Rozdział I
Pierwszy listopada zawsze znajdował się na mojej liście „Najbardziej Znienawidzonych Dni w Roku”, ale teraz przesunął się na zaszczytne miejsce pierwsze.
To matka zawsze nas zmuszała do wizyty na cmentarzu i co roku spotykała się z tymi samymi reakcjami. Pod koniec października miałem nadzieję, że może i ona wreszcie się zniechęci, a potem ogarniało mnie paskudne rozczarowanie. Ojciec przyjmował ten doroczny rytuał równie chłodno jak ja, ale z zupełnie innych pobudek. Najchętniej zamknąłby się w swoim gabinecie na cztery spusty, bo jeśli kiedykolwiek się z kimś żenił i obiecywał komuś miłość i wierność, to chyba tonom akt, swoim kolorowym teczkom oraz umowom, w których dzień po dniu tropił kruczki prawne.
Zawsze odgrywał się na mamie, odmawiając uparcie zakładania szalika, co zazwyczaj wywoływało awanturę. To był mój ulubiony punkt programu – Poważny Pan Prawnik kłócący się z żoną o szmatkę w zieloną kratę. Ciekaw jestem, czy w tym roku pożarli się o to samo.
Tylko moja młodsza siostra cieszyła się z tego dnia, może nie tyle z powodu wizyty w tak ponurym miejscu, jakim był cmentarz, co z powodu wizji wspólnego spaceru z mamusią i z tatusiem. Pamiętam, że zawsze wybiegała kilka kroków naprzód, zbierając po drodze najładniejsze liście w jesiennych kolorach, a potem oglądała się na nas z uśmiechem, czekając aż ją dogonimy. Gdy wreszcie dzieliło nas jedynie jakieś pół metra, znów zrywała się do biegu.
Kiedy ja zamieniłem bieganie na chodzenie, dziecięcą naiwność na dorosły realizm a kolorowe fantazje na szarą rzeczywistość? Czy pewnego dnia obudziłem się po prostu z przekonaniem, że to wszystko już nie jest takie cool, jak mi się wcześniej wydawało? Nie chciałbym za nic w świecie, by Nastka kiedykolwiek rozczarowała się dorosłością tak samo jak ja…
W tym roku wszystko było inne. Niby takie samo… ale inne. Te same stragany, cmentarz ten sam i ludzie ci sami, ciągnący się w jedną i w drugą stronę – to ja byłem inny. Już nie wzdrygałem się na widok rzędów kramików z kolorowymi zniczami i brzydkimi, sztucznymi chryzantemami, które w niczym nie przypominały prawdziwych kwiatów. Już mnie nie dziwiły pomiędzy nimi stoiska z kiczowatą biżuterią, chińskimi zabawkami i balonikami napełnianymi helem. Dziwiłem się tylko, patrząc na te drzewa, z których rok temu moja siostra zbierała liście. Nie urosły wcale, a miałem wrażenie, że Nastka urosła chyba o głowę!
Od rana wypatrywałem rodziców i siostry. Najbardziej nie mogłem się doczekać na spotkanie z małą, ale miło by było zobaczyć także mamę, może nawet i za ojcem zdążyłem już trochę zatęsknić…? Szukałem wzrokiem czarnego płaszcza ojca i jasnobrązowego futra mamy – choć może w tym roku za ciepło było jeszcze na takie ubrania? Nastka pewnie już wyrosła ze swojej różowej puchowej kurteczki, którą tak bardzo lubiła – może nawet popłakała się, widząc, że rękawy stały się nagle za krótkie?
Myślałem, że oszaleję na samą myśl o tym, że mógłbym ich przeoczyć. Chodziłem w tę i z powrotem po alejce, wykrzykiwałem imiona rodziców. Ignorowałem przechodniów, podobnie jak oni ignorowali mnie. Jakaś kobieta obok zupełnie nieskrępowanie targowała się z jakimś gościem z petem w ustach o cenę lampki w kształcie Mikołaja.
- Piątka to stanowczo za dużo, proszę pana! Powinien się pan cieszyć, że chcę to kupić, jest przecież za wcześnie na świąteczne motywy…
- Myli się pani, droga pani – odparł sprzedawca, wyciągając papierosa z ust. – To najlepszy czas, nic mi tak dobrze nie schodzi, jak te Mikołaje!
