Światło w ciemnościach (fragment większej całości)

1
Tym razem coś ze współczesności. O Bożym Narodzeniu, chociaż niekoniecznie świątecznie.

Ogarniało nas już przedświąteczne rozleniwienie, więc próbę skończyliśmy przed szóstą. Mogliśmy sobie na to pozwolić. Za dwa dni ostatni koncert, a potem spokój aż do Nowego Roku; kolejne pandemonium nadciągnie dopiero wraz z karnawałem. Chowałem właśnie do futerału moją wiolę, kiedy zadzwonił domofon. Armin odebrał i otworzył drzwi.
- Till, masz gościa.
Ki diabeł, tak bez zapowiedzi? Każdy, kto odwiedzał tę naszą pustelnię na obrzeżach Rzymu, najpierw się umawiał, żeby potem nie kołatać na próżno do zamkniętej bramy.
Do studia wszedł masywny blondyn w czarnej kurtce. Falujące włosy opadały mu na czoło.
- Dobry wieczór, czy mógłbym rozmawiać z panem Tillem?
Najwyraźniej uważał, że to moje nazwisko. Podszedłem do niego.
- Dobry wieczór. Tylman Moretti. Słucham pana.
Szybko opanował zaskoczenie. Prawie zgniótł mi dłoń w uścisku.
- Filip… - Nazwisko zabrzmiało jakoś egzotycznie. Uśmiechnął się. – Słyszałem, że jest pan organistą.
- Ściśle mówiąc, grywam na organach. Hammonda. – Wskazałem głową w głąb studia.
- Ach, tak. Bo widzi pan, ja jestem proboszczem parafii świętej Małgorzaty. Tu niedaleko, we Frascati. Stała się rzecz fatalna, nasz organista trafił wczoraj do szpitala na operację, zupełnie niespodziewanie, i mowy nie ma, żebym teraz przed świętami znalazł jakiegoś zastępcę. A taki miły chłopiec, Marco, on u nas bierze udział w jasełkach, powiedział mi, że w zespole jego taty gra świetny organista, pan… pan Till.
Odwróciłem się.
- Toni, coś wiesz na ten temat?
Toni nie patrzał na mnie. Pospiesznie dopinał kurtkę.
- No, ja już znikam. Cześć, chłopaki, do jutra. Angelo, chodźże wreszcie i ty.
Uśmiechnął się, skinął nam ręką i już go nie było. Angelo wyszedł z pewnym ociąganiem.
Proboszcz utkwił we mnie oczy okrągłe i jasnoniebieskie, zaskakująco dziecięce w twarzy dojrzałego mężczyzny.
- Czy pan… Czy ksiądz chciałby zatrudnić mnie do tych jasełek?
- Ależ skąd. Tam dzieciaki muzykują same, bardzo pięknie. Marco nimi kieruje. Nie, ja przyjechałem prosić, żeby zechciał pan zagrać do mszy. Choćby tylko do pasterki, a potem sumy w pierwszy i drugi dzień świąt. Przecież pan rozumie – uroczysta liturgia i milczące organy… Jak to będzie wyglądało?
- Aha…
Źle trafił. W ogóle nie wybierałem się w święta do kościoła.
Pokręciłem głową.
- To niemożliwe. My gramy muzykę dawną, ale świecką, więc nie wykorzystujemy w niej organów. Straciłem wprawę. A na święta wyjeżdżam na Sycylię.
- Ach, tak… - Z księdza jakby uszło powietrze. – A Marco powiedział mi, że pan spędza Boże Narodzenie z jego rodziną.
- Bo tak miało być – wmieszał się Armin, który słuchał z wyraźnym zainteresowaniem. – Rodzice Marka rzeczywiście zaprosili nas do siebie. Dopiero całkiem niedawno zmieniliśmy plany. Ale, Till – a może jednak?
- A niby jak? Ja nie otrzymałem cennego daru bilokacji. Skoro mamy być w Taorminie, to nie tutaj.
- Może… może przesunęlibyśmy wyjazd o trzy dni? Zostanie nam jeszcze tydzień.
To on lubił różne wariackie wyskoki, nie ja. Teraz jednak nie mogłem mu powiedzieć: sam sobie zagraj. Ze swoją lutnią, a nawet i skrzypcami, nie miał czego szukać na mszy.
- O, właśnie – ożywił się ksiądz. – Taka mała zmiana planów. Trzy dni to przecież tak niewiele. A jeśli chodzi o wieczerzę wigilijną, to zapraszam pana… panów na plebanię. Moja gospodyni wszystkim się zajmie. No i honorarium też wchodzi w rachubę. Nie jesteśmy zamożną parafią, lecz nie grałby pan za darmo.
Tego właśnie brakowało mi do pełni życia. Wigilii z księżą gospodynią.
Wlepiał we mnie te niebieskie ślepia jak w cudowny obraz. Trochę z boku Armin przypatrywał się z uciechą, manipulant jeden.
- Ja naprawdę przestałem grywać na organach piszczałkowych – powiedziałem bezradnie, zdezorientowany tym dziwnym przymierzem. – I nie znam tych w pańskim… w księdza kościele.
- Mógłby je pan obejrzeć, choćby zaraz. To przecież niedaleko. Nie jestem specjalistą, ale wydaje mi się, że to bardzo porządny instrument. Pojedziemy? – Odwrócił się w stronę Armina.
- Spróbuj, Till, co ci szkodzi.
- Niczego nie obiecuję – zastrzegłem, chociaż czułem, że jeśli pozwolę tam się zawieźć, nie będzie dla mnie ratunku. – Jak ja mam teraz wracać do gry, ot, tak sobie, na zawołanie?
Wychodząc ze studia przepuściłem księdza przodem i pogroziłem Arminowi pięścią.

