
Środek zimy. Prawie trzydzieści stopni mrozu. Dwie flaszki za nami, trzecia w trakcie kończenia, kolejna para czeka w plecaku, a na niebie wisi księżyc, uśmiechając się do nas pełną, okrągłą twarzą. Nawet romantycznie. Szkoda tylko, że przede mną przez zaspy przedziera się czołg, a nie filigranowa brunetka. Tylko czy filigranowa brunetka byłaby w stanie otworzyć następne pół litra? Chyba nie, a ten czołg tak. Czołg, żeby jechać, musi pić.
Pijemy.
Janek pierwszy pokonuje hałdy śniegu, zadając kłam twierdzeniu, iż człowiek do prawidłowego funkcjonowania musi być trzeźwy. Wbrew zgromadzonym promilom we krwi wszystko wychodzi mu nad wyraz sprawnie. Ale jak to jest przy piciu, poza zwiększoną wytrzymałością, na wierzch w końcu wypełzają życiowe problemy.
- Ja już nie wiem, co z tym Piotrkiem robić. Wyobraź sobie, że parę dni temu przyszedł z metalowym prętem do domu, zwitkiem druta, zamknął się w piwnicy i przez dwie doby nie wychodził. Nawet nosa nie wyściubił.
- Pewnie pracował. To źle?
- Źle?! Wiesz, z czym w końcu wyszedł? Z mieczem! – Janek odpowiedział rozżalony. Dla ukojenia nerwów pociągnął łyk czystej, poprawił kolejnym i sięgnął po śnieg, po czym kontynuował. - Ale to jeszcze nic. Rano stanął w progu sypialni ubrany w kolczugę, bo taką też o dziwo zrobił i oznajmił, że idzie na wojnę.
- Z kim? – To mnie nie tyle zszokowało, co zaintrygowało.
- Z Krzyżowcami, na co go odruchowo poprawiłem, że to nie byli Krzyżowcy, tylko Krzyżacy, a on do mnie, do swojego taty – Jeden chuj, mości panie, i tak zajebiemy ich wszystkich! – po czym nałożył jakiś garnczek na głowę i dawaj! Słuchaj, nawet słowem nie mogliśmy zaprotestować – prawie zachlipał, ciągnąc łyk, po którym podał mi flaszkę.
- No, dzieciak ma hobby, czego chcesz?
- Hobby jak hobby, ale on całe dnie potrafi latać po lesie, machać mieczem i na koniec wrócić do domu, by oznajmić - Jaśnie wielmożny panie zabiliśmy skurwieli, jakeś kazał. - Na koniec kłania się w pas i… ja pierdolę, no!
- Daj mu spokój, wyrośnie z tego.
- Pewnie tak, boję się tylko, że dopiero kiedy ktoś da mu po dupie. I to nie w ramach zabawy, a życiowej lekcji.
Zawsze, kiedy słucham jego żali, myślę, że Piotrek po kimś te dziwactwa musiał odziedziczyć. O ile człowiek właściwie samodzielnie kształtuje swój charakter, to jednak pewną część wysysa z mlekiem matki, albo wygrywa od najsilniejszego plemnika. A Janek przecież do końca normalny nie jest – uważa, że sen to strata czasu i nie śpi praktycznie w ogóle, pomaga mu w tym kawa, którą najpierw wypija, a później zjada fusy i już chociażby te dwie sprawy kwalifikują go do szuflady „odchylony od normy”. Piotrek zwyczajnie odziedziczył garb dziwactwa po tacie, ale uformował go sam, kocha średniowiecze, w dupie ma dwudziesty pierwszy wiek, po prostu urodził się nie wtedy, co trzeba. Mi chłopaka jest bardziej żal, niż miałbym mu robić wyrzuty, ale Jankowi nie odpowiadam, bo co miałbym? Więc milczę, a on nie drąży tematu, musiał to po prostu z siebie wyrzucić. Po raz kolejny wyrzucić. Ciekawe – ten sam problem, ci sami ludzie, te same słowa, tylko flaszki inne. Ale tak to już jest, przy wódce nawet stary problem wydaje się nowy i godny przedstawienia.
