyzję ponad trzydziestu teologów, którzy radzą właśnie nad tym czy pokój zawarty z protestantami nie narazi go na popełnienie śmiertelnego grzechu. Ja wcale nie żartuję. Podobno wysłano nawet specjalnego posła do Rzymu, aby sam papież wypowiedział się w tej kwestii.
- Więc moi ludzie mają ginąć, bo cesarz boi się gniewu bożego...
- I dlatego właśnie wzdłuż całego frontu szykowane są akcje ofensywne. Tak aby przymusić cesarza do rychlejszego podpisania pokoju. Jak dostanie po dupie będzie skorszy do ugody, rozumiesz...
- Nie rozumiem. Vorschnitz ja nic z tego nie rozumiem.
- To nawet i lepiej. Bo ty nie jesteś od rozumienia, Gąsiorek. Ty jesteś od wykonywania rozkazów. Pomyślności w wykonaniu zadania życzę. Ku chwale Jaśnie Wielmożnego księcia elektora Jana Jerzego Wettyna.
- Niech mnie twój jaśnie wielmożny książe pocałuje w dupę.
Vorschnitz spojrzał na niego koso, chwilę coś rozważał.
- Po starej znajomości udam, że tego nie słyszałem. Ale nie przeciągaj struny Gąsiorek. Bo znajdzie się ktoś mniej życzliwy ode mnie. A za takie słowa dynda się na gałęzi.
- Powiedz mi Vorschnitz, jaka jest różnica między zawiśnięciem na gałęzi, a zdobywaniem wzgórza, którego zdobyć nie można? Bo gwarantuję ci, że efekt jest taki sam.
- Już ci mówiłem Gąsiorek. Ja się w szczegóły nie zagłębiam. Ja tylko rozkazy przekazuję.
* * *
Gąsiorek spojrzał na swój oddział. Na Jana Cebulę z Kisulca, na Mathiasa Appelderna spod Ulm, na swojego krajana Wantolika z Purcelgrundu, na Klemensa Spyrkę z Pokuty, na Bartłomieja Smolika. Podumał chwilę, ale za cholerę nie mógł sobie przypomnieć skąd Smolik pochodził.
Spojrzał na kilkunastu innych. Wszyscy przedstawiali żałosny widok.
Wygłodzeni, brudni, osmoleni, śmierdzący, chorzy, głodni. Część nie miała obuwia, osłaniała stopy szmatami i strzępami koszul. Inni z braku lepszej odzieży ubierali się w kobiece stroje, kilku żołnierzy przed nim nosiło najprawdziwsze w świecie kiecki. I jeszcze cieszyło się, że mają czym dupę zasłonić. Niektórzy chodzili półnago, w samych portkach, z wzdętymi od głodu brzuchami, jeszcze inni paradowali w skradzionych na jakiejś plebanii szatach liturgicznych. Ubrani w sutanny i komże wyglądali jak przedstawiciele kleru. Tak przedstawiała się zawodowa armia księcia Saksonii po roku walk w Niemczech.
- Żołnierze! – zakrzyknął Gąsiorek. Dziś nasze przenajświetniejsze dowództwo poinformowało mnie, że przypadło nam w udziale zaszczytne zadanie zdobycia wzgórza. Tego o tam! – kapitan wskazał palcem na oddalone o kilka dobrych staj wzniesienie. Ojczyzna domaga się abyśmy poświęcili się dla niej ten ostatni raz, abyśmy czynem udowodnili swą miłość do ziemi naszych ojców, nawet jeśli ta domaga się krwi...
- Panie kapitanie – ozwał się Wantolik i jak miał w zwyczaju podrapał się. Pan przestanie pieprzyć. Bajki może pan opowiadać rekrutom i to takim, którzy jeszcze nie specjalnie odrośli od ziemi. Ale karmić plewami nas? Starych wróbli? Lepiej, może kapitan powie kiedy zostanie wypłacony żołd?
Niczym na komendę odział ozwał się jednym głosem, wszyscy zaczęli potakiwać i krzyczeć:
- Gdzie żołd? Kiedy zobaczymy pieniądze?
- Żołd zostanie wypłacony niedługo.
- My to „niedługo” słyszymy już od czterech miesięcy. A co z racjami żywnościowymi?
- Aprowizacja została przeprowadzona. Żywność jest właśnie w tym momencie transportowana.
