Ponieważ nie jest to samodzielne opowiadanie, w tekście brak czasem objaśnienia, kto jest kim. Mam nadzieję, że nie będzie to poważnym utrudnieniem w lekturze.
Are you going to Scarborough fair?
Parsley, sage, rosemary and thyme…
Nie mogłem opędzić się od tej piosenki. Rankiem włączyłem radio i miękki głos Sarah Brightman wypełnił pokój. Całkiem przyjemnie, jak na początek dnia, chociaż znałem również lepsze wykonania. Teraz jednak było już późne popołudnie, a strzępy tekstu, rozmaite głosy i fragmenty melodii nadal się za mną snuły, tworząc kakofoniczną, trochę drażniącą mieszankę.
Leżałem w hamaku zawieszonym na czereśni. Liście prześwietlone słońcem jarzyły się intensywną zielenią; sierpniowe upały wcale nie odebrały im świeżości. Całą sobotę miałem wyłącznie dla siebie. Ojciec z rodzinną kapelą pojechał grać na festynie w Wiener Neustadt, Izabela i ciotki zabrały się razem z nimi, i tylko ja nie uległem namowom. Wolałem przeleżeć dzień pod drzewem, a wieczorem pójść do „Der blaue Ritter”, bardzo zacnej knajpy, którą prowadził teraz Martin, mój kumpel z klasy.
Jeszcze tylko dziś i jutro – a w poniedziałek rano przyjeżdża po mnie Armin i wracamy do Rzymu. Dzwonił wczoraj z pozdrowieniami od swoich sióstr i Lidii. Urządzili we Wiedniu jakiś spęd rodzinny. Ciekawe, że i Lidia do nich dołączyła, przecież rodzice Armina nigdy za nią nie przepadali.
Spokój gorącego dnia napełniał mnie bezwładem. W narożniku ogródka Izabela posadziła nowe krzewy – późno kwitnące budleje – i mogłem teraz oglądać, jak nad kiściami drobnych, białych i fioletowych kwiatków tańczy chmara motyli. Przyniosłem sobie kilka puszek piwa, ułożyłem poduszkę, wyciągnąłem się i czytałem kryminał, który dostałem od Izabeli. Morderstwo w średniowiecznym angielskim opactwie miało nawet swój urok. Szkoda tylko, że śledczy z zapałem uprawiał klasztorne grządki; przez te jego upodobania szałwia, rozmaryn i tymianek nadal nie chciały się ze mną rozstać.
Tell her to make me a cambric shirt
Parsley, sage, rosemary and thyme
Without no seams nor needlework…
Mediaeval Baebes śpiewały to jakoś inaczej. Podobno zgodnie z najstarszą wersją, sięgającą jeszcze piętnastego wieku. Ale i tak nic nie mogło się równać z wykonaniem Małej Zoe. Tutaj, pod tą czereśnią. Chyba zaraz po naszej maturze, kiedy w wakacje dorabialiśmy sobie w zespole ojca, a Zoe miała jakieś osiem-dziewięć lat. Często przyjeżdżała z Arminem i koniecznie chciała wszystkich przekonać, że też mogłaby z nami śpiewać, nauczyła się już nawet po angielsku…
Akompaniowałem jej na harmonice. Armin, mój ojciec i babka tworzyli widownię. Dziecięcy, lecz niespodziewanie silny głos brzmiał krystalicznie czysto, a na śniadej twarzyczce malowała się przejmująca powaga, jakby Zoe przeczuwała, że te frazy o miłości niemożliwej, stawiającej ciągle nowe wymagania, to nie tylko zręczna żonglerka słowami. Nie zdziwiłem się, że babka szybko, trochę ukradkiem otarła oczy, chociaż nie znała przecież angielskiego. Mnie samego też coś ściskało za gardło.
Nie przyjęliśmy jednak Zoe do zespołu ani wtedy, ani później, czego przez długi czas nie mogła nam darować. Za to teraz była solistką w wiedeńskiej Volksoper i czasem Arminowi udawało się namówić ją na wspólny występ.
Z błogostanu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Armin.
- Till, słuchaj, jest taka sprawa. Będziemy mogli wyjechać trzy dni później?
- A co się stało?
- Nic takiego, tylko Lidia oddała samochód do warsztatu i termin odbioru ma na środę, a we wtorek rano trzeba jechać po Mata, zabrać go z obozu w Hoche Tauern. No i wiesz… ja też chciałbym go zobaczyć.