Nie wiem, czego to wina, ale plecak nie waży już tyle, co na początku wędrówki, jakby każda spożyta „połówka” odciążała go o dziesięciokilową porcję. Idzie się lekko, wręcz płynie. Można by nawet rzec, uprawiamy synchroniczne pływanie w śniegu - krok za krokiem, krok za krokiem i łyk. W tej kategorii sportowej doping jest dozwolony, ba! jak najbardziej na miejscu. Mówią, że alkohol jest zły i szkodzi? To ja powiem, że gdyby nie alkohol, byśmy leżeli na początku szlaku i narzekali, jak to jest zimno, jak kurewsko źle i ogólnie, że chujowo, a tak? Idziemy hardo do przodu. Chociaż, z drugiej, gdyby dwie godziny temu nasze umysły były trzeźwe, nie wpadlibyśmy na pomysł nocnej wędrówki ku szczytowi Łysolca.
- Daleko jeszcze? – nagle słowa Janka wyrywają mnie z zamyślenia.
- Niecały kilometr.
- A może rozbijemy tu namiot? – rzuca propozycję.
- A masz śledzie?
- A masz namiot? – Stajemy równocześnie, Janek obraca się, patrzy na mnie dziwnie i obaj jednocześnie wybuchamy salwą śmiechu. Humor jest, to najważniejsze, na jego podtrzymanie częstujemy się alkoholem.
Właściwy szlak zostawiliśmy gdzieś po prawej, uznając, że jest za łatwy dla naszego pijanego ego wędrowcy i wybraliśmy praktycznie nieuczęszczany trakt, z ledwie widocznymi śladami użytkowania. Między drzewami śnieg sięga poziomu piersi, ale na samej ścieżce jest trochę niższy, wystaje niewiele ponad pas.
Nagle atmosfera dosłownie wibruje od jakiegoś dziwnego, tubalnego dźwięku. Jakby sam diabeł ryczał z piekielnych podziemi.
Zatrzymujemy się i rozglądamy zdezorientowani, pozostawiając sytuację chwilowo bez komentarza. Janek tylko wyciąga do mnie rękę po flaszkę. Po paru sekundach ciszy dźwięk powtarza się, tylko tym razem daję radę wyłapać coś konkretniejszego, przypuszczam nawet, że to krzyk, jestem w stanie rozróżnić sylaby. Dobiega gdzieś od prawej, od szlaku, który zignorowaliśmy. I jakby się zbliża.
- Ty, co to za gówno? – pytam i klepię kompana po ramieniu, w celu odebrania butelki.
- Jakiś… niedźwiedź?
- Słyszałeś kiedyś niedźwiedzia? One się tak nie drą. Nie w środku zimy.
- No to, co?
- Nie mam pojęcia. – Patrzę w przestrzeń, nie wiedząc nawet za czym. - Ale nie będziemy tu tak stać, nie? Bo wódka nam się w końcu skończy i zamarzniemy.
- No tak – Janek mruczy i rusza niepewnie. Widzę, że sprawa zrobiła na nim wrażenie - idzie wolno, uważnie rozglądając po bokach.
Spoglądam w górę. Okrągła tarcza księżyca wisi wysoko na rozgwieżdżonym niebie, wobec tak mistycznego widoku dziwny incydent zdaje się być głupim omamem słuchowym. Powietrze jest nieskazitelnie czyste i tak samo orzeźwiające, dosłownie czuję jak kolejne hausty tlenu usiłują przegonić alkohol z organizmu i pewnie szybko bym wrócił do szarego patrzenia na świat, gdyby nie jedno – następny desant procentów dostaje się przez gardło do żołądka i armia trzeźwości pada na kolana.
- Może powinniśmy sprawdzić, kto tak krzyczał? – sugeruje nagle Janek i przystaje.
- Jak? Jak chcesz to sprawdzić?
- Nie wiem, ale to… to dziwne. Może ktoś potrzebuje pomocy?