- To „w tym momencie” też już słyszeliśmy. A na co my tu mamy czekać, he? Jak nawet do pyska nie ma co włożyć? Pieniędzy nie ma, jadła nie ma, co my tu mamy pozdychać czy jak? Już nam lepiej, w lasy zalegnąć, miejscową ludność nękać... Przynajmniej głodni chodzić nie będziemy.
- Gdyby któremuś z was przyszła do głowy dezercja, nie będę przestrzegał. Nie będę mówił o chłopskich bandach grasujących w okolicy. Nie będę przypominał o tym, co dzieje się z żołdakami, którzy trafiają w łapy tychże chłopów. Nie będę mówił o tym, że w Bawarii mało która wieś ostała się cała. Że w tej zapomnianej przez Boga krainie nie uświadczy się już żadnego pożywienia czy spyży. Szczególnie tu, w okolicach Passawy. Wiem bowiem, że sami to wiecie. Zdajecie sobie sprawę sami jak beznadziejnie głupi to pomysł. Ale nie odradzam. Mówię tylko, że jeśli ktokolwiek z was zdezerteruje, to później ze mną będzie miał do czynienia. Nie terminujecie u czeladnika. Przyjęliście się do armii, a to zobowiązuje! Albo przynajmniej powinno zobowiązywać.
Oddział porozglądał się po sobie niepewnie. Kapitana Gąsiorka rzadko można było do czegoś przymusić. Jego ludzie to wiedzieli. Minęła dobra chwila nim Maurycy Wantolik przemówił.
- Kapitanie, wiemy, że pan jest równy gość. Niech pan nie kręci, tylko powie jak jest.
Gąsiorek westchnął, usiadł na leżącym na jednym z wozów siodle. Nie zdziwił się, w obozie panował taki burdel, że żołnierze zabierali wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Nawej jeśli było to tak mało przydatne jak siodło w oddziale piechoty. Bo niby co tu można było osiodłać? Kamrata z oddziału?
- Dobra chłopaki. Sprawa wygląda tak: nie wiadomo co jest grane. Od tygodnia gadali o bliskim pokoju, a teraz każą zdobywać to wzórze. Nie wiem po co. Mówią, że po to by przymusić cesarza do ugody, może aby wynegocjować lepsze warunki.
- Panie kapitanie, pan wie ile ludzi zginęło próbując zdobyć to wzgórze? – zapytał Klemens Spyrka z Pokuty.
- Nie wiem. Bo szczerze mówiąc, ciężko było zliczyć, a u mnie nie tęgo z rachowaniem.
- To ja panu powiem – powiedział przeżuwający czosnek Mattias Appeldern. Prawie wszyscy, którzy próbowali. Niektórzy nawet nie zostali pochowani, ich szczątki bieleją tam na wzniesieniu.
- Wiem. Mi też się nie uśmiecha zdobywanie tego wzgórza. Ale rozkaz jest rozkaz. Każą atakować więc atakujemy.
- Kiedy?
- Jutro. Skoro świt. Radzę więc dziś jeszcze uregulować wszystkie sprawy ze światem. Pooddawać zaciągnięte długi, przebaczyć winy...
Oddział zarechotał
- Pomodlić się, zrobić rachunek sumienia.
Oddział wybuchnął następną salwą śmiechu.
- Aha, jeszcze jedno. Sądzę, że co poniektórych z was ucieszy to bardziej niż nawet wypłacenie zaległego żołdu. Dowództwo wspaniałomyślnie opłaciło burdel dla całego oddziału, więc dziewczynki dzisiaj macie darmo.
- Cicho, psia mać! Innym, którzy nie chcą... Kurwa, cicho mówiłem! Nie chichrać mi się jak dziewica, co to w noc poślubną pierwszy raz kutasa ogląda. Kisulec czy cię mam osobiście do porządku przyprowadzić? Mordy w kubeł!
Oddział uspokoił się. Z okolicy dobiegały tylko odłgosy taboru, rżenia koni i gaworzenia obozowych kobiet.
- Innym, którzy nie chcą oddawać długów, modlić się i przebaczać bliźnim mogą się uchlać, nawet do nieprzytomności. Nie będę wam mówił co macie robić przed bitwą. Ale jutro rano chce was wszystkich widzieć tutaj w dwuszeregu. Gotowych do walki.
- Tak jest!
- Odmaszerować!
Oddział rozszedł się. Do spoglądającego na wzgórze kapitana podszedł Wantolik.