Jechaliśmy boczną, krętą drogą przez winnice. W świetle reflektorów co chwila na wprost maski wyskakiwały jakieś pnie czy słupy i zaraz błyskawicznie odpływały na bok. Ksiądz miał mocne nerwy albo znał trasę na pamięć.
- Dopiero w październiku objąłem tę parafię – powiedział, jakby chciał się usprawiedliwić. – Wcześniej pięć lat spędziłem na misji w Kongu. Bo ja jestem salezjaninem, a to zakon misyjny. No i nie zdążyłem jeszcze poznać tutaj ludzi, a w radzie parafialnej nikt akurat nie ma znajomego organisty. Ale ten Marco to dobry dzieciak, bardzo się przejął.
Misjonarz, niech to szlag. Taki nie boi się przeszkód, za nic ma drogi, które składają się z samych zakrętów i nie ustanie, póki nie dopnie swego.
Mówił swobodnie po włosku, prawidłowo wymawiając te wszystkie gi, ci, sci, ale nietutejsza melodia zdań wskazywała, że nie jest Włochem. Wszystko jedno, kimkolwiek był, wprowadzał w moje życie zamieszanie, które wcale mi się nie podobało.

Kościół na krańcach Frascati był nowoczesny, jasny i przestronny, organy też dosyć nowe, na trzy manuały, ze zgrabnym prospektem. Rzuciłem okiem na tabliczkę z nazwą producenta. Fratelli Ruffatti. Nieźle.
Na emporze chórowej trochę pachniało kurzem, ale porządek wszędzie panował idealny. Włączyłem zasilanie, usiadłem przy kontuarze i zacząłem przyglądać się przełącznikom rejestrowym. Kiedy ja to opanuję? Od niechcenia uderzałem w klawisze. Pierwszy manuał, drugi, trzeci… Wnętrze akustykę miało nie najgorszą, pogłos był ledwo słyszalny i dźwięk nie kotłował się pod sklepieniem. Co tutaj grają w Adwencie? Nie miałem pojęcia, więc spróbowałem toccaty z mszy niedzielnej Frescobaldiego. Grałem z pamięci, luźne wariacje dla sprawdzenia możliwości rejestrów. Ksiądz nie odstępował instrumentu, tkwił z palcami zaciśniętymi na krawędzi stołu gry, jakby w obawie, że nagle uniesiemy się i znikniemy gdzieś w przestworzach – i ja, i organy.
- Musiałbym dużo ćwiczyć – Pokręciłem głową.
- Kiedy tylko pan zechce. Poza godzinami nabożeństw wszystko będzie do pana dyspozycji.
- A co ze śpiewem? Ja nie znam śpiewów mszalnych po włosku.
- Jak to? To pan uczył się mszy tylko po łacinie?
- Nie, po niemiecku – wyjaśniłem z rezygnacją. – My nie jesteśmy Włochami. Przyjechaliśmy tu z Wiednia dopiero parę lat temu. Nigdy w życiu nie śpiewałem włoskiej mszy.
Ksiądz, zamiast się zmartwić, niespodziewanie roześmiał się.
- No to obsada nabożeństw będzie międzynarodowa; ja jestem Polakiem. O śpiew ludu niech się pan nie kłopocze, chór mamy tu całkiem niezły. Pan będzie odpowiadał tylko za muzykę.
Śpiew ludu…
Armin, który cały czas stał oparty o szafkę z nutami, uśmiechał się. Ciekawe, jaki znalazł sobie powód do radości. Niedoczekanie jego.
- A dla kolegi przypadkiem nie znajdzie ksiądz zajęcia? – spytałem jadowicie. – Ja kalikanta nie potrzebuję, ale śpiewać to on potrafi. Obejmuje cztery oktawy, jak Freddie Mercury.
- Szkoda dołączać taki głos do chóru – odparł całkiem poważnie. – Ale po liturgii można by zaśpiewać parę pieśni, miałem nawet taki pomysł. Chodźmy teraz na plebanię, napijemy się czegoś i porozmawiamy o szczegółach.
Zamykając drzwi od empory dorzucił jeszcze:
- Freddie Mercury, tak. To była postać. Chociaż ja naprawdę cenię Kena Hensleya. Nigdy nie miał wielkiego głosu, ale teksty ciągle pisze niezłe.