W tym momencie dochodzi nas odgłos ciężkiego dudnienia, jakby ktoś ciskał wielkie, drewniane klocki o ziemię, chwilę później słyszymy trzask łamanych gałęzi, a na koniec, kilkadziesiąt metrów po prawej, zauważamy załamującą się powierzchnię śniegu. Najbardziej zaskakujące jest to, że załamanie pędzi ku nam i dziwnie charczy. Jednak Belzebub postawił pokazać nam swoją rzyć.
- Jeg skal drepe dek! – rozlega się znowu krzyk i jestem już pewien - to rozpadlina krzyczy! wyczuwam nawet jakiś skandynawski akcent. Czyli to nie Belzebub, a Loki. Nie rozmyślam jednak nad tym zbytnio, gdyż nieoczekiwany przybysz skręca w górę, ku szczytowi.
Kiedy już myślimy, że rozpadlina zniknie gdzieś między drzewami, nagle zastyga i wypluwa z siebie coś czarnego, małego i okrągłego. Ciemna kulka ląduje dokładnie na naszej trasie, znikając w śniegu, ale błyskawicznie podnosi się ponad jego powierzchnię. W pierwszej chwili odnoszę wrażenie, że patrzę na krasnoluda.
Krępa, zarośnięta istota, właściwie jeden czarny, ciężko sapiący kudeł, spogląda na nas bez przyjaźni, nerwowo przerzucając wzrok z jednego na drugiego. Kłaki z głowy sięgają jej za ramiona, wychodząc spod masywnego hełmu, a broda gęstymi kołtunami opada aż do śniegu.
– Til vapen! – kudeł krzyczy i wskazuje na nas palcem. – Forsvare! – ponownie krzyczy, gdy zauważa, że ani drgnęliśmy.
- O co chodzi? – szepczę do Janka, ale w odpowiedzi słyszę tylko stęknięcie strachu. Wcale mu się nie dziwię, bo kudeł unosi ponad głowę potężną siekierę, robi dwa wymachy i rusza szarżą. A może to jest topór?
I kiedy już robię szybki rachunek sumienia, w całe przedstawienie wdziera się wizg, a wraz z nim z nieba zlatuje coś, co chwyta kudłatego człowieczka za ramiona i porywa, by zniknąć między koronami drzew. Na śniegu zostają jedynie ślady krwi i ciupaga.
Odpycham od siebie Janka, po czym podchodzę do miejsca, gdzie leży oręż. Broń jest ciężka, rękojeść twarda, lodowata niczym stal, choć drewniana, na trzonie ma wyrysowane jakieś dziwne znaki, zgaduję, że runy. Obosieczne ostrze odbija blade promienie księżyca, bajecznie połyskując w ich blasku. Spoglądam na kompana, a ten tylko mruga w niedowierzaniu i ciągnie mocno z butelki.
- Interessant hvordan de… - Nie kończę, tylko rozglądam się za kimś, kto mógł to powiedzieć. Przecież to niemożliwe, żeby to ode mnie wyszło. – Janek, som kunne… - Janek reaguje kolejnymi łykami, nie mogąc oderwać wzroku z broni. – Hore sor – jęczę ledwie żywy i wypuszczam przeklętą rzecz. - Ja pierdolę. – Ulga, jakiej doznaję, słysząc normalny, polski bluzg jest nie do opisania.
Wyrywam Jankowi flaszkę i ciągnę, jakbym pił herbatę, taki ładunek prądu szybko przywraca mi trzeźwość myślenia.
- Weź to do ręki. – Kiwam na topór, podając flaszkę.
- Nie.
- Nie? Czemu?
- Czemu? Przed momentem krasnolud wyskoczył ze śniegu i chciał nas zajebać. Ale mu się nie udało, bo strzyga go porwała! – Janek prawie krzyczy. – Zaraz po tym ty zaczynasz pieprzyć po… po… kurwa, sam słyszałeś.
- Strzyga? – Spoglądam na niego zaintrygowany wnioskiem.