- Kupże kobieto tego krasnala i wszyscy będziemy zadowoleni – warknąłem, ale nie doczekałem się żadnego odzewu. Kłócili się dalej o to, czy piątka to odpowiednia kwota, ale ja odszedłem, nie mogąc już tego dłużej słuchać.
Tuż przed zmierzchem pomyślałem, że może w ogóle nie przyjdą. Chyba nie ciągnęliby córki po ciemku na cmentarz? Przecież to mała dziewczynka; nie potrzebuje wiele, by się przerazić… Trzeba było czekać na miejscu, a nie włóczyć się po okolicy! Ale tak bardzo chciałem spędzić z nimi jak najwięcej czasu… A co, jeśli zdecydują się wejść od drugiej strony…?
Zmierzch zawsze był dla mnie najgorszą porą i w tym względzie nic się nie zmieniło. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, robiłem bilans dnia, który jakoś zawsze mi wychodził na minusie. Zawsze ze zmierzchem przychodziło zwątpienie, rozgoryczenie i smutek. Te uczucia trzymały się mnie aż do zaśnięcia, a z tym bywało różnie – bo przecież czasem przewracałem się z boku na bok aż do trzeciej w nocy…
- Jesteście wreszcie! – wrzasnąłem i pobiegłem rodzinie na spotkanie.
Najpierw rzucił mi się w oczy ojciec w swoim czarnym płaszczu, potem rude włosy matki, a na końcu zobaczyłem Nastusię, która zgodnie z moimi przypuszczeniami sporo urosła i nie wcisnęłaby się już w swoją ulubioną kurtkę.
- Cześć tato, cześć mamo, cześć siostra – skakałem wokół nich, opowiadając im po drodze wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło i pytając, co tam u nich. – Ładnie ci w rudym, mamo, chociaż chyba wolałem, jak byłaś blondynką! Ale może to i lepiej, jesteś jakaś blada, tak to od razu cię zauważyłem! – mama pochyliła głowę, prezentując mi prościutki przedziałek w swojej nowej fryzurze, a ja przeniosłem wzrok na siostrę. – Nastka, jesteś taka smutna…
Jej oczy nie epatowały blaskiem charakterystycznym dla siedmioletnich dziewczynek. Nie interesowały jej już jesienne liście ani stragany z zabawkami. Szła powoli, starając się omijać kałuże i wąskie szczeliny między płytami chodnikowymi. Jej drobne usta poruszały się szybko; zorientowałem się, że po cichu liczy swoje kroki.
- Czterysta sześćdziesiąt jeden, czterysta sześćdziesiąt dwa…
- Anastazjo, przestań – mruknął ojciec tonem, który tak doskonale znałem. Niczym nie różnił się od tego, którym wygłaszał swoje prawnicze mówki.
- Daj dziecku spokój – zaprotestowała mama, ale Nastka tak czy tak nawet na moment nie porzuciła swojego zajęcia.
- Powiedziałem ci: PRZESTAŃ!
Kilku przechodniów obejrzało się za nim z niesmakiem, mrucząc pod nosem coś o „ojcach-tyranach” i „za ostrym wychowaniu”. Nastka zerknęła na rodziców bez śladu strachu na swojej bladej buzi, a potem zapytała:
- Czemu nie mogliśmy pojechać samochodem?
- Przecież lubisz spacery z nami, kochanie – uśmiechnęła się mama, gładząc czule jej policzek.
- Po drugie to by nam zajęło o wiele więcej czasu. Wiesz przecież, jak trudno o tej porze się dostać na cmentarz.
- Lubiłam, gdy chodził z nami Wiktor – stwierdziła mała.
Nagle atmosfera stała się jeszcze bardziej napięta – o ile to w ogóle było jeszcze możliwe. Matka zacisnęła palce na ramieniu Nastki tak mocno, że gdyby nie puchowa kurtka, połamałaby jej drobne kości. Ojciec z kolei zacisnął szczęki, a na jego skroni pojawiła się gruba żyła, świadcząca o wyjątkowym zdenerwowaniu.
- Cieszę się, że jesteś w stanie mówić o NIM z taką swobodą, skarbie.
