trochę nie w moim stylu, nikogo nie mordują, nie zagryzają, nikomu głowy nie odgryzają.
romantycznie, dla odmiany :-D i kane'owo trochę :-D
Nie pamiętał, kiedy się pojawiła, ale gdy dostrzegł jej obecność, wiedział już, że z nim zostanie. Wędrowała obrazami po jego umyśle, szumem opadających liści, wspomnieniami. Tańczyła jak szmer deszczu wśród zagubionych odruchów. Dotykała jego duszy, szeptała słowa, od jakich nie potrafił się uwolnić. Zapamiętywała wszystko, co widział.
Każdy dzień, rozmowę.
To, jak biegł do tramwaju. Jak klął na kierowcę autobusu odjeżdżającego z przystanku, wiedząc, że spóźni się na spotkanie z kobietą. Jak siadywał nocą przed komputerem, próbując pisać i tworzyć nowy świat.
Obserwowała go każdego dnia, snując się niczym cień tuż przy nim, muskając palcami jego oczy, tak by widział to, co innym umykało.
A potem zmuszała, by pisał.
Siadywała wtedy na brzegu ciężkiego, drewnianego biurka w rogu pokoju, zakładała nogę na nogę, opierała się wygodnie o ścianę i patrzyła na mężczyznę ciemnymi oczyma Nieśmiertelnej.
Na początku irytowała go jej obecność.
Nie chciał jej. Potrzebował relaksu, odpoczynku po całym dniu, nóg na stole, papierosa żarzącego się na skraju popielniczki i chłodnej butelki piwa w dłoni, a jej bliskość wiązała go, odbierając spokój i zmuszając, by szukał nowych przestrzeni. Gdy pytała, odsuwał się, próbując zachować bezpieczny dystans. Nie chciał pozwolić jej na zbyt wiele. Nie miał ochoty angażować się w grę, w której ona była Mistrzem, a on tylko Pionkiem.
Więc uciekał z pokoju, odrzucał obecność.
Podbiegała wtedy bliżej. Wnikała w niego, dręcząc obrazami, kształtując słowa w umyśle, prześladując, aż wściekły i upokorzony wracał do pokoju. Siadał przy biurku, zaczynał pisać.
Wypełniał rolę, jaką mu narzuciła.
Robił, co chciała.
Zaczął odpowiadać na pytania, choć słowa grzęzły mu w gardle.
I pisał.
Z nią.
Potem, coraz bardziej, dla niej.
Nawet nie zauważył, gdy zajęła wszystkie jego myśli, związała ze sobą tak, że wieczór bez jej obecności był dla niego udręką. Śmiała się za każdym razem, gdy bezsilnie krzyczał, usiłując ją odnaleźć w pustym pomieszczeniu. Nie pozwalała się wtedy dostrzec, tańczyła gdzieś na skraju postrzegania, przemykała, jak pojedynczy cień wśród miraży.
Za każdym razem obecność była mocniejsza. Bardziej realna.
Aż do tego dnia, gdy stanęła przed nim, nie jak zwykle z boku.
Była tam, gdy uniósł głowę.
Wystraszyła go.
Drgnął, bo myślał, że jest sam. Próbował pisać, ale znów mu umknęła. Wściekły, walnął pięścią o ścianę, klnąc wulgarnie na cały głos.
A potem ją ujrzał.
Niewysoka, ciemnowłosa, z oczyma, które miały moc kształtować i zabijać w nim piękno.
Uśmiechała się.
Dziwnie.
Dwuznacznie.
Zmysłowo i tajemniczo. Z zimnym okrucieństwem igrającym w kącikach ust. Nie dostrzegł tego, zauroczony pięknem, słowami, jakie do niego kierowała. Prosto w duszę. Przeniknęła go, jak wiele razy przedtem, ale teraz mocniej, bezpośrednio wsuwając się w umysł, jak wąż do opuszczonego gniazda.
Czuł się jak idiota, gdy wyciągał ku niej ręce, pewien, że nie zdoła dotknąć alabastrowej skóry; ale była tam. Chłodna jak posąg z marmuru, doskonała. Jednocześnie bliska i odległa. Ciepła, pełna tolerancji dla jego emocji, i powściągliwa, opanowana. Była Chaosem i Ładem.