- No strzyga. Jakbyś miał takiego syna, też byś wiedział, co się dzieje w tym ich fantastycznym świecie. Lubię to czy nie, ale Piotrek to mój syn i czasem po prostu muszę go wysłuchać. - Ciągnie do dna i dodaje. – Strzyga zabiła go już dwa razy… ale jacyś magowie go uratowali – kończy, chyba samemu nie wierząc, że wierzy w to, co mówi.
- To zadzwoń do niego! Może będzie wiedział, co się dzieje?
- A co mu powiem? Synku, przepraszam, że starałem się wybić ci z głowy te bzdury, ale przed chwilą tatusiowi krasnolud chciał uciąć głowę… Wyciągaj następną i chodźmy stąd.
- Jak to, chodźmy?! A co… z tym?! – Rozkładam ręce, ogarniając okolicę.
- A co ma być? Zetrzyj tylko odciski palców z topora i spadamy. Jeszcze się okaże, że to jakieś czubki z psychiatryka, które zajebały cały szpital… a na stylisku będą nasze dane. Co powiemy policji? Krasnolud ze strzygą. – Parsknął i ruszył przed siebie. Jak zazwyczaj przedstawia olewczy stosunek do świata, tak teraz popisał się zupełnie racjonalną oceną sytuacji, po raz kolejny zadając kłam twierdzeniu, że trzeźwość jest niezbędna do prawidłowego funkcjonowania.
Przez klika minut żaden słowem się nie odzywa, tylko w milczeniu podajemy sobie flaszkę - kotwicę, dzięki której nasze świadomości cumują jeszcze dokach rzeczywistości, a nie dryfują po bezkresnym oceanie szaleństwa. W sumie, nawet śmieszna sytuacja. Krasnolud? Strzyga? I ta dziwna mowa? Wprawdzie wiedziałem, co mówiłem, ale że w ten sposób? Może to rzeczywiście przez ten topór?
Nawet nie zauważamy, kiedy opróżniamy kolejną butelczynę. Na koniec sięgamy po rarytas – wiśniówka domowej roboty, będzie słodko w ustach. Do czystej nic nie mam, przeciwnie, lubię, ale po piątej flaszce już się dziwnie robi. A taka wiśnióweczka na finisz, to miód malina.
I nagle słyszymy rżenie koni.
W innych okolicznościach ogarnęłoby nas zwyczajne zdziwienie - w pobliżu znajduje się stadnina, więc koń w lesie, to nic nadzwyczajnego, nawet w zimową noc – dziwne, jednak do przyjęcia, ale teraz?
Janek patrzy w kierunku szlaku, z którego zrezygnowaliśmy, ja patrzę w przeciwnym – ogarniamy w ten sposób dwa horyzonty. Nim oddaję mu flaszkę, ciągnę jeszcze porcję, by sobie tolerancję większą na rycerzy, elfów czy orki wyrobić.
- Tam! – czuję szturchnięcie w żebra. Spoglądam za wskazaniem Janka i rzeczywiście, jest ruch.
Krasnolud ewidentnie biegł za czymś, a nowe postacie spokojnie maszerują. Na dwóch siwkach, jako pierwsi ujawniają swą obecność rycerze w lśniących zbrojach, dosłownie jakbym zobaczył Zbyszka z Bogdańca gotowego do szarży na Krzyżaka, albo innego Zawiszę chcącego ściąć głowę Turkom. Zwierzaki, brodzące w śniegu aż po same siodła, bez parsknięcia protestu prą przed siebie. Tuż za nimi idzie orszak, w dwuszeregu, a kolejne pary pojawiają się chyba z nikąd - niczym duchy przekraczające portal wymiarów wychodzą z mroku.
Zauważają nas w tej samej chwili, co my ich, ale w odróżnieniu od nas, nie dają po sobie poznać zdziwienia. Podchodzą bliżej, spokojnie pokonują metr za metrem a we mnie zaczyna wzbierać nieokreślone uczucie – raz jeszcze dzisiejszego wieczora widzę, ale nie wierzę, o zdradziecka rzeczywistości!