- Jasne. Nie pali się, o trzy dni możemy sobie wakacje przedłużyć. To kiedy byśmy wracali?
- W środę… albo nie, w czwartek rano. Jeden dzień lepiej mieć w zapasie.
- Dobra. To jeszcze się zdzwonimy.
Lidia mogła wynająć samochód, zresztą Mat liczył sobie chyba już szesnaście wiosen i wolno mu było podróżować samodzielnie, nawet za granicę. Skoro jednak chciał go zobaczyć…
Wróciłem do ciemnych spraw opactwa w Shrewsbury.
Za jakieś pół godziny znowu zadzwonił.
- Till, Lidia ma taki pomysł, żebyśmy jutro po południu, tak koło siódmej, wpadli po ciebie, a potem wybrali się gdzieś razem na kolację. Co ty na to?
- Yyy…
- Stokrotne dzięki za entuzjazm. Słuchaj, ja nie mogę dłużej gadać, bo mi się właśnie telefon rozładowuje, a jestem na basenie. Jak wrócę do niej, powiem, że się zgodziłeś, okej?
- Mieszkasz u Lidii?
- Nie – odparł po sekundzie. – U rodziców. A dla… - Pisnęło i w słuchawce zapadła cisza.
Dokąd chciał wracać? Do kogo, już wiedziałem. Ale – dokąd? Najwyraźniej teraz uzgadniali wszystko przez telefon. A potem?
Przecież Lidia ma drugiego męża. A może już nie ma?
Tell her to find me an acre of land
Parsley, sage, rosemary and thyme
Between salt water and the sea strands
Then she'll be a true love of mine.
Czy to się nigdy ode mnie nie odczepi? Czy zawsze muszą snuć się za mną cienie cudzych historii, jakieś strzępy życia, które dawno minęło, uporczywe echa zbyt szybko granych pasaży i połączeń całkowicie dysonansowych?
Upał jeszcze się nasilił i teraz już nawet w ogródku trudno było oddychać. Dłonie zostawiały na papierze wilgotne ślady. Zamknąłem książkę, wydostałem się z hamaka i poszedłem wziąć prysznic.
Nocą nie mogłem zasnąć. Nie tylko dlatego, że Martin zaserwował mi porcję wołowej pieczeni, którą uważał za swoje popisowe danie.
Szkoda, że wybraliśmy się na te wakacje jednym samochodem. Mógłbym teraz sam wrócić do Rzymu; w opustoszałej Torre musi być wspaniale, cicho i spokojnie. Kupię jutro bilet samolotowy. Tych parę dni do powrotu chłopaków spędzę razem z Mopem, jeśli raczy przyjść. Danina rodzinnych powinności została spłacona i nic mnie tutaj nie trzyma. A już na pewno nie zachcianki Lidii.
- Mówiłam wam, że nie pożałujecie – Lidia z zadowoleniem przyglądała się, jak z talerza Armina szybko znikają kawałki jagnięciny w sosie paprykowym. - Ja tu nieraz przyjeżdżam, kiedy mam gości w teatrze i trzeba ich zabrać w jakieś miejsce… no, nie dla turystów.
- Aha, taki niby Wiedeń dla wtajemniczonych? – Armin uśmiechnął się trochę kpiąco.
Spora restauracja na Grinzingu na oko nie wyróżniała się niczym szczególnym: kremowe ściany, trochę ciemnego drewna konstrukcji i białe adamaszkowe obrusy do ciemnych mebli. Wystylizowana na zaciszną prowincję, musiała jednak przyciągać gości nie tylko młodym winem, gdyż w dwóch salach i na werandzie prawie nie było wolnych stolików. W głębi dostrzegłem niewysoki podest, a przed nim – spory kawałek nie zastawionej podłogi. No tak, plakat przy wejściu zapraszał na wieczory muzyki bałkańskiej. Jak muzyka, to pewnie i tańce. Ciekawe, czy to się da wytrzymać.
Prawdę mówiąc, Lidia zawsze wydawała mi się ostatnią osobą, która dba o przyjemności stołu. Teraz też skubała tylko jakąś zieleninę, popijając wodą mineralną. Dawno się nie widzieliśmy, prawie zdążyłem zapomnieć, jaka jest wysoka i chłopięca, z tymi płowymi, krótko obciętymi włosami i grzywką przesłaniającą trochę jedno oko. Kiedy tak siedzieli naprzeciwko siebie – ona w białych dżinsach i białej bluzeczce, on z szopą ciemnych loków opadających na jakąś posthipisowską koszulę etno – wyglądali, jakby wyszli z zupełnie różnych bajek.