- Co się tak zagapiłeś na to wzgórze? Wypatrujesz jakiegoś znaku?
- Nie, kapralu. Myślę.
- A o czym, jeśli można spytać?
- Myślę, jak to się stało, żeśmy się tu kurwa znaleźli.
- A co? Nie pamiętasz?
* * *
Ludność jak zwykle przybyła tłumnie. Wszelkie egzekucje gromadziły szeroką publikę, szczególnie w małych miasteczkach, w których o jakiekolwiek atrakcje było ciężko. Nie dziwiło więc, że na rynku w Wołogoszczy zgromadzili się wszyscy mieszkańcy, a i podróżnych pewnie nie brakowało.
W ciżbie dawało się odróżnić głosy kobiet, dzieci, starców. Paradowali w utytłanych kaftanach rzemieślnicy i parobcy, obnosili się z większym lub mniejszym bogactwem kupcy.
Gąsiorek oraz Wantolik zajęli dogodne miejsca – można nawet powiedzieć, że najlepsze z możliwych. Bo to właśnie oni stali na naprędce skonstruowanym podeście i to oni mieli zostać straceni publicznie.
- Wyrokiem sądu – zakrzyknął starosta Wołogoszczy. Wyrokiem sądu za napad i obrabowanie kanonika Webera, Hieronim Gąsiorek i Maurycy Wantolik zostali skazani na karę śmierci przez powieszenie.
Ciżba wybuchnęła głośną owacją, i pokrzykiwaniem, cisnęła w kierunku skazanych najprzeróżniejsze przedmioty – ogryzki jabłek, buraki, szmaty, lipowe łyżki i gliniane kogutki z gwizdawką.
- Spokój! Spokój! – wrzasnął starosta. Czy przed wykonaniem wyroku skazani chcieli by coś powiedzieć?
- Jesteśmy niewinni! – krzyknął Wantolik i to tak donośnie, że jego głos przebił się przez gwar tłumu. To kanonik Weber na nas napadł! Wspólnie ze starostą Jęczykiem! A później oskarżył o napaść!
Ciżba wybuchnęła śmiechem, nawet na ustach kata wykwitł kwaśny uśmiech.
- Zamknij się, Maurycy – szepnął Gąsiorek. Nie widzisz, że to ich tylko nakręca? Daj sobie spokój.
Przez rynek Wołogoszczy przetaczał się gromki śmiech, do ogólnej radości dołączyły się nawet dzieci, choć same nie bardzo wiedziały z jakiego powodu się śmieją.
- Stasznieście mało oryginalni – uspokoił wesołość starosta Jęczyk. Każdy którego wieszamy gada, że niewinny niby panna młoda. Oj chłopy, nie lepiej by było poprosić o wybaczenie? Albo zdrowaśkę zmówić? Nie? Mistrzu przystąpcie tedy do rzeczy.
Chuderlawy i wysoki kat zbliżył się do skazanych, mocno schwycił ich za i tak związane już ręce, wprowadził nad zapadnię, która umiejscowiona była pod szlemią szubienicy. Sprawdził czy węzeł jest dobrze zawiązany, powoli i starannie nałożył pętle na szyję.
Wantolik poczuł jak stróżka moczu cieknie mu po nogawce, Gąsiorkowi zaczęły trząść się ręce.
- No, no chłopaki, spokojnie – szepnął mistrz małodobry. Nie będziecie mi chyba szubienicy zanieczyszczać, co? Kto to będzie później sprzątał? Ja już wieszam kilkanaście lat. Mówię wam, nic nie poczujecie. Nie ma się co strachać. Raz, dwa i będzie po krzyku.
Gąsiorek spojrzał na nieboskłon, na słońce, które prawie sięgnęło zenitu i oblewało teraz snopem złocistych promieni kamieniczki Wołogoszczy. Spojrzał na rozwrzeszczaną i żądną igrzysk tłuszczę, na wieżę pobliskiego kościoła, śmigające wokół niej jaskółki. A później zaczął głupkowato i spazmatycznie się śmiać. Rechotać tak, że słychać go było w najdalszych zakamarkach rynku.
- A tobie co tak do śmiechu, co? - zdziwił się starosta.
Wantolik również spojrzał na towarzysza niedoli. Zgłupiał, pomyślał. Normalnie zgłupiał. W łebie mu się pomieszało.
- Tobie raczej zdrowaśki zmawiać a nie chichrać się jak debil – przemówił wyrwany ze swej urzędniczej roli Jęczyk.