Jak odmrożone dłonie w gorącej wodzie.
Aż zasyczał z bólu.
Odskoczył od niej.
- Nie chcę – powiedział, gdy uśmiechnęła się po raz pierwszy.
Skinęła głową.
- Nie wedrę się w twoje życie – obiecała. – Jestem mirażem na końcu pustynnej wędrówki. Wystarczy słowo i odejdę. Zniknę. Chcesz tego?
- Nie – przyznał, zafascynowany jej obecnością. – Zostań.
- Zdradzisz swoje imię, człowieku?
Zawahał się. Niepewny, zagubiony między realnym światem, a jej obecnością. Wolał zatrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, tak było bezpieczniej. Dla nich obojga.
Ale przecież to tylko imię.
Imię.
- Kiedyś nazwano mnie Synem Gromu – powiedział cicho.
- To bardzo stare imię. – Uśmiechnęła się z kpiną. – Masz nowsze.
- Znaczy to samo.
- Wolę to drugie.
- Dobrze. Mam na imię Sant.
Roześmiała się. Wesoło. Swobodnie. Zadowolona z jego uległości.
Podeszła bliżej, uniosła głowę, ciekawie zaglądając mu w oczy.
- Łączą nas tylko słowa, nie musisz się mnie bać, nie zniszczę twojego życia.
- Nie pozwoliłbym na to. – Uśmiechnął się słabo. Cofnął o krok, unikając bliskości. – Nie mogę dać ci wszystkiego.
Roześmiała się.
- Oczywiście.
Zbliżyła się, wsuwając w jego ramiona.
Przez chwilę chciał się wycofać, odsunąć od niej, ale zanim podjął decyzję, zaczęła mówić. Magia otoczyła go ciasnym kokonem erotyki, wkradła się między bariery umysłu, jakimi starał się chronić przed jej wpływem. Delikatnymi aluzjami rozsunęła szczelnie zamknięte drzwi woli. Cichy tembr głosu przemknął po skórze, gdy przytuliła policzek do jego piersi, z rozmysłem wsuwając zimne dłonie pod podkoszulek.
Drgnął.
Nie, nie z zimna.
Przeszedł go mocny dreszcz pożądania.
Gwałtowny, upajający.
Czarne oczy zalśniły rozbawieniem, zamigotały hipnotyczną głębią wiedzy starszej niż ludzka świadomość. Przylgnęła do niego niezbadanymi sekretami, których tylko ona była świadoma, spod wpółprzymkniętych powiek obiecując uchylenie rąbka tajemnicy.
Nowej, jednej z wielu, jakich jeszcze nie ujawniła żadnemu śmiertelnikowi.
- Musisz tylko podążyć za mną w mrok. Daj nam szansę, razem stworzymy dzieło, które zmieni świat.
- Nie mogę zostawić tego, co znam – zaoponował bezradnie, czując chłodne palce igrające na jego skórze. Podniecenie tętniło mu w uszach, szumiało w głowie echem bijącego serca. Pulsujące pożądanie spłynęło w dół, narastając, więżąc wolę w jednym pragnieniu.
- Nie musisz wchodzić w moją rzeczywistość, wpuść mnie w swoją. Poza ten pokój. Niczego więcej nie pragnę. Zostanę twoją strażniczką. U-way-kyat. Duchem-towarzyszem.
- Nie.
Cofnęła dłonie.
- Kochanką – szepnęła. – A’nn-som-nya? - Uniosła się. Przesunęła palcami po jego policzku.
Skinął głową.
Objął ją, złapał za włosy, długie, błyszczące jak bezksiężycowa noc. Pociągnął w tył, odchylając jej głowę. Przywarł ustami do warg, wdarł się w nią językiem. Głęboko, zachłannie, chłonąc jej chłodny smak, wtulając się w oszałamiającą miękkość skóry.