- Na pewno nie nauczyła się tego od ciebie, mamo – mruknąłem. Czułem narastające rozczarowanie, przecież nie tak to sobie wszystko wyobrażałem. Takie wielkie miałem oczekiwania i co? I nic. Widok własnej rodziny w stanie zupełnego rozkładu nie podziałał pokrzepiająco na moją stroskaną duszę. Ale czy gdybym zobaczył Nastkę z radością zbierającą jesienne liście i uśmiechniętą, blondwłosą mamę – czy wtedy na pewno poczułbym się lepiej…?
Wlokłem się ponuro obok, obserwując z ukosa rodziców. Czy to w ogóle można jeszcze było nazwać małżeństwem? Jestem pewien, że gdyby ojciec sądził, że prócz niego jest w mieście jeszcze jakiś inny doskonały adwokat, już dawno wniósłby pozew o rozwód. Samemu się z taką rzeczą rozprawić – to według niego nie było na pewno w dobrym tonie. Takie rzeczy w naturze nie powinny występować – podobnie jak chirurdzy własnoręcznie rozprawiający się z własnymi wyrostkami. Zresztą, po co rozwód, skoro praktycznie i tak mieszkał osobno? Większość czasu spędzał w swoim królestwie, które co prawda dzieliło z naszym domem jedną ścianę, ale właściwie – co z tego? Nawet ja, gdy chciałem zobaczyć się z Jego Wysokością, musiałem ustawić się wraz z potencjalnymi rozwódkami i rozwodnikami w kolejce do gabinetu.
Na Nastkę nawet bałem się patrzeć. Nie mogłem się przecież obwiniać o to, że ojciec jest zgredowatym pracoholikiem, a matka zdecydowała się zmarnować sobie życie u jego boku. To stało się dawno zanim… Nieważne. Ale Nastka nigdy nie była taka smutna, taka ponura… W tym roku poszła do szkoły, miała podbić serca nauczycielek i koleżanek swoim dziecięcym entuzjazmem, otwartością…
- Przepraszam cię – szepnąłem. – Obiecuję ci, że już nigdy więcej tego nie zrobię – powiedziałem, a potem sam zaśmiałem się z własnego kulawego żartu.
Przed nami majaczyła już żelazna brama cmentarza. Z jednej strony poczułem żal – to oznaczało, że wkrótce się z nimi rozstanę, ale z drugiej ulgę, bo nie mogłem znieść dłużej widoku zasmuconej siostry. Miałem ochotę rozszarpać każdego, kto stawał mi na drodze. Rozpacz była bardziej dotkliwa niż kiedykolwiek, a przecież zrobiłem już wszystko, by się jej pozbyć! Nie mogłem teraz nawet płakać ani krzyczeć tak, by usłyszeli mnie wszyscy wokół. Mogłem tylko dalej zapadać się w mojej rozpaczy jak w bagnie, z nadzieją, że może kiedyś ten potworny ból rozedrze moją duszę na strzępy i wtedy w ogóle przestanę istnieć.
- Nie mów tak o NIM – syknął ojciec w stronę matki, która podobnie jak ja zrobiła wielkie oczy.
- O co ci chodzi?
- Mówisz o Wiktorze, tato? – zapytała Nastka, marszcząc lekko brwi. Jej ton był niby całkiem niewinny, ale widziałem dokładnie, że nie podoba jej się to, co ojciec wyprawia.
- Tak, o NIM. Nie podoba mi się ton, którym się posługujesz, mówiąc o…
- Wiktorze – dokończyła za niego matka. Przystanęła na chwilę i przymknęła oczy. Gdy ostatnia głoska rozbrzmiała w powietrzu, a chwilę potem ucichła, mama wzięła głęboki oddech i zaczęła iść dalej. – To nie jest takie trudne. Sam spróbuj, Jerzy.
- To nie jest zabawne.
- A czy ja się śmieję?! – matka była już na granicy łez.
Nastka pobiegła kilka kroków do przodu, a potem przystanęła nagle, powodując spory korek tuż przed cmentarną bramą. Ludzie przeciskali się obok niej z wyjątkowo niezadowolonymi minami i o ile dziesięć minut mruczeli coś zupełnie innego, teraz rzucali ciche komentarze w stylu „Ach, te rozpuszczone bachory!” albo „To wszystko przez bezstresowe wychowanie!”. Ale jak się miało za moment okazać – najgorsze było dopiero przed nami. Natka obróciła się, wykrzywiając buzię w sposób, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem, a potem zaczęła wrzeszczeć z całych sił:
- Wiktor! Wiktor!!! Wiktooor!