A jednak znaleźli drogę do siebie.
Armin dolał wina nam obu. Dobrze jest trafić na kobietę, której nawet białe wino wydaje się zbyt kaloryczne; nie trzeba losować, kto będzie prowadził w drodze powrotnej. Wino, chociaż nieporównywalne z frascatańskim, dało się wypić, lecz jakoś nie miałem ochoty ani na ragout, które stygło teraz na moim talerzu, ani na rozmowę, i na zagadywania Armina odpowiadałem półsłówkami.
- Zoe i Jonas zapowiadali, że się spóźnią – Armin spojrzał na zegarek. – Ale trochę już przesadzają. Zadzwonić do niej?
- Daj spokój, kiedy przyjadą, wtedy będą. Wiesz, oglądałam ten film o was – Lidia odwróciła się w moją stronę. – Ten na ostatnim DVD z waszymi koncertami. A całkiem niedawno migawki z Krems. Ogólnie dobrze się prezentujecie. Tylko te kostiumy… Kto was ubrał w brokatowe szlafroki?
Lidię wyróżniało coś, co nazywaliśmy podstawowym stopniem słuchu: słyszała, że grają. Nawet nie udawała, że zna się na muzyce. Kiedy założyliśmy z Arminem naszą pierwszą kapelę, znajomy inżynier dźwięku poznał nas z dziewczyną przypominającą ołówek zakończony ozdobnym łebkiem. Przekonywał, że jeśli trzeba nam odjazdowych ciuchów, to nikt ich nie uszyje lepiej, niż ona. Lidia rzeczywiście potrafiła nie tylko projektować, ale również szyć i to dzięki niej nareszcie wyszliśmy na estradę w strojach wykonanych specjalnie dla nas. Właśnie w czasie przymiarek zaiskrzyło pomiędzy nią i Arminem. Teraz pracowała dla teatrów jako kostiumograf i stała się w tej branży nazwiskiem.
- Włochom to się podoba – odparłem. – Oni przywiązują wagę do takich rozmaitych detali z epoki.
- Ja się im nie dziwię. Mają tyle doskonałego malarstwa, że obejrzą trochę i już wszystko wiedzą, mogą zaprojektować ciuchy nie do odróżnienia. Tylko po co? Naprawdę musicie wyglądać jak pół orszaku doży weneckiego? To strasznie dosłowne. Mogłabym was lepiej ubrać.
- A wiesz, że to niezły pomysł? – Ożywił się Armin. – Rzeczywiście, te nasze brokaty są już trochę przechodzone.
- Mamy je dopiero od początku roku – zauważyłem. – Też były projektowane przez zawodowca. Że już nie wspomnę, ile kosztowały.
- Och, jeśli o to chodzi, to nie zdarłabym z was skóry – Puściła do mnie oko. – Sześć kompletów, nic wielkiego. Bo was jest sześciu, prawda?
- Dwóch odchodzi od stycznia – odparł Armin. – A, właśnie. Nie, to bez sensu, nie wiadomo jeszcze, kogo przyjmiemy na ich miejsce. Przełóż to na przyszły rok.
- Niech i tak będzie. Ja sobie wszystko przemyślę, a jak już będziecie w nowym składzie, to się wami zajmę.
- Tylko pamiętaj, żebyś nas nie przystroiła w jakieś kretyńskie rajtuzy, niby to średniowieczne – zastrzegł Armin. – Żadnych takich gaci, które się na wszystkim opinają.
Zaczęła się śmiać.
- To nie twój problem, Armin, spokojnie. Niech się martwią inni. Ale dobrze, będę pamiętać.
- A Mat dokąd wyjechał? – zmieniłem temat.
- Na trening wspinaczkowy w Tauern. O, przyszła Zoe! – Pomachała ręką. – Tutaj, tutaj jesteśmy!
Mała Zoe zręcznie przeciskała się między stolikami.
- No, już jestem. Cześć, rodzino. Witaj, Till.
Uścisk jej dłoni był mocny i ciepły. Spoglądałem na nią z przyjemnością.
