W wielu, a nawet bardzo wielu listach autorzy i kandydaci na autorów pytają, jak dostać się na łamy pisma literackiego, jak przygotować utwór, co napisać w „liście motywacyjnym" (no, naprawdę!), co dokładnie powinna zawierać przesyłka. Właściwie są to pytania nie do mnie, lecz do szefa działu prozy polskiej... no, ale mam nadzieję, że nie odbiorę mu chleba poruszając te sprawy w „Kąciku". W gruncie rzeczy rozumiem, że autorzy są ciekawi, co dzieje się z tekstem, który już dotarł do redakcji, jak utwór jest odbierany, kiedy wyrzucany i tak dalej. Dobra. Postaram się pisać tak, jakby nie istniały na świecie osoby wiedzące, co to jest dyskietka albo maszynopis. Bo pragnę rozwiać wszystkie wątpliwości i ukręcić sprawie łeb raz na zawsze. Dalej, uporajmy się z tym.
Kiedyś, gdy byłem mały, redakcje i wydawnictwa przyjmowały tylko znormalizowane maszynopisy. Były na pewno wyjątki od reguły; nie wiem, w jakiej postaci dostarczał - i dostarcza - teksty Stanisław Lem, ale sądzę, że przyjęliby je nawet zapisane szminką na stercie prześcieradeł. Ponieważ jednak przeciętny autor nie jest Lemem, wyjaśnię co to takiego ten maszynopis znormalizowany. Na kartce formatu A4, zapisanej jednostronnie, powinno być 30 wierszy (linijek), w każdym wierszu zaś 60 znaków, łącznie z odstępami. Oczywiście aptekarskie proporcje są nie do utrzymania, mowa o wartościach średnich (zwłaszcza w partiach dialogowych są to przecież warunki zupełnie niemożliwe do spełnienia). Nawet dziś istnieją na świecie ludzie mający w domu maszynę do pisania zamiast komputera, pragnę więc ich uspokoić: redakcja pisma - co prawda niechętnie - po staremu przyjmie maszynopis, jeśli utwór będzie tego wart. Dobrze jednak, by tekst był wyraźny i czysty, bez poprawek i skreśleń, wtedy będzie można wrzucić go na skaner. Poplamiona czymś czwarta kopia, pisana przez zużytą kalkę, na pewno nie spełnia tych warunków.
Ale, niestety, żyjemy w epoce komputerów i w zasadzie wymagana jest dyskietka, zawierająca tekst w jakimś prostym formacie; prostym nie dlatego, że redakcja dysponuje przestarzałym oprogramowaniem, lecz z powodu - chociażby - wirusów, które niezbyt lubią podczepiać się pod coś takiego, jak siermiężny .rtf.
Ideał - to dyskietka i wydruk. Wydruk, jeśli załączony do dyskietki, nie musi spełniać wymogów maszynopisu znormalizowanego. To po prostu uprzejmy gest ze strony autora; właściwy redaktor będzie mógł zapoznać się z utworem w dowolnie komfortowych warunkach, na przykład popijając kawę w zacisznej kawiarence, niekoniecznie ślęcząc przed ekranem komputera.
Adres. NAZWISKO I ADRES - na tekście, na dyskietce, na wydruku, nie tylko na kopercie. Piszę to wielkimi kulfonami dlatego, że koperty się wyrzuca (czy ktoś zdrowy psychicznie przechowuje rozprute, ostemplowane puste koperty?), a nawet, jeśli nie zostaną wyrzucone, to już po chwili nie wiadomo, co w nich właściwie było. Bo przecież gdy to coś nie jest podpisane, to jak można doń dopasować odpowiednią pustą kopertę? Na podstawie analizy charakteru pisma? Redakcja czasem miałaby jakiś interes do autora, lecz nie może się z nim skontaktować z powodu braku adresu, nazwiska, bądź jednego i drugiego. Nie wydrukuje więc tekstu, choćby zasługiwał na Nobla. Bo tekst trzeba opublikować pod jakimś nazwiskiem, nieprawdaż? Autorowi trzeba wysłać pieniądze, fiskusowi zaś odpalić działkę pod rygorem skarbowej odpowiedzialności.