Ojciec zbladł nagle, ale dobrze wiedziałem, że szyja pod jego szalikiem jest czerwona jak rzadko. Działo się zawsze tak, gdy ktoś go doprowadził do skraju wytrzymałości – a zazwyczaj tym kimś byłem ja. Tato czasem lubił żartować, że gdyby zamordował mnie w takiej właśnie chwili, każdy sąd stwierdziłby, że to zabójstwo w afekcie. Jego prawnicza duma nie pozwalała mu wrzasnąć na siedmioletnią córkę w miejscu publicznym, więc uśmiechając się krzywo do przechodniów, szedł po prostu dalej, trzymając Nastkę za ramię.
Matka natomiast wybuchła płaczem i uspokojenie się zajęło jej dobrych kilka minut. Przez ten czas Nastka nie odezwała się słowem, czasem tylko pokasływała cicho, jakby wyczerpało ją wrzeszczenie. Po paru chwilach kolory powróciły także na twarz ojca. Wszystko znów było szare i beznadziejne, ale jakby trochę mniej niż przed chwilą.
Rok temu zastanawiałem się jeszcze, jak oni się nie gubią w tych wszystkich alejkach szerszych i węższych, w tym szaro-czarnym tłumie ludzi… Dzisiaj wiem, że to nigdy nie było aż takie trudne – dwa skręty w prawo, jeden w lewo i na koniec jeszcze jeden w prawo. Minęliśmy wielki grobowiec rodziny Dobrowolskich i stanęliśmy przy naszym, równie monumentalnym. Szary, kamienny anioł z płaczem przyglądał się, jak matka próbuje wyciągnąć z torby dwa ogromne znicze. Jeden z nich podała ojcu, ale ten niczym nadąsany dzieciak wsadził ręce do kieszeni i spojrzał w inną stronę.
- Mamo, a ja mogę? – zapytała Nastka.
- Dla ciebie mam mniejszy. Podam ci go, gdy tylko ojciec się opamięta i tu podejdzie!
Nastka wolała jednak nie czekać i sama się obsłużyła, wyciągając z płóciennej torby mały żółty znicz i paczkę zapałek.
- Zostaw to! – krzyknąłem. – Zostaw te zapałki! Mamo, powiedz jej coś! Mamo!
Matka na chwilę odkleiła oczy od obrażonego męża i bez słowa wyjęła Nastce z ręki zapałki.
- Ale ja jeszcze nie…
- Mówiłam ci, poczekaj. Jerzy!
Ojciec obrócił się i z miną największego męczennika stanął u boku żony. Patrzyliśmy razem w jeden punkt – na płytę nagrobną, na której kilka miesięcy temu przybyło nowe imię:
WIKTOR
ur. 21.01.1993r.
żył lat 17
- Możesz przestać się wreszcie zachowywać tak, jakbyś był tu za karę? Siedmioletnie dziecko zachowuje się dojrzalej od ciebie.
- Ona jeszcze nic nie rozumie.
- Rozumiem! – wykrzyknęła Nastka. Mama ucałowała ją w czubek głowy i odpaliła zapałkę. Szeptała coś tak cicho, że nikt z nas nie mógł jej usłyszeć, a potem ze słabym uśmiechem postawiła znicz na zimnej, kamiennej płycie. Spojrzała pytająco na ojca. Byłem pewien, że znowu wsadzi dłonie do kieszeni i zacznie niecierpliwie przechadzać się w tę i z powrotem, tak jak to robił w zeszłym roku. Sięgnął jednak po zapałki i znicz, lecz zanim odprawił podobny co mama rytuał, postanowił wygłosić krótką mówkę.
- Wiązałem z nim wielkie nadzieje, bo był zdolnym i inteligentnym chłopcem.
Matka rozpromieniła się na dźwięk tych słów, a ja poczułem się tak błogo, jakby tysiąc słońc wyszło zza chmur i zaświeciło dokładnie nad naszą rodziną. Nawet Nastka się uśmiechnęła i przez moment przypominała nawet tę uroczą dziewczynkę, z którą byłem tu rok temu.
- Jednak bardzo się na nim zawiodłem.
Zapadła chwila ciszy.