Nagle odepchnęła mężczyznę z siłą, która go zupełnie zaskoczyła. Uniosła ręce, ciemne ubranie drgnęło, zafalowało delikatnie, jak poruszone powiewem nierzeczywistego wiatru.
Czarne, głębokie jak wieczność oczy zalśniły skupieniem.
Żarówka w żyrandolu zamigotała nierówno i zgasła, jak świeca zdmuchnięta gwałtowną falą powietrza. Pokój zalała ciemność. Dziwna, głębsza niż mogłaby na to wskazywać pora dnia. Wieczór za oknem przeistoczył się w noc, pustą, bezgwiezdną, pozbawioną jakiegokolwiek blasku.
A on przestał widzieć realny świat.
A’nn-som-nya uśmiechnęła się zmysłowo. Wokół zawirowały cienie, przywarły do jej ciała, potem łagodnie rozchyliły się, odkrywając złotą, delikatną skórę.
Sant patrzył zauroczony i oszołomiony jej pięknem.
Była marzeniem każdego mężczyzny. Niewysoka, sięgała mu do połowy ramienia, miała doskonałe ciało. Pełne piersi unosiły się spokojnie w rytm oddechu, wąska talia łagodnie przechodziła w foremnie zaokrąglone biodra i zgrabne, smukłe nogi.
Przechyliła nieznacznie głowę. W jej oczach zamigotał cień ironicznego rozbawienia.
- Na co czekasz? – Spytała cicho, odwracając się od niego.
Ściągnął podkoszulek, podszedł do kobiety, delikatnie przesunął palcami po aksamitnej skórze pleców, znów czując dziwny, ciepło-zimny dreszcz. Jego dłonie otoczyły jej ramiona, przemknęły po barkach na kark.
Delikatną pieszczotą badał każdą linię jej ciała, przesunął palcami wzdłuż kręgosłupa i objął dziewczynę, przyciągając do siebie tak, by oparła się o jego tors. Sięgnął w dół, objął dłońmi pełne piersi, pieszcząc je, czując jak pod jego dotykiem twardnieją sutki. Delikatnie drażnił je palcami, zatoczył małe kółka, wnętrze dłoni objęło szczyty. Zacisnął palce na miękkim ciele, napierając na nią biodrami. Przechyliła głowę na lewe ramię, odsłaniając szyję, a on przywarł wargami do chłodnej, pachnącej skóry. Musnął językiem płatek ucha.
Przylgnęła do niego, pochylił się, pocałował wilgotne usta wkradając się w nią językiem.
Spokojnie, leniwie badał każdy zakątek, czując jak pożądanie pulsuje w nim w regularnym rytmie bicia serca.
Wtedy, nagle, z oszałamiającą siłą, wyślizgnęła się z jego ramion, jakby pragnęła uciec. Ale została, oparła się o ścianę, wyciągając ku niemu dłonie.
- Chcesz mnie? – Spytała cicho, kusząco.
Chciał.
- Bardzo? – Szepnęła.
Skinął głową.
- Więc mnie wpuść!
Nawet się nie zawahał.
- Wejdź – poprosił.
Odrzuciła głowę w tył, roześmiała się. Radośnie, z energią i mocą, które go na chwilę wystraszyły. Trochę kpiąco. Jakby z błyskiem ironicznego rozbawienia. A potem objęła go ramionami, zamknęła w uścisku, który był gorący i zimny jednocześnie. Niósł straszliwy ból i wszechogarniąjącą rozkosz.
Sant zakrzyczał głośno, rozdarty między tymi uczuciami i, po raz pierwszy odkąd ją poznał, dostrzegł, że oczy A’nn-som-nya lśnią zimno, okrutnie, jak woda w zapomnianej studni.
Nie zabiła go tej nocy, ani żadnej innej. Dała sławę i potęgę, odebrała przyjaciół i miłość.
I pozostała na zawsze, jak chłodny, wilgotny cień w rogu pustego pokoju.
Przebudzenie. [fantastyka] takie krótkie, toksyczne coś.
1
Ostatnio zmieniony pt 30 mar 2012, 12:26 przez ravva, łącznie zmieniany 3 razy.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.