Naszą tajemnicą było tylko parę gorących pocałunków na jakiejś nocnej imprezie, kiedy Zoe miała chyba szesnaście lat. Nie pozwoliłem sobie na nic więcej, rozwodziłem się wtedy z Elizą – a właściwie ona rozwodziła się ze mną – i nie chciałem wciągać małoletniej w meandry mojego życia, któremu daleko było do stabilności. No i Armin wiedział zdecydowanie za dużo. Zoe mogła więc czuć się przy mnie bezpiecznie, chociaż czasem byłem prawie pewien, że to nie na bezpieczeństwie jej zależy.
- A czemu bez Jonasa? – zapytała Lidia.
- Musiał jednak zostać z dziećmi. Opiekunka wzięła sobie wolne, a nie chciałam jakiejś nieznajomej dziewczyny na telefon.
Zamówiła sałatę grecką i Vita Malz.
Była delikatniejszą, bardziej wyrafinowaną wersją Armina, miała takie same spiralnie skręcone, brunatne włosy wokół owalnej twarzy i drobne usta o pełnej dolnej wardze. Tylko jej skóra połyskiwała teraz złocistą opalenizną, a oczy, nie miodowe jak u brata, lecz ciemne i wypukłe, przypominały czarne czereśnie.
Dostrzegła mój wzrok i uśmiechnęła się.
- Dobrze, że jesteś, Till, to przy okazji coś mi wyjaśnisz. Ja wiem, nie powinnam teraz nudzić o sprawach zawodowych, tak rzadko się widujemy, ale skoro już siedzimy wszyscy razem… Bo ten narwaniec – wskazała głową Armina – namawia mnie na spółkę z wami.
- Ja też będę ciebie namawiał, Zoe. Co tu jest do wyjaśniania?
- Szczegóły, szczególiki… Chodzi o duety miłosne, średniowieczne i renesansowe. Coś ci o tym wiadomo?
- Myśleliśmy o takiej płycie – przyznałem. – Strasznie dawno nie nagrywaliśmy niczego z udziałem głosów kobiecych.
- Rozumiem, chcecie płodozmianu na waszym poletku. Ale tylko myśleliście, czy macie już konkretne plany?
- Mała, ty mi tu nie komplikuj – wmieszał się Armin. – Dałem ci teksty? Dałem. To się ich ucz, a partytury prześlę ci z Rzymu. Demo możemy nagrać w każdej chwili, kiedy tylko będziesz miała parę dni wolnych.
- A wy nie będziecie w trasie. Kiedy was w ogóle można zastać w tym Rzymie? Till, on we mnie wmawia początek stycznia, a mi gardło musi odpocząć po koncertach adwentowych, to przecież szczyt sezonu… Wymyślcie coś rozsądniejszego.
Armin zawsze miał więcej pomysłów, niż czasu na ich urzeczywistnienie i tak samo było z tymi duetami. Nie włączyliśmy ich jeszcze do naszego kalendarza, ale co szkodziło właśnie teraz to zrobić? Z głosami ich dwojga projekt musiał wypalić, nikt od dawna nie nagrał nic podobnego i mieliśmy szansę nawet na jakieś pieniądze za płyty.
Pamiętałem z grubsza nasze terminy do połowy roku. Zaczęliśmy porównywać, aż wreszcie Zoe się zdecydowała.
- Druga połowa marca. Zaklepuję i niech tak już zostanie, pamiętajcie. Przyjadę do was na tydzień.
Zmierzch zapadł prawie niepostrzeżenie i otulił nas błękitnawy półmrok, rozpraszany jedynie światłem kinkietów. W głębi sali zaczął się ruch. Na podest dla muzyków wyszło paru chłopaków; pokręcili się, rozstawili sprzęt, w podłodze rozbłysły malutkie punktowe halogeny wyznaczające miejsce do tańca i nieduży brunet z tamburą zaprosił gości na parkiet. Nie musiał długo zachęcać, już pierwsze takty przyciągnęły kilka par.
Wstałem i ukłoniłem się przed Zoe. – Zatańczymy?
Na parkiecie spojrzała mi prosto w oczy. Uśmieszek zadrżał w kącikach jej ust.
- Wiesz, ja nie mam pojęcia, jak się tańczy te bałkańskie kawałki.
- Ja też nie. Nie przejmuj się, wystarczy, że mamy poczucie rytmu.