- Wybaczenia upraszam, panie starosto – powiedział lekko łamiącym się głosem Gąsiorek. Chciałem coś powiedzieć.
Ciżba uspokoiła się. Na rynku zapanowała cisza jakby w kościele okazywali Przenajświętszy Sakrament, tylko psy poszczekiwały od czasu do czasu. Każdy był ciekawy jakie będą ostatnie słowa skazańca.
- Chciałem wszystkich mieszkańców Wołogoszczy, kanonika Webera i starostę Jęczyka poprosić, aby z łaski swojej pocałowali mnie w dupę! Gwoli zasad dobrego wychowania z góry uprzedzam, że jej nie myłem!
Twarz starosty przybrała czerwony kolor. Tłum zafalował, ozwały się głosy oburzenia, niedowierzania. W Gąsiorka ciśnięto kolejną porcję szmat i brukiew.
- A, to zuchwalec! A, to kanalia! – dawało się słyszeć.
- Kołem go łamać, a nie wieszać! – krzyknęła mieszczka.
- Kołem już nie można. Wyrok zapadł – rzekł znający prawo kamlarz. Ale mordę mogli by przykładnie mu obić.
- Czasu nie ma. Na nonę dzwony już biją. A na nonę mieli wieszać.
- Jużci prawda.
Rzeczywiście, w miasteczku rozległy się dzwony okolicznej parafii, powietrze zawibrowało dźwiękiem mosiężnej kampany. Tłum zastygł w oczekiwaniu bliskiej egzekucji, wpatrzony w szubienicę niby w szopkę noworoczną.
Wantolik spojrzał na Gąsiorka, na jego ustach zagościł wisielczy, upiorny uśmiech. Jak już odchodzić z tego świata, to z pompą! Pies ich jebał, pies jebał ich wszystkich, pomyślał.
Kat podszedł do mechanizmu zapadni, ujął w obie dłonie przekładnię, tłum zachłysnął się powietrzem i... zamarł.
Bo w tej samej chwili na rynek w Wołogoszczy wjeżdżał właśnie oddział zbrojnych. Zgromadzeni wokół ratusza ludzie odwrócili się w kierunku nowo przybyłych, wskazywali ich palcami, gestykulowali.
- Ludzie! – zakrzyknął jadący na przedzie dowódca. Ludzie, a co się tu wyprawia?
Chwila minęła nim do starosty dotarło któż to zjechał do Wołogoszczy. Chwila minęła nim doszło do niego, o co pytają.
- Normalnie, wieszamy! – odkrzyknął z podestu urzędnik. A wam co do tego?
- A, tedy wybaczcie panie starosto – bezbłędnie ocenił swego rozmówcę żołnierz -, bo zdaje się, że przeszkadzm. Ale jak to mówią, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zdaje się, że całe miasteczko się zeszło, a to zaoszczędzi mi roboty.
- Jakiej roboty?! – zakrzyknął starosta.
- Nazywam się Caspar Vorschnitz. Jaśnie wielmożny książę Saksonii, upoważnił mnie w list przepowiedni i nakazał sformowanie oddziału piechoty. Wszystkie chłopy nadające się do walki mogą przystać do mojego oddziału. Gwarantujemy żołd, prowiant i ciekawe życie!
- My tu spokojnie gospodarzymy – rzekł starosta. W politykę się nie mieszamy! Idźta se gdzie indziej ludzi szukać! Nam tu werbowników nie trza!
- A to się zobaczy! – odkrzyknął dowódca. No, któremu tu z chłopów jajców nie brakuje? Może tobie, rymarzu? Może tobie garbarzu? Albo tobie, wnosząc po zapachu cny bimbrowniku?
Indagowani mieszczanie pospuszczali łby, zapadli w tłum, że widać ich nie było. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał zaciągać się do armii walczącej w Niemczech. Nie po tym co zrobił Tilly w Magdeburgu, nie po tym co w Rzeszy wyprawiał Wallenstein. Nawet obietnica żołdu nie skusiła okolicznych biedaków do zaciągnięcia się. Lepiej było żebrać niż udawać się do Niemiec. Tam czekała tylko śmierć.
- No, który chętny? Może ty młynarzu? Albo wy łykowie? Żaden nie odważy się parać prawdziwie męskim zajęciem?!