- Na szczęście to już ostatni raz – warknęła matka, nie pozwalając na doprowadzenie mówki do końca.
Wyrwała ojcu z ręki znicz i zapałki, a potem powtórzyła swój wcześniejszy rytuał, tym razem jednak bez czułych szeptów i uśmiechów. Wcisnęła Nastce do ręki żółtą lampkę i odpaliła kolejną zapałkę drżącymi dłońmi. Nastka z namaszczeniem postawiła mały znicz dokładnie pomiędzy tymi większymi, przeżegnała się i z pełną powagą wlepiła oczy w ziemię. Ciekaw jestem, o czym właśnie myślisz, siostrzyczko… Gdybym tylko wiedział, jak się dostać do twojej głowy, zrobiłbym to bez wahania…
- Czy ty musisz wszystko utrudniać? – syknęła tymczasem matka.
- Ja utrudniam? To ty za wszelką cenę udajesz, że nic się nie zmieniło!
Nie wiedziałem, gdzie podziać oczy. Wycofałem się trochę i poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Elegancki mężczyzna stojący przy rodzinie Dobrowolskich pomachał mi serdecznie, ale nie byłem w nastroju, by odwzajemnić gest. Znów ogarniała mnie ta rozpacz, gdy patrzyłem na zamyśloną Nastkę, na mamę i grube łzy spływające po jej policzkach…
- Jak możesz tak mówić! Jak możesz… nawet tak pomyśleć! – mama zatoczyła się lekko, jakby właśnie dostała w twarz.
- Jak myślicie, czy Wiktor teraz nas widzi? – zapytała nagle Nastka. Mama chlipnęła po raz ostatni i otarła szybko łzy z twarzy, łudząc się, że może jej najmłodsze dziecko niczego nie zauważyło. Ojciec tylko prychnął i odwrócił się, ponownie pakując ręce do kieszeni. Klęknąłem tuż przy siostrze i spojrzałem jej głęboko w oczy. Oboje mieliśmy oczy tej samej barwy – zielone po mamie – ale tym razem na próżno szukałem swojego odbicia w oczach Nastki…
- Oczywiście, że cię widzi – zapewniłem ją. – Widzi cię i kocha, tak mocno jak wcześniej. Zapamiętaj to sobie.
- Na pewno patrzy na ciebie z góry, kochanie – stwierdziła mama. – I myślę, że jest bardzo dumny.
Mógłbym przysiąc, że ojciec w tym momencie mruknął pod nosem: „Brednie!”.
- Więc Wiktor jest teraz w niebie?
Mama zawahała się, ale wreszcie powiedziała:
- Tak, na pewno. Daj mi rękę, idziemy już do domu.
Mała podała jej dłoń i oglądając się za siebie, zawołała głośno:
- Papa, Wiktor!
Odprowadzając ich wzrokiem marzyłem, by znalazł się ktoś, kto mógłby to zakończyć raz na zawsze. Dręczył mnie ból, na który nie było żadnego lekarstwa. Nic, nic już nie mogło mi pomóc.
Pierwszy z oczu zniknął mi ojciec. Ruszył w drogę, gdy Nastka zaczęła wypytywać o niebo – słuchanie tego musiało okazać się ponad jego siły. Gdy straciłem z oczu siostrę i mamę wraz z jej nową rudą fryzurą, miałem ochotę wyć z żalu. Jak ja bardzo zazdrościłem tym wszystkim, który mogli jeszcze płakać!
Na ten moment czekał chyba mężczyzna, który pomachał mi kilka minut temu. Odłączył się od sporego tłumu zebranego wokół grobowca Dobrowolskich i zaczął wyraźnie zmierzać w moją stronę. Nie miałem ochoty na rozmowę, ale nie miałem też ochoty gdziekolwiek się ruszać. Obserwowałem więc biernie, jak mężczyzna zdejmuje z głowy wysoki, czarny cylinder, a potem kłania się przede mną z kurtuazyjnym uśmiechem na twarzy.
- Witam, Wiktorze.
Cierpienia martwego Wiktora
1
Ostatnio zmieniony ndz 31 lip 2011, 15:38 przez Licealistka, łącznie zmieniany 3 razy.
Kocham pisać, bo wtedy choć raz mam okazję poczuć, że posiadam kontrolę nad czyimś życiem, gdy nad własnym już dawno straciłam...