Szybko zharmonizowaliśmy kroki. Tańce bałkańskie – macedońskie, serbskie, albańskie czy kto tam wie, jakie, zazwyczaj tańczy się nie parami, lecz w kole, ale ta niespieszna melodia, płynna i tęskna, aż zapraszała, żeby wtulić się w siebie. Zoe, drobna, a przy tym giętka, dostosowała się do mnie z naturalną swobodą. Oparła policzek o moje ramię; przygarnąłem ją mocno, chłonąc ciepło ciała osłoniętego tylko lekką tkaniną sukienki. Nie miałem zamiaru wypuszczać jej z objęć także wówczas, kiedy grajkowie wyraźnie przyspieszyli, a część par wokół nas rzeczywiście utworzyła krąg. Oro se vie – poznałem to, czasem włączaliśmy trochę folku do własnych kompozycji i dziwne metrum na siedem-ósmych bardzo nam kiedyś pasowało. Oro se vie! Zakręciliśmy się kilka razy, potem Zoe wymknęła mi się, uniosła lekko ręce i zaczęła okrążać mnie drobnymi krokami, ja zaś odwracałem się za nią, jakby przyciągany siłą wzroku, którego nie odrywała od mojej twarzy.
Błyskawicznie zamieniliśmy się miejscami; teraz ja krążyłem wokół Zoe, chwyciwszy ją za podniesioną rękę, a ona obracała się w miejscu, w kunsztownych, coraz szybszych piruetach. Krótka sukienka uniosła się wysoko, odsłaniając opalone uda. Wychodziliśmy sobie naprzeciw, oddalaliśmy się i znów powracaliśmy, cały czas powiązani nicią spojrzenia, skupieni tylko na sobie, porwani rytmem niczym ten zakonnik, który zgolił brodę, zrzucił habit i wymknął się z klasztoru, żeby dołączyć do tanecznego koła na łące.
Kończyliśmy jakąś frenetyczną skudrinką, krążąc zapamiętale, aż do zawrotu głowy. Muzyka umilkła nagle, a my stanęliśmy jak wryci dokładnie pośrodku kręgu innych par. Akordeonista wyciągnął dłonie z uniesionymi kciukami, rozległy się oklaski i nawet błysnął flesz. Zoe ukłoniła się głębokim dygiem zawodowej tancerki, ja wziąłem ją pod rękę i tak wróciliśmy między stoliki.
- Czy wy zawsze musicie zwracać na siebie uwagę? – burknął Armin. – Nie możecie zadbać o trochę prywatności?
Miał błyszczące oczy i wypieki na policzkach. Na stoliku stała już nowa butelka wina. Lidia przyglądała się nam uważnie.
Zoe roześmiała się.
- To jest właśnie moja prywatność, że mogę sobie potańczyć z Tillem, skoro mam na to ochotę. Nie złość się, Armin, mnie niełatwo rozpoznać. Na scenie śpiewam w kostiumie, a poza tym i tak nie jestem żadną celebrytką.
Wzruszył ramionami i nastroszył się, popatrując to na mnie, to na nią spod ściągniętych brwi. Zająłem się swoim ragout, chociaż już kompletnie wystygło.
Teraz przed grajków wysunęła się wysoka, koścista brunetka w lakierowanych kozakach za kolana i połyskliwej czarnej mini.
Ależ miała głos! Niski i gęsty, mocny jak czarna kawa, z odrobiną utajonej słodyczy gdzieś na samym dnie. Wyszkolony przy tym, chociaż nie operowy, lecz właśnie taki na estradę. Nie tylko my się zasłuchaliśmy, przy stolikach wokoło wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę. Śpiewała jakiś pop, melodię dość rzewnie-banalną, która głębię i siłę zyskiwała dopiero dzięki temu niezwykłemu wykonaniu.
- Dobra jest – Zoe pokręciła głową. – Naprawdę dobra. Szkoda jej na takie śpiewanie do kotleta.
- A co to się szanowna pani taka wymagająca zrobiła? – kłótliwie zapytał Armin. – My obaj też tak zaczynaliśmy.
- To chyba nawet dobrze wam zrobiło. Ale wy byliście wtedy uczniakami, a ona już ma swoje lata. I to nie jest taki naturalny talent bez obróbki. Głos ma ustawiony, wie, jak się nim posługiwać.