- Czy tobie rozum odjęło? – warknąłem, kiedy rozstaliśmy się z księdzem przed naszą bramą. – W coś ty mnie wrobił, no, w co?
- Spełnisz dobry uczynek – odparł z niezmąconym spokojem. – Pomyśl, jaki zawód przeżyliby ci wszyscy parafianie, gdyby organy milczały. A chór jak miałby śpiewać, a cappella?
- A co w tym złego? Przez całe wieki tak się w kościele śpiewało. Dobre uczynki to sam sobie spełniaj, jeśli się nie możesz powstrzymać. Dlaczego moim kosztem?
Potknąłem się o krawędź płyty na ścieżce i straciłem równowagę. Złapał mnie za ramię.
- Jaki ty się zrobiłeś awanturny – westchnął. – Chyba ta odrobina wina ci zaszkodziła, chociaż nie było najgorsze. Sukienkowy jest całkiem niegłupi, prośbę miał sensowną, czego się indyczysz? Naprawdę tak ci żal tych paru dni na Sycylii?
- To się jeszcze okaże, ile w tym sensu – zaprorokowałem ponuro. – Ty wiesz, że kościelnym organistom stawia się wysokie wymagania moralne? Ja do spowiedzi nie pójdę, nawet jeśli on tego zażąda. Zresztą i tak nie dostałbym rozgrzeszenia. I dopiero wtedy nastąpi prawdziwa klapa. Kto będzie za to odpowiadał?
Przygryzł wargę, ale zaraz pokręcił głową. – On ci się nie każe spowiadać. Zna życie…

Tak więc zostałem, na kilka dni, zastępcą organisty we włoskiej parafii kierowanej przez polskiego salezjanina. Ciekawe, co powiedziałaby na to moja babka, której niegdyś marzył się organista w rodzinie.
Żeby poznać organy, grałem prawie codziennie. Wikary Luigi, który pochodził z Lacjum i wiedział wszystko o miejscowych zwyczajach, pomógł nam wybrać pieśni i muzykę do zmiennych części mszy. Kiedy ćwiczyliśmy po południu, na emporę zaglądał Marco, dumny, że szefuje gromadce grających dzieciaków. Signora Rufina, starsza dama, która chórem parafialnym kierowała z wdziękiem kapitana karabinierów, pierwszego dnia przysłuchiwała się nam nieufnie. Gdy jednak Armin na zakończenie próby zaśpiewał Serenadę Schuberta, rozrzewniła się.
- Pan jest prawdziwym artystą, maestro!
Dziewczyny z chóru też były tego zdania. Nie odstępowały go na krok, a on przychodził na próby, chociaż właściwie nie musiał.
Występ Armina na pasterce miał się ograniczyć do solowego odśpiewania Stille Nacht już po liturgii. Chcieliśmy coś mniej zgranego, Armin proponował piękną Es ist ein Ros entsprungen, na motywach z księgi Izajasza, ale tutaj i ksiądz Filip, i Włosi byli nieugięci. Stille Nacht, bezapelacyjnie. Ros może być po sumie, albo w drugi dzień Świąt. Ksiądz dał mi także nuty polskiej pieśni. Miał ją zaśpiewać jakiś jego rodak, który przyjedzie dopiero na same święta.
- To stara kalenda, jeszcze z osiemnastego wieku – objaśnił. – U nas zawsze kończy pasterkę.
- My dużo śpiewamy tych pieśni bożonarodzeniowych – dorzucił z lekką nutą nostalgii. – Nie tak, jak tutaj. Dwie to przecież tyle, co nic. No, ale – machnął ręką – nie będę Włochom zmieniał ich zwyczajów.
Kilka razy przećwiczyłem tę melodię. Kojarzyła mi się z polonezem. W odróżnieniu od delikatnej, pastelowej Stille Nacht, miała w sobie powagę i pewien rodzaj dostojeństwa bez pompatyczności. Dobrze się razem uzupełniały.
A ksiądz szedł jak taran. Sam nie wiem, jak to się stało, lecz zgodziłem się grać na wszystkich mszach świątecznych. Zaofiarował nam gościnę na plebanii, żebyśmy nie musieli dojeżdżać. Taormina rozwiała się w niebycie, gdyż na Nowy Rok także przypada uroczysta liturgia. Właściwie powinienem był dać na mszę, żeby organista wyzdrowiał do Trzech Króli.