Janek nic nie mówi, tylko charczy, a na jego twarzy maluje się przerażenie. Spogląda to na grupę, to na mnie, chcąc usłyszeć pewnie jakieś wytłumaczenia, lecz jedyne, co mu daję, to wzruszenie ramionami. I nagle robi krok do tyłu i przewraca się.
- Janek… to… są… - Czuję, że cały alkohol gdzieś znika, a twarz ścina mróz. To, co widzę, bije na kolana wszystko poprzednie razem wzięte.
Jeden z rycerzy wykonuje gest mieczem i orszak staje.
- Hvem er du? – przemawia ten, który zatrzymał wszystkich. Jego żuchwa jest nieruchoma, lecz mówi. – Svar meg! – nie wiem, czego chce, ale chyba ponagla do odpowiedzi.
- Co ? Znaczy… słucham? – w końcu coś wyjękuję.
- Forbanet – mówi któryś z piechurów do jeźdźca.
- Posługujecie się mową przeklętych. – Rycerz tym razem mówi normalnie i chyba ma na myśli język polski. – Gdzie krasnolud?!
- Od... leciał. – Prawdopodobnie udzieliłem złej odpowiedzi, bo w, do tej pory pustych, czarnych oczodołach nieznajomego, zapalają się dwie ogniste lampki wściekłości, a z miecza zaczyna bić ognista łuna. – To znaczy… strzyga. Strzyga go porwała!
- Strzyga? – Rycerz spogląda na drugiego konnego, który tylko przytakuje czaszką, po czym porusza lekko lejcami i odjeżdża w górę zbocza. Pierwszy wskazuje mieczem na parę kuszników, następnie na nas, po czym sam oddala się za kompanem.
Ten gest wcale mi się nie spodobał.
- Kurwa, Janek, zrób coś.
- Zrób? A… co? – Patrzy na mnie bezradnie z ziemi, chowając się coraz głębiej w zaspę.
- Nie wiem! Cholera, to twój syn macha mieczem! Ja nawet syna nie mam, nie jestem nawet odważny!
Od śmierci dzielą nas sekundy, choć dla mnie to wieczność. Spoglądam błagalnym wzrokiem na żywe szkielety, ale te coraz pewniej celują z broni. Najwidoczniej wraz z ciałem zostały pozbawione miłosierdzia. Dostrzegam nawet na ich szczękach coś, co przypomina uśmiech, o ile kości mogą się wykrzywiać w takim grymasie. Jednak zamiast umierać, dzieje się znowu coś niespodziewanego – obydwaj kusznicy, niczym kopnięta wieża z klocków lego, padają na ziemię. Chrzęst łamanych kości, zgrzyt zbroi i oto przed nami, głęboko w śniegu, leży kupka czegoś, co przed momentem chciało nas zabić.
- Jeśli ty to zrobiłeś, to nawet nie chcę wiedzieć jak – szepczę do Janka, nachylając się nad szczątkami.
Ci, co ruszyli wcześniej, oczywiście orientują się w sytuacji i zawracają, a wraz z nimi wraca podmuch grozy - kosa znów zaczyna nad nami tańczyć. I kiedy po raz kolejny pogodzeni z losem, wpatrujemy się w powrót mrocznego orszaku, nieoczekiwanie przybywa wybawienie – od strony, skąd przybyli tamci, nadchodzi dwóch potężnych mężczyzn, dla których zaspy to żadna przeszkoda i z kosturów ciskają w szkielety jasnymi kulami energii.
Następuje wymiana ognia, pośród której obecność moja i Janka zostaje zepchnięta na drugi plan, moglibyśmy uciec, lecz zahipnotyzowani wpatrujemy się w potyczkę. Jedni strzelają sferami materii, drudzy bełtami. Bełty roztrzaskują się o, prawdopodobnie, magiczne tarcze przybyłej pary. Co parę serii, któryś z magów przestaje walczyć i zaczyna wykonywać gesty dłońmi wokół bioder, Janek podpowiada mi, że w ten sposób uzupełnia energetyczne tarcze – musi jednak całkiem sporo wiedzieć na temat fantastycznego świata.