- Może dopiero niedawno przyjechała do Wiednia? – powiedziała Lidia. – Pewnie jest imigrantką. Gdzieś tam, u siebie, śpiewała na estradzie. Może nawet wydawała płyty…
- Widzę, że już jej życiorys ułożyłyście – Armin skrzywił się. – Teraz jeszcze tylko napiszcie powieść „Tajemnicza szansonistka z Lasku wiedeńskiego”. A prawda jest taka, że nie ma co narzekać na knajpy, jeść w nich dają, deszcz za kołnierz nie kapie i można zarobić. Zresztą – wzruszył ramionami – granie do kotleta to najlepsze, co czeka większość tych, którzy pogrywają sobie tak jak oni tutaj, folkowo-popowo. Na estradach tłok i konkurencja innych gatunków, za to przy obiedzie nikt nie słucha metalu albo rapu. W knajpie zawsze jest zapotrzebowanie na lżejsze rytmy.
- Strasznie się zrobiłeś… pragmatyczny, Armin – roześmiała się Lidia. – Tak, jakby twoje późne średniowiecze nadal trwało, a muzycy grali za miskę zupy.
- Za dietetyczny kleik na starość. Bo wiesz, co tak naprawdę się zmieniło? Ubezpieczenia i system emerytalny. Te wszystkie ułatwienia, że niby studio nagrań teraz możesz sobie choćby w sypialni urządzić, to zwykłe dyrdymały. Każdy może nagrać płytę? Fakt, a co z tego wynika? Że coraz więcej ludzi będzie chodzić tam, gdzie da się posłuchać prawdziwego, dobrego głosu. Nie obrobionego komputerowo. Prawda, Lidio, prawda życia i prawda muzyki pomieszkuje w takich, o, tancbudach z wyszynkiem, tutaj się gra, tutaj się śpiewa bez udawania, można od razu się dowiedzieć, kogo Bóg dotknął palcem, a kto potrzebuje całego sztabu pomagierów, żeby w ogóle wyjść na deski.
- Ale ona nie marzy o tym, żeby słuchali jej faceci, którzy golonkę podlewają piwem, marzy o wielkiej sali i tłumach, które przyjdą specjalnie dla niej, a z tancbudy, jak mówisz, na wielką estradę nie przeskoczy. Zresztą, jej droga pewnie była odwrotna, ta knajpa to raczej degradacja…
Nie chciało mi się włączać do rozmowy. Armin miał rację mówiąc o wokalu, prawdziwy głos to dar od Boga i nie da się go niczym zastąpić, a niemało jest też ludzi umiejących docenić autentyczność. Nawet od nas organizatorzy koncertów coraz częściej żądali zobowiązania, że będziemy grać „tylko akustycznie”. Krył się w tym pewien eskapizm koneserów, dla których powrót do czasu dawno minionego był najwyższą wartością. Tłumy jednak pragnęły wcale nie żywej muzyki, lecz wielkich spektakli, zanurzenia się w dźwiękach i światłach, które pozwalały przeżyć jakiś rodzaj transu, a przy tym dawały poczucie wspólnoty, chwilowej może i kruchej, lecz jak najbardziej prawdziwej. Na szczęście muzyka, jedyna pani, której warto być posłusznym, wiele żądała, ale potrafiła ofiarować jeszcze więcej. Że nie wszystkim jednakowo? A kto na tym świecie sprawiedliwie rozdziela swoje dary?
Uśmiechnąłem się do Zoe, a ona odwzajemniła uśmiech. Teraz wcale nie miałem ochoty stąd wychodzić, chciałem, żeby jeszcze trwała ta niespodziewana bliskość, ulotne porozumienie, które przerwie się zaraz za progiem, gdy każde z nas pójdzie w swoją stronę. Jednak ledwo zaczęliśmy pić kawę, Armin skinął na kelnera. Rachunek! A przecież nie miał innych planów na ten wieczór.
Tuż przy wyjściu zastąpił nam drogę jakiś łysawy, chudy facet w różowej koszuli.
- Najmocniej przepraszam, czy mógłbym…
- Nie! – warknął Armin takim tonem, że łysawy zesztywniał. Armin złapał Zoe za ramię i niemalże wypchnął za drzwi.
- Ja go kojarzę – powiedziała Lidia. – To taki sprawozdawca z radia Wien Four, od eventów kulturalnych.
- Niech sobie w tyłek wsadzi swoje eventy.
Na parkingu Zoe zorientowała się, że jestem bez samochodu.