List motywacyjny. List motywacyjny, na litość boską, do niczego nie jest potrzebny. Być może redaktor prozy polskiej uprzejmie te listy czyta, ale jeszcze bardziej uprzejmie czyta nadesłaną próbkę literatury i obchodzi go głównie przydatność owej próbki dla pisma. To tutaj - tu, w „Kąciku" - siedzi facet który chętnie czyta listy, albowiem pragnie podyskutować o problemach autorów, w miarę sił odpowiadać na pytania i rozwiewać różne wątpliwości. Z listu gospodarz rubryki dowiaduje się (czasem) ile lat ma autor i co robi; to może być okoliczność łagodząca lub obciążająca, bo młodzieńczo naiwny lecz poprawnie napisany tekst czternastolatka to całkiem co innego, niż poprawnie napisany lecz głupi tekst magistra filologii polskiej. Pierwszy rokuje nadzieje, może nauczyć się wszystkiego; drugi już chyba niczego. Ale mniejsza o to. Chcę tylko przypomnieć, że od korespondencji z młodymi autorami jestem w „Feniksie" ja. To do mnie pisze się listy; to ja na nie odpowiadam i ja oceniam przysłane do „Kącika" utwory. Biorę za to pieniądze, więc nie trzeba dziękować ani za nic przepraszać. W dziale prozy polskiej tylko kwalifikują utwory do druku - albo nie. Jeśli nie zakwalifikują, to właśnie wtedy odtrącony autor winien spakować tekst po raz drugi i przysłać go do mnie pytając: „Ale dlaczego? DLACZEGO?! Prędko, zanim strzelę sobie w łeb!".
Czyli jeszcze raz, podsumowując: wystarczy wysłać pod adresem redakcji podpisany imieniem i nazwiskiem utwór. Jeśli autor zastrzega swoje dane do wiadomości redakcji a tekst pragnie sygnować pseudonimem, trzeba to wyraźnie zaznaczyć. Zamiast „listu motywacyjnego" najzupełniej wystarczy krótkie pismo w rodzaju „Szanowna Redakcjo, proponuję do druku opowiadanie „Seks na Saturnie" i wyrażam zgodę (nie wyrażam zgody) na dokonanie niezbędnych zmian i skrótów - podpis, adres". Zaś opinie o piśmie - zawsze mile widziane - zwierzenia typu „dlaczego sięgnąłem po pióro", recenzje i autorecenzje, pochwały, obelgi bądź kąśliwe uwagi można przysłać w oddzielnym liście do sekretarza redakcji. To wszystko nie ma żadnego znaczenia dla osoby kwalifikującej tekst do druku. To już nie są czasy, gdy na przykład proletariusza gotowi byli drukować z powodu samego pochodzenia, z szacunku dla klasy robotniczej. Dziś podchodzi się do tego dużo bardziej merytorycznie. No. Mam nadzieję, że odpowiednio naświetliłem sprawę.
Telefon. W stopce redakcyjnej każdego pisma podany jest numer telefonu. Podany przecież specjalnie po to, by autor, po miesiącu lub po trzech tygodniach od chwili wysłania tekstu, mógł zadzwonić do redakcji, przedstawić się, przypomnieć tytuł utworu i zapytać o jego los. Upewnić się, czy przesyłka w ogóle dotarła (czy istnieje w Polsce choć jeden człowiek, który korzystał z usług poczty i nigdy się nie przejechał?). A więc telefon. W czasach, gdy z byle automatu ulicznego (jeśli będzie działał) zadzwonić można choćby do Australii, nawiązanie łączności z warszawską redakcją nie jest wielkim problemem. Zdradzę w sekrecie, że sam często tak czynię, albowiem mieszkam w łodzi i choć głos mam donośny, to nie zdzieram gardła, rozmawiając z naczelnym bez pomocy żadnego urządzenia. Nie polegam też na tam-tamach i gołębiach pocztowych.
Co trzeba zrobić, by tekst na pewno został opublikowany. To proste: trzeba napisać go porządną literacką polszczyzną, pomysł winien być oryginalny, historia zaś opowiedziana w sposób zajmujący. Mile widziany pełnokrwisty bohater, przyda się też zręczna pointa. Tekst zabawny powinien bawić, zaś liryczny - odwrotnie, wcale nie powinien. Spełnienie powyższych warunków w zasadzie gwarantuje publikację i odpowiednie honorarium.
I to już wszystko. Zdaję sobie sprawę, że pisałem o sprawach dla wielu ludzi oczywistych. Ale z drugiej strony - istnieje wcale liczne grono osób mających rozmaite wątpliwości. Wierzę, że udało mi się te wątpliwości rozwiać.
Feliks W. Kres
żródło: http://www.kres.mag.com.pl/czytaj.php?id=19
Mam nadzieje, ze to Wam troche pomoze