- Jak Bóg mi świadkiem, w życiu nie widziałem takich tchórzy! – dowódca zmienił taktykę. Jezu Chryste, widzisz to i nie grzmisz! Jak wam nie wstyd?! Myślałem, żeście dobrzy luteranie, że wspomożecie swoich braci w wierze w walce ze znienawidzonym ciemiężcą. A, tu gdy sytuacja do pomszczenia współwyznawców się nadarza, uciekacie jak diabeł przed święconą wodą! Oby was zaraza!
Rynek w Wołogoszczy zamarł, nawet psy przestały szczekać. Panowała głucha cisza.
- Panie dowódco! – rozległ się nagle głos z szubienicy. Ja chętnie bym się zaciągnął.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Gąsiorka.
- I ja tako samo! – zawtórował Wantolik.
- Nie słuchajcie ich, to skazańcy. Wieszać ich zamiarujemy. Mistrzu przystąpcie wreszcie do rzeczy! – zakrzyknął starosta do zdezorientowanego i nie bardzo wiedzącego co począć kata.
- Wolnego, wasza miłość. Wiadomym jest, że gdy rekrut wyraża chęć przystąpienia do wojska wszelkie kondemnaty i wyroki nad nim ustają. Tedy mój ci on jest! W wojsku swoje grzechy odkupi! Niechajcie go!
- Jaki tam on wasz? Wieszanie miało być i będzie! Jam to ludziom obiecał!
- Tedy, panie starosto widzi mi się, że twoje słowo warte tyle co zeschłe gówno. Chłopaki, rozwiązać ich, i dawać tutaj. Mamy kolejnych dwóch!
- Po moim trupie! – zawył starosta.
Podbiegł do przekładni, pociągnął, zapadnia pod nogami skazańców otwarła się.
Tłum wzdrygnął się, później zaklaskał. Na szubienicy dyndali Wantolik i Gąsiorek. Wisieli, ale żyli. Dało się to zauważyć, po grymasach twarzy, po czerwonych szyjach.
Vorschnitz nie poddał się, razem ze swoim oddziałem przedarł się przez ciżbę, wtargnął na szubienicę, odciął wisielców.
Gąsiorek i Wantolik plasnęli na ziemię, dyszeli, zaciskając ręce na szyjach i wyrzucając z siebie płaty piany.
- Mowiłem już. Mój ci on. I ten drugi zresztą też – zwrócił się kapitan do Jęczyka.
- To jest bezprawie! Tak nie można!
Vorschnitz spojrzał na zgromadzoną na rynku ciżbę, krzyknął
- Jeśli ktokolwiek z Wołogoszczy przeciwstawi się mnie, albo podniesie rękę na tych dwóch, klnę się na Boga, że puszczę miasteczko z dymem. Możecie ryzykować, nas jest trzydziestu, was około setka.
Wyjął rapier z pochwy, oglądnął go.
- No? Czy ktoś ma jakieś przeciwskazania?
Nikt nie miał przeciwskazań. Na rynku znów zapanowała głucha cisza.
- A, ja przyznaję myliłem się co do waszej miłości – zwrócił się do Jęczyka. Wasze słowo, rzeczywiście nie plew. Obiecaliście wieszanie i będzie wieszanie.
Skinął na swoich podkomendnych, żołnierze błyskawicznie złapali Jęczyka za ręce i nogi, związali go.
- Sprzeciwiłeś się mi. A to kosztuje... teraz to ty zadyndasz, kochasiu...
* * *
Poranek był pochmurny. Lało jak z cebra, deszcz zacinał, że ledwo było co widać. Regiment piechoty stał równiutko w dwuszeregu zapadając się po kostki w błocie, opierając o drzewce pik i halabard. Żołnierze przemoknięci do suchej nitki klnęli na czym świat stoi.
- Kuwa, prawdziwie pięknie! – krzyknął Mattias Appeldern. Aż mi jajca przemokły! W gaciach mam małe bajorko!
- Ciesz się, że masz gacie. Ja w kiecce stać muszę! – odkrzyknął Klemens Spyrka. Nie dość, że wszystko mokre to jeszcze jajca mi podwiewa!
- Pięknie, to dopiero będzie. Widzicie te chmury przed nami? – do rozmowy dołączył Jan Cebula z Kisulca.
- Ta – przyznał mu rację Appeldern. Zapomnijcie o pistoletach i muszkietach chłopcy! Przy takiej pogodzie, prędzej z rzyci wypalicie niż z samopałów.