- Wsiadaj, Till, odwiozę cię. No to do zobaczenia, Lidia. Armin, my widzimy się jutro u rodziców. Anka też będzie. Nie wiem dokładnie, o której, bo wcześniej jesteśmy umówione z tym naszym prawnikiem od fundacji.
- Fundację założyłyście? Jaką? – zainteresowała się Lidia.
- Wiadomo – prychnął Armin. – Będą wspierać młodych artystów, żeby nie musieli śpiewać po knajpach.
Nerwowo obracał na palcu brelok z kluczykami i wpatrywał się we mnie uporczywie. Udawałem, że tego nie widzę.
Zoe roześmiała się. – Cześć, marudo! – Pomachała im przez otwarte okienko i uruchomiła silnik. – Jedziemy, Till. Tylko powiedz, dokąd.
- Z tobą? Gdziekolwiek zechcesz. Naprawdę założyłyście fundację?
- Wracasz do taty? To kierunek na Moedling, jeszcze pamiętam. Potem będziesz musiał mi podpowiedzieć. A fundacja to pomysł Anki, ja się tylko dołączyłam, bo to fajna sprawa. Kiedyś ci opowiem, jak już się rozkręcimy.
- Zostajesz na przyszły rok w Volksoper?
- Zostaję. Wiesz, tam mają bardziej urozmaicony repertuar, w Staats już po jednym sezonie myślałam, że padnę z nudów.
Znałem to z własnego życia. Jeszcze w konserwatorium braliśmy zastępstwa za muzyków z opery, ale próby tego molocha szybko stanęły nam kością w gardle. To właśnie wtedy dojrzała w nas myśl: własny nieduży zespół i częste zmiany repertuaru. Zależeć tylko od siebie, bez dyrygenta i jego fanaberii, bez planowania na trzy lata naprzód i oglądania tych samych dekoracji po trzysta razy. Zoe też należała do tego niespokojnego plemienia, które nie zadowala się bezpieczną, przewidywalną codziennością. Również ciągle czegoś szukała. Do tej pory myślałem, że tylko w muzyce.
Nie rozmawialiśmy wiele, lecz milczenie wcale mi nie ciążyło. Spoglądałem z ukosa na delikatny profil wyłaniający się z drobnych, puszystych spiralek i miałem coraz większą ochotę zanurzyć palce w tej gęstwinie. Zoe nie odrywała wzroku od przedniej szyby, chociaż z pewnością czuła mój wzrok. W pewnej chwili uniosła prawą dłoń i odgarnęła włosy, odsłaniając policzek i szyję. Światła i cienie szybko przesuwały się po wnętrzu samochodu, obejmując również twarz Zoe, która na przemian rozjaśniała się i pogrążała w półmroku. Miałem wrażenie, że od czasu do czasu powracał na nią ledwo dostrzegalny uśmieszek w kąciku warg.
Przemknęliśmy przez Wiedeń, przed Schoenbrunnem zjechaliśmy z autostrady, potem jeszcze raz na całkowicie już lokalną Brunnerstrasse i wreszcie zaczęła się moja mieścina. Zoe bez trudu rozpoznawała drogę od rynku do domu.
- To chyba będzie gdzieś tutaj?
- Jeszcze parę domów dalej. O, tam, gdzie to drzewo takie rozłożyste.
- Czereśnia, pamiętam – skinęła głową. - Ale wtedy była o wiele mniejsza.
- Naprawdę pamiętasz, Zoe? – zniżyłem głos.
- Wszystko.
Zatrzymała samochód tuż przed naszą furtką. Nie zapaliła światła, a ja nie otworzyłem drzwi. Zwróciliśmy głowy ku sobie – i nagle, jakbyśmy na tę chwilę czekali cały wieczór, objęliśmy się gwałtownym uściskiem.
- Moja ty piękna, ty.
Odsłoniłem wreszcie jej twarz, wyłuskałem ją z fali włosów i całowałem gorące wargi, które wydały mi się tak samo spragnione, jak moje. Przeszedłem na szyję, na pulsujące zagłębienie nad obojczykiem i jeszcze niżej, aż na ciepłą, jedwabistą skórę piersi wyłaniających się z głębokiego wycięcia dekoltu. Zsunąłem ramiączko podtrzymujące sukienkę.