Najpierw krasnolud, później strzyga, na koniec trupa trupów i dwóch czarodziejów. Nie myśląc, ciągnę wiśniówkę i podaję towarzyszowi. Obserwujemy potyczkę, jakbyśmy oglądali film 5D, brakuje tylko popcornu.
Szkieletowi kusznicy zręcznie napinają cięciwy, ale ich ataki nie przynoszą najmniejszego nawet efektu, z kolei para wysyła raz po raz pociski, ze śmiertelną skutecznością roztrzaskując kolejnych nie umarłych. Jedynie rycerze na koniach twardo trwają w siodłach, jakby ich zbroje były uświęcone przez samego Pana Ciemności i opierają się magicznym atakom. Nieoczekiwanie znowu podlatuje strzyga, pikuje od strony magów, zręcznie wymija wszystkie bełty, dopada konia jeźdźca, z którym rozmawiałem, zakleszcza szpony na jego kościstym karku i odrywa jego łeb od reszty szkieletu. Odlatując, delikatnie trąca jeszcze drugiego rycerza, który spada w zaspy. Czarodzieje dopełniają tylko formalności – ostatnimi pociskami rozpryskują w drobny pył resztki mrocznego oddziału, zostawiając na koniec konnych. Rycerze jednak nie dają za wygraną, unoszą miecze, a z paszczy wypuszczają wicher zniszczenia i rzucają się do szaleńczego ataku. Niestety dla nich, szarżują jedynie kilka metrów, okazuje się, że bez koni są zwykłymi szkieletami przyodzianymi w bezwartościową blachę. Jeszcze przed paroma sekundami wyglądali groźnie, a teraz leżą na śniegu jako kupka gruzu.
Po strzydze ani śladu.
Nie ruszamy się, nawet flaszka zastygła w dłoni u Janka - magowie podchodzą do nas. Mam tylko nadzieję, że skoro przegonili tych, co chcieli nas ukatrupić, to przynajmniej mają łagodniejsze zamiary.
Czekamy.
- Witajcie panowie. – Pierwszy, który przemawia jest starcem zarośniętym podobnie do krasnoluda, tyle że w białych kolorach i jest zdecydowanie wyższy oraz chudszy, a jego oczy przepełnione są mieszanką ciepła i mądrości. Aż chciałoby się rzec – Gandalf! W sumie nawet bym się nie zdziwił, gdyby zaraz wesołym, tubalnym głosem krzyknął „Ho, ho, ho, marry christmas”. Ale mówi zupełnie co innego – pyta o nasze zdrowie. Spoglądamy po sobie z Jankiem i zgodnie kiwamy, że ze zdrowiem wszystko w jak najlepszym porządku. – Doskonale. A widzieliście może coś dziwnego widzieliście? – Janek wskazuje na resztki szkieletów. - Ach, no tak. Ale poza tym nic?
- Był jeszcze krasnolud.
- I strzyga – dodaję.
Flaszka wróciła w obieg i nieoczekiwanie, zamiast trafić do mnie, trafiła w dłoń starca.
- Muszę sobie gardło czymś przepłukać, muszę. Te zaklęcia cholernie wysuszają usta – wyjaśnia i pije bez mrugnięcia najmniejszego, po czym podaje ją drugiemu. Ten ochoczo przechwytuje podarunek i żłopie niczym wytrawny degustator wina za parę złotych. A przecież pije wódkę. - Krasnoludem sobie głowy nie zawracajcie krasnoludem, a strzyga jest po naszej stronie, jest – mówi tak spokojnie, że właściwie mógłbym się uśmiechnąć i odejść. – Yarne, en alkoholiker, la flasken ned og ga vekk! – mówi, po czym obaj kierują się tam, skąd przybyli.
- Ale moment! – Chwytam starca za ramię, który to gest jest zaskakujący nawet dla mnie. – Może jakieś słowo wyjaśnienia? Bo tak… no… Kim wy jesteście?!