- Przygotować się! – zakomenderował kapitan Gąsiorek.
- Tak jest! – chórem odpowiedział oddział.
- I zamknąć mordy!
- Tak jest!
Panowała cisza, słychać było tylko padający deszcz, gdzieś ze wzgórza wiatr przynosił komendy wydawane w języku hiszpańskim i niemieckim. Podziurawione przez kule sztandary łopotały na wietrze.
Pastor Grijp chodził wzdłuż dwuszeregu z wielgachnym krucyfiksem w rękach, dając go kolejno żołnierzom do pocałowania. Rozpoczął Ojcze Nasz, który po chwili podchwycili piechocińcy.
- Vater unser im Himmel, geheiligt werde Dein Name. Dein Reich komme, Dein Wille geschehe, wie im Himmel so auf Erden.
Zaczęło się.
Bez ostrzeżenia wypaliły dwunasto i piętnastofuntowe armaty, wały okryły się kłębami dymu, zwilgotniałe powietrze nasycił zapach prochu. Cesarscy nie pozwolili na siebie czekać, ich artyleria też odpowiedziała. Plac bitwy zasnuł się gęstą mgłą dymu. Raz po raz oddawano strzały z szańców i obwałowań, modlitwa nie ustawała.
- Unser tägliches Brot gib uns heute. Und vergib uns unsere Schuld, wie auch wir vergeben unsern Schuldigern. Und führe uns nicht in Versuhung, sondern erlöse uns von dem Bösen.
Armatnie kule zaczęły niebezpiecznie blisko lądować dwuszeregu. Żołnierzom trzęsły się ręce, ci mniej doświadczeni nie wytrzymywali. Chcieli uciekać gdzie pieprz rośnie, albo też wyrywali do przodu, do bitwy, która jeszcze się nie rozpoczęła. Kilku poszczało się w gacie.
- Jeszcze nie! Jeszcze nie teraz! – powstrzymywał swój oddział Gąsiorek. Stać! Stać mi w dwuszeregu bo nogi z dupy powyrywam!
Nagle coś gruchnęło, jebło i piekielnie zaśmierdziało. Żołnierze skulili się z wrażenia, zasłonili usta i nos dłońmi.
- Kurwa, co tak śmierdzi?! – wrzasnął Wantolik.
- A skąd ja mam wiedzieć? Ja tu tylko rozkazy wykonuję
- Stać mi kurwa w miejscu! Nie ruszać się! – ryknął Gąsiorek.
- Chyba w latrynę trafili! Całe gówno wyfrunęło w powietrze! Patrzcie tam, na lewe skrzydło! Wszyscy tam utytłani w łajnie! – darł się Klemens Spyrka próbując przekrzyczeć huk strzelających armat.
- Co za burdel!
- To nie burdel! To wojna!
- A jest jakaś różnica?! Tu też się wszystko pierdoli!
- Kogo pojebało żeby latrynę kopać za wałami?!
- Oficerowie dali zezwolenie! Nie było już miejsca wkoło obozu! To mówili, żeby kopać tutaj!
- No i masz babo placek! Kurwa mać, ale śmierdzi!
- Zamknąć mordy!
- Tak jest!
- Panie von Rotsch! Panie von Rotsch! – krzyczał Gąsiorek. Wydajcie rozkaz do ataku! Wydajcie rozkaz ataku, kurwa, bo się tu podusim! Panie von Rotsch! – darł się rozpaczliwie Gąsiorek.
Willem von Rotsch podjechał na koniu. Był młody i zdezorientowany, oficerem w saksońskiej armii został tylko dzięki protekcji ojca, hrabiego von Rotscha. I tylko dzięki jego kaprysowi, który ubzdurał sobie, że wojna zrobi z chłopaka prawdziwego mężczyzę. I odsunie precz haniebne pogłoski o rzekomej sodomii syna.
Von Rotsch skinął głową. I tak nie miał zieloego pojęcia co robić. W zasadzie to cieszył się, że jeden z kapitanów wrzasnął na niego. Inaczej jeździł by bezradnie wzdłuż wałów wypatrując jakiejkolwiek wskazówki. Teraz wiedział co czynić. Wyjął rapier, wyprostował ramię wskazując sztychem wyrastające wzgórze.
Zaczęło się.
- Teraz! Hyr na nich! Na pohybel skurwysynom! – ryknął Gąsiorek.