Wtedy Zoe przytrzymała moje dłonie. Spróbowałem je uwolnić, ale uścisk jej palców był niespodziewanie silny.
Odetchnęła głęboko i powoli pokręciła głową.
- Nie, Till – powiedziała cicho. – Nie. Niech tak zostanie.
Znowu sięgnąłem do jej ust, lecz odwróciła twarz.
- Niedobra jesteś, Zoe. – Pochyliłem się i odsunąwszy materiał sukienki przywarłem głową do nagich ud. – Niedobra dla mnie. I dla siebie też.
Wsunęła palce w moje włosy, przegarnęła je lekko, a potem uniosła mi głowę.
- Rozminęliśmy się, Till. I to już kilka razy.
- Przecież możemy to zmienić – W tej chwili prawie wierzyłem, że to jest możliwe, że wystarczy tylko bardzo chcieć, a wszystkie splątane nici ułożą się w równą, prostą osnowę, na której powstanie nowy wątek i piękny, wyrazisty wzór.
Pogładziła mnie po policzku, po skroni. Westchnęła.
- Nie można zmienić czegoś, co się nie zaczęło, Till. Nie poczekałeś na mnie. Zawsze się gdzieś spieszyłeś.
Skarżyła się, czy wykręcała? To prawda, zawsze byłem zachłanny na życie i nie przyszło mi do głowy czekać na dziewczynkę młodszą o dziewięć lat. Później w jakimś niepojętym zaślepieniu przegapiłem, że dziewczynka zmieniła się w kobietę, za którą mężczyźni podążali łakomym wzrokiem, i przez te wszystkie lata myślałem o niej niemal jak o koledze po fachu. Jakby to jej sopran tylko się liczył, a nie ona sama, taka piekielnie apetyczna w tej swojej delikatności skrywającej niebagatelną siłę.
A teraz w jej życiu nie było dla mnie miejsca.
Albo inaczej: było miejsce jedynie na krótkie spotkanie ciał kierowanych kaprysem, potrzebą nowości, przelotną chęcią zasmakowania owocu zakazanego. Bo przecież ona nie była wolna. I ja też nie, chociaż o tym nie wiedziała.
Ciągle obejmowałem jej uda.
- Zoe, powiedz: więc tylko to nam zostaje? Budowanie między falą i piaskiem na brzegu? Ścinanie kwiatów skórzanym sierpem? Naprawdę nic więcej?
Pochyliła głowę i jej oczy miałem teraz tuż na wprost swoich.
Love imposes impossible tasks – zacytowała prawie szeptem, z naciskiem na impossible. – I jeszcze to pamiętam:
Although not more than any heart asks.
- Widzisz? Tyle lat minęło, a ty nie zapomniałaś. Czereśnia co roku ma owoce, a te słowa żyją. To przecież musi coś znaczyć.
- Ja wiem, co to znaczy. Ale ty pytaj siebie, Till, nie mnie. Szukaj odpowiedzi w sobie. Pytaj swojego serca. Może ono będzie wiedziało. A wtedy i mi powiesz.
- Zoe…
- Idź już, Till. No, idź. A jeśli będziesz wiedział… - Resztę zdania stłumiłem pocałunkiem.
Prawie wypchnęła mnie z samochodu.
Ostrożnie skradałem się na górę, żeby nie przyciągnąć uwagi ojca ani Izabeli, którzy siedzieli w saloniku. Policzki piekły mnie, jak oblane ukropem. W pokoju spojrzałem do lustra. Nie, nic. Opaliłem się w górach, chociaż rzadko opuszczaliśmy z Arminem tę naszą chałupę, i teraz słoneczny brąz krył ślady emocji.
Od dawna już tak bardzo nie pragnąłem kobiety. Tak zwyczajnie, po prostu. Czy to możliwe, że kiedyś nie rozpoznałem swojego przeznaczenia, które przyjęło postać śniadej dziewczynki o nastroszonych włosach i oczach jak czarne czereśnie?
Telefon pisnął cienko. Na wyświetlaczu zobaczyłem dłoń Armina ułożoną na strunach lutni. To było dobre zdjęcie i dlatego użyłem go jako avatarka. Wiadomość dostałem treściwą: Zatłukę cię.
Zanim usnąłem, niczego nie byłem już pewien.
Scarborough fair [fragment większej całości]
1
Ostatnio zmieniony pt 01 lip 2011, 15:02 przez Rubia, łącznie zmieniany 4 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.