Wrotycz pisze: Co do nieusuwania, i nie mam na uwadze korekty, bo każdemu się zdarzy lapsus, wydaje mi się, że zanim coś się wyśle do wydawnictwa, trzeba wszystkie elementy przedstawionego świata dokładnie, kilkakrotnie przemyśleć. W końcu nie pisze się dla pisania, jest w akcie twórczym sens głębszy. Własny, poddawany spojrzeniom potencjalnych odbiorców, nawet ten jeden jest ważny, bo przemycamy część siebie w fabule, narracji, języku... Stąd protest wobec pośrednika, jakim jest redaktor, mimo jego najlepszych chęci, uszczuplamy to, co było tylko nasze.
Czyli zaczynamy od końca.
Ale najpierw taki drobiazg.
Wrotycz pisze: c) zamiast kontemplować stosik kele wyrka można wysyłać pojedyncze egzemplarze do wydawnictw, krytyków literackich, opiniotwórczych gremiów, a nuż...
Bardzo wyczerpująca i bardzo mało wdzięczna działalność. Dlaczego, to Andrzej mniej więcej wyjaśnił. Od siebie dodam tylko, że środowiska opiniotwórcze są bardzo hermetyczne, TWA na Wery to przy nich kółko różańcowe. I zepsute kasą, która penetruje je kanałami, ukrytymi dla oczu zewnętrznego widza.
Reguła (pewnie, są wyjątki) wygląda mniej więcej tak, że ci, którzy mogliby pomóc w poszerzeniu kręgu odbiorców oczekują konkretnej gotowizny, ci, którzy ewentualnie bezinteresownie by się przejęli, niewiele mogą. Ci pierwsi zrobią minimum tego, za co zapłaciłaś i wyrzucą z książki numerów w smartfonie. Ci drudzy będą wołać na puszczy, a nikt ich wołania nie usłyszy.
Budowanie zasięgów to robota na lata. Bez najmniejszej gwarancji sukcesu.
Co nie znaczy, że nie można próbować
Jestem, jak mało kto na Wery, gorącym zwolennikiem pisania pojmowanego jako niewymuszony akt twórczy. Tyle, że nie absolutny. Ograniczony wyłącznie do kreacji i zapisu Słowa, bo tam wyeliminowanie cenzury i autocenzury związanej z dyktatem czytelnika, dyktatem norm, konwencji, gatunków i dyktatem rynku jest najważniejsze.
Oczywiście, można sobie wyobrazić całkowitą bezinteresowność i pisanie tylko dla siebie. Albo dla najbliższego otoczenia. Czemu nie? Wiele bezspornie dobrych książek miało taką genezę. Genezę, powiadam, bo gdyby nie zadziało się wokół ich pierwocin coś, co pozwoliło pokazać pełne wersje szerokiej publiczności, pewnie pozostałyby rodzinną pamiątką i niczym więcej.
Czy jednak powstałe bezinteresownie dzieło – poza tym, że w pełni autorskie - ma obowiązek być świetne?
Otóż zupełnie nie.
Albowiem brak cenzury, a zatem swoboda wyrażania myśli nie jest jedynym warunkiem uzyskania jakości. Bo na przykład te myśli muszą być sensowne, o ich głębokości nawet nie wspominając. Jak również o pomniejszych kwestiach typu kompetencje językowe, wiarygodność postaci, ciekawa – przynajmniej dla jakiejś grupy – fabuła, etc.
Już na tym etapie pojawiają się wątpliwości. Bo wprawdzie twórca dał głos, ale jaki to głos? Piszesz, że trzeba stworzone światy przemyśleć i kilkakrotnie sprawdzić. W porządku. I co dalej?
Dążę do pewnego celu. Z jednej strony tekst można poprawiać całe życie, z drugiej – pula możliwości dostrzeżenia własnych błędów jest ograniczona. Nawet długie leżakowanie nie pomoże. Jest to rodzaj doświadczenia, które zdarzyło się każdemu, kto publikował - choćby na Wery.
Jak to? Tyle razy przemyśliwałem, tyle razy czytałem, wyłapując pomyłki, a w końcu i tak ktoś znajduje w dopieszczonych, wydawałoby się, zdaniach pokraczne wyrażenia, związki frazeologiczne z tyłka, zły szyk, literówki i hektary błędnej interpunkcji!
No właśnie. Może być lepiej, może być gorzej, ale niemal zawsze coś się znajdzie, nawet u bardzo świadomych internetowych autorów.
Jak to na Wery, teksty są ograniczone regulaminem i możliwościami technicznymi forum. A co, jeśli się ma do czynienia z powieścią? Obszerną powieścią? Gdzie nie liczą się już tylko zdania i akapity, a rozdziały i części? Gdzie problemy się multiplikują? Gdzie zaczynają być naprawdę ważne inne składniki, ponad poprawnością stylistyczną i językową?
Więc ta autorska odpowiedzialność siłą rzeczy jest ograniczona. I wtedy przydaje się życzliwa podpowiedź. Na ogół kogoś, kto wie, co mówi, do kogo autor ma zaufanie. I pojawia się, o ile rękopis nie leży w szufladzie. Z mgły wyłania się postać redaktora. Na razie społecznego, nieinstytucjonalnego. Cząstkowego. Nieformalnego. Bywa, że zbiorowego.
Chyba, że autor ma głębokie przekonanie o swojej absolutnej genialności. Nie, żeby mi to bardzo przeszkadzało, ale przypadków karier samozwańczych geniuszy we współczesnej literaturze, niepodatnych na jakiekolwiek zewnętrzne wpływy, zwłaszcza redaktorskie, chyba nie ma zbyt wiele. I mówię to bez najmniejszej ironii.
Zgadzasz się?
Jeśli nie, ciekaw jestem – czemu?
Jeśli tak – możemy dalej ciągnąć ten przydługi wywód.