- Denn Dein ist das Reich und die Kraft und die Herrlichkeit in Ewigkeit. Amen.
Ruszyli, tak jak to mieli wyćwiczone, jednostajnym, marszowym krokiem. Kule świszczały nad głowami, armatnie pociski prawie ich dosięgały, drżała ziemia. Nie minął pacierz gdy zaczęli umierać. To tu tam, jakiś żołnierz łapał się za pierś i upadał twarzą w błoto.
- Dzierżyć szyk! Równo psia mać! Równo!
Na regiment piechoty sypał się grad kul, jeden, drugi, trzeci. A później cisza. I znów kolejna salwa, niby w zegarku, w regularnie odmierzanych interwałach.
Saksońska piechota maszerowała. I ginęła. Gdy do wzgórza zostało niecałe sto metrów, regiment saksońskiej piechoty skurczył się o jedną czwartą stanu. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
Miarowo przyspieszali krok, wreszcie zaczęli biec, wdrapywać się na wzgórze. Muszkieterzy strzelali w kierunku cesarskich i hiszpańskich szańców. Ale lało jak z cebra, mechanizmy kołowe nie chciały krzesać iskier, proch był zbyt mokry. Niewielkie pocieszenie dawało to, że dotyczyło to każdej ze stron. Również cesarcy nie oddawali strzałów tak często.
Gąsiorek wdrapywał się na wzgórze po omacku, dym wdzierał się w oczy, nogi zapadały w błocie. Kilkakrotnie tracił równowagę, kilkakrotnie myślał, że zleci. Nie przewrócił się, chyba tylko cudem. Inni bowiem zlatywali z częstością godną lepszej sprawy. Zlatywali z rozstrzelonymi gardłami, z kulami w piersiach i głowach. Krew zmieszała się z błotem, kurzem, wodą i gównem, którym utytłane było lewe skrzydło regimentu. Nikt nie panował już nad tym co się dzieje, saksończycy przypominali teraz stado mrówek próbujące zdobyć kopiec. Gdy doszli już do połowy wzniesienia i wydawało się, że cała ta karkołomna wyprawa może się powieść Hiszpanie wytoczyli działa. Moździerze, działka polowe, i wynalezione przez Szwedów armaty skórzane.
Pociski zaczęły rozrywać ciała atakujących, odrywać ręce, głowy, przeszywać tułowia. Z rozerwanych kończy wylewał się szpik, sączył mózg z rozstrzaskanych czaszek. Gąsiorek zdał sobie sprawę, że stoi w trzewiach Klemensa Spyrki, że to jego szkliste oczy wbijają się w ołowiane niebo. Zobaczył Jana Cebulę z Kisulca bez ręki, zobaczył jak palce jego oderwanej kończyny poruszają się konwulsyjnie. Przez gęsty dym zdołał ujrzeć jak Mattias Appeldern spod Ulm krztusi się krwią. Widział leżącego na wznak Barłomieja Smolika.
- Kurwa mać! Kurwa mać! – krzyknął Gąsiorek. Co ja tutaj robię? Co ja tutaj robię?!
- Udowadniasz swą miłość do ojczyzny! – krzyknął jakiś żołnierz obok.
I w zwierzęcym amoku puścił się na baterie i umocnienia cesarskich. Choćby na śmierć, na zatracenie, na pohybel skurwysynon! Przez wały już przewalały się zdziesiątkowane oddziały regimentu. Saksończycy podobnie jak Gąsiorek wpadli w szał, z szaleńczą brawurą przedzierali się przez wały przeciwnika. Rzucali się na ujeżone pikami szańce, gołymi rękami wydrapywali oczy Hiszpanom. Dwie grupy żołnierzy zlały się w jedno galaretowate ciało, które dziwnie przechylało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Niby wprawione w ruch wahadło. Trwało to chwilę.
A później stał się cud. Ucichły wystrzały, nie dało się już słyszeć strzelających bandoletów ani muszkietów. Rzucający obelgi Hiszpanie przestali krzyczeć, zamarł nagle bitewny zgiełk.
Zobaczyli coś o czym marzył każdy żołnierz idący w bój, coś na wspomnienie czego każdy wetran opowiadający chętnej gawiedzi swe dzieje dostaje łzawych oczu . Ujrzeli zawieszone na jednej z hiszpańskich pik powiewające na wietrze, białe, podziurowione gacie.
Poddali się, pomyślał Gąsiorek, a później zemdlał.
* * *