- Ach, przepraszam. To jest mój uczeń, Yarne mój uczeń. Yarne, w waszym świecie nie mówi, jego mózg jest jeszcze zbyt słaby jeszcze, by podołać zmianie otoczenia. Przejście przez Bramy to poważna ekspedycja – dodaje z powagą. – Ja natomiast jestem Mag Tomadus, ale możecie do mnie mówić Ziomek Tomek. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na dłuższą pogawędkę, musimy wracać, Yarne do tej pory osiągnął trzeci stopień wtajemniczenia kręgu magicznego i jego zaklęcia wytrzymałościowe są jeszcze słabe, nie może zbyt długo przebywać w waszym wymiarze, nie może. Ale jest młody i ma potencjał. – Spojrzał z dumą na swego ucznia. – Wprawdzie brakuje mu doświadczenia, ale z każdego czerpie maksymalne nauki… Moi drodzy! Nie przyjdzie nam niestety dłużej ze sobą przebywać nie przyjdzie, zatem życzę wam szczęścia w dalszym życiu i żegnajcie!
- Moment! – Przytrzymuję jego rękę. – Co tu się stało?! Krasnolud, strzyga, ty, on! Oni! I my w tym wszystkim! To się kupy nie trzyma!
Janek tymczasem ignoruje starca i próbuje skupić swój pijacki wzrok na czymś, co leży w śniegu.
- Ależ trzyma, trzyma, nawet nie wiesz jak bardzo trzyma… Choć rzeczywiście, ostatnio coś zaczęło się sypać, zaczęło.
Nagle Janek daje nura w zaspę, gdzie leżą rozsypane kości i z zapałem psa czującego zwierzynę, zaczyna przetrząsywać sterty. Ignoruję go jednak, kto zrozumie pijanego? I wracam do starca.
- Jak tu przybliście?! – zadaję oczywiste pytanie.
- Ech, Bramy otwarły się i nasz świat zaczął przenikać do waszego. Właściwie, takie sytuacje mają miejsce od zarania dziejów, ale przeważnie tylko jedna, czasem dwie się otwierały od czasu do czasu i wtedy jakiś stwór przybywał od nas do was wtedy. Stąd właśnie u was wzięły się wilkołaki, wampiry, strzygi, smoki, krasnoludy i całe to inne ścierwo, którego u nas nie sposób wytępić nie sposób. Tylko że wy w te stworzenia nie wierzycie, macie swoje utarte poglądy o rzeczywistości i nie potraficie ich zmienić, choćby wam potwór jelita na wierzch wybebeszył i tak będziecie uważać, że to przebrany szaleniec ze szpitala psychiatrycznego. Chociaż owszem, nadaliście im, właściwie całemu wymiarowi, z którego pochodzę, specjalną nazwę. – Ziomek Tomek zamyślił się, mlasnął ustami, po czym kontynuował. – Jeślim w błędzie, popraw, ale owa nazwa to fantastyka chyba. Nazwa, nazwą, najważniejsze jest jednak to, że jestem Strażnikiem i strzegę Bram. Otóż, ostatnimi laty Bram otwiera się coraz więcej, dlatego też zacząłem szkolić Yarnego, by mi pomagał zacząłem szkolić.
- Dlaczego te stwory do nas przechodzą? – wtrącił nagle Janek, ciągle grzebiąc w kościach. Widać, by mieć dobrą podzielność uwagi, wcale nie potrzeba być trzeźwym. Kolejny mit obalony.
- A dlaczego miałyby nie przechodzić? Są silne i głodne. – Mag Tomadus wzruszył ramionami. – A wy słabi i smaczni, według ich jadłospisu oczywiście smaczni. W naszym świecie wiele się o was mówi, liczni spośród nas znają wasze języki, zwyczaje…
- Czemu więc my o was nic nie wiemy? – zadałem oczywiste pytanie.
- Ależ wiecie! Tylko nie wierzycie. Powiedzcie mi, kto wam da wiarę w to, co tu zaszło? – Rozejrzał się dookoła, a my milczeliśmy. – No właśnie, chyba sami rozumiecie. Możecie o tym opowiadać, ale tylko jako bajkę do kominka, możecie opowiadać.
- Mogę to wziąć? – Janek wstał z mieczem, tarczą i częścią zbroi w dłoniach i zapytał jakby w dłoni trzymał tabliczkę czekolady. – Dla syna.
- Możesz… - Nagle twarz starca stężała, zmrużył oczy, dotknął policzka Janka i uśmiechnął się szeroko. – Yarne, patrz! Blodig helvette! Przecież to… Nie może być! – Przybliżył się do Janka, powąchał go i uśmiechnął jeszcze szerzej, choć wydawało się to niemożliwe. - No tak! Piotrek! Jesteś ojcem Piotrka, jesteś!
- Mmm, no jestem – wydukał Janek dość niepewnie.
- No to go pozdrów od nas i niech przyszłość ma lśniącą! Pozdrów i życz powodzenia w następnych wyprawach przeciw Krzyżowcom! – Ziomek Tomek wskazał szczątki jeźdźców, na płaszczach których widniał czarny krzyż. – Pozdrów go, niechaj się szybko zobaczymy. A teraz do zobaczenia! Mamy jeszcze parę spraw do załatwienia mamy. – Odwrócili się i odeszli. Nawet ich nie próbowaliśmy zatrzymywać, wszak wytrzymałość Yarnego miała swoje granice w naszym świecie.
Szybko zniknęli między drzewami, w szarości nadchodzącego poranka. Gdzieś ponad naszymi głowami przeleciało coś ciemnego, rzucając cień na śniegu. Tym razem strzyga nie wzbudziła we mnie grozy, bardziej zaciekawienie.
Dopiłem flaszkę i cisnąłem na szkielety.
- To co? – Wzruszyłem ramionami. – Idziemy, nie?
- Hm. – Janek spojrzał na złom trzymany w rękach, na mnie, znowu na złom i westchnął. – Ile masz miejsca w plecaku?
- Nie! Nie wsadzisz mi tego!
- Nie chcę ci wsadzać, tylko przerzucić rzeczy od siebie do ciebie. Miecz owinę w szmaty, tarcza może jakoś wejdzie, naramienniki też.
- Dobra. Tylko… Czemu ty nie gadasz po… po… no wiesz, kiedy dotykasz tego żelastwa, a ja tak? – Janek podsunął mi pod nos miecz, sugerując, bym położył na nim dłoń. Uczyniłem to z pewnymi obawami.
- Jeg sier nei, og… - Oderwałem z przerażeniem palce od oręża. – Kurwa, język można sobie połamać. Co za pojebana mowa?
- Może ty masz jakiś dar, że ci się tak zmienia? Jesteś jakimś wybrańcem, pomazańcem czy cholera wie kim jeszcze? W każdym bądź razie… - nie dokończył, tylko posłał mi lisi uśmiech. – Daj jointa. – Dałem, a on odpalił bez pośpiechu, zaciągnął się, mlasnął ustami. - Chyba już nie ma sensu iść do schroniska, mieliśmy ciekawego sylwestra.
- Też tak myślę. – Zaczęliśmy schodzić na przystanek. Na pamiątkę wziąłem sobie kość jednego z piechurów. Bezpiecznie zapakowaną, odizolowaną ode mnie.
Kierowca autobusu zrobił dziwną minę, kiedy prosząc o bilet, zamiast zwykłej polskiej mowy, usłyszał niezrozumiałe charkanie z mojej strony, najwidoczniej musiałem czegoś dotykać, więc zacząłem grzebać w kieszeniach dla wyjaśnienia problemu. Kierowca zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy z uśmiechem idioty wyciągnąłem z kieszeni kość, która podstępnie wywinęła się z zawiniątka. Podałem ją Jankowi i dopiero wtedy normalnie poprosiłem o to, czego potrzebowałem.
Wracając do domu uznaliśmy obaj, że musimy poważnie pogadać z Piotrkiem, chłopak chyba nie jest tylko hobbystą.