Pamięć gorliwie podsuwała mi wiedzę dawno pogrzebaną, którą zdobywałem najpierw jako ministrant, a potem grając na organach. Nie ma organisty, którego by nie uczono liturgii i muzyki sakralnej; zadziwiająco dużo jeszcze pamiętałem. Ciągle jednak towarzyszyło mi poczucie, że jestem nie na swoim miejscu, w jakiś sposób wprowadzam w błąd księdza i lekkomyślnie poruszam się po terenie, na którym nigdy już nie powinienem choćby stopy postawić.
To nie o sumę moich grzechów chodziło, ani nawet o ich rodzaj, chociaż nie były to kwestie bagatelne.
Razem z muzyką wracały wspomnienia tej zimy, kiedy umierała mama. Ile ja wtedy miałem lat? Siedemnaście… Już jesienią źle się czuła, a w grudniu okazało się, że nie ma dla niej ratunku. Ogłupiali krążyliśmy pomiędzy domem a kliniką onkologiczną. Ojciec i bliźniacy starali się nic po sobie nie pokazywać, ale ja dostawałem mdłości, ledwo wchodziłem na korytarz szpitala. Tam nawet ściany nasycone były strachem, bólem i poczuciem bezsilności. Patrzałem na twarz mamy, z dnia na dzień coraz bardziej żółtą i wychudzoną, na oczy w sinych kręgach i nie mogłem pojąć, dlaczego Bóg, do którego mieliśmy zwracać się w modlitwie jak do ojca, zafundował swoim dzieciom ten koszmarny spektakl powolnego umierania.
Nie chodziło mi o takie głupstwa, jak wolna wola. Mogłem uznać ją za jakiś kaprys Stwórcy, który daru wolności nie obwarował żadnymi ograniczeniami, hamującymi ludzką skłonność do sadyzmu. Nie byłem jednak w stanie przyjąć tego, co jeszcze wpisał w samą materię. Po co obmyślił te mechanizmy, które sprawiały, że ciało zamieniało się w cuchnący łachman szarpany bólem i rozkładający się, chociaż ciągle jeszcze była w nim uwięziona… No właśnie. Co to było? Dusza? Iskra Boża?
Przecież mógł zadowolić się tworzeniem gigantycznych ognistych kul i rozrzucaniem ich w kosmicznej pustce. Mógł bawić się obmyślaniem galaktyk, w których wokół słońc krążyły planety tysiące razy piękniejsze, niż Ziemia. Dlaczego wykorzystywał swoją potęgę, żeby skazywać na udrękę istoty, które były tak kruche i nikłe wobec jego wielkości? A kiedy babka, nagle postarzała i zgaszona, powiedziała z rezygnacją: każdy musi nieść swój krzyż, zacisnąłem tylko pięści. Chciałem krzyknąć z całej siły, że nie, ja się nie godzę, nie uznaję takiego porządku i nie będę go pokornie znosił.
Mama zmarła w lutym, a przed Wielkanocą poszedłem do spowiedzi. Proboszcz w naszej parafii nie był ani głupi, ani nieczuły. Znał nas od dawna i współczuł mi. Cóż mógł jednak powiedzieć poza tym, że nie można obrażać się na Pana Boga? I że moja wiara jest jeszcze niedojrzała.
Może naprawdę taka była.
Nie mogłem jednak pojąć, dlaczego dojrzałość w wierze ma być uległą zgodą na każde okrucieństwo, jakie zechce nam zaserwować Stwórca. Nie byłem intelektualistą i nie potrafiłem roztrząsać zawiłości teodycei. Może jednak mieli rację ci, którzy uważali, że ten jedyny świat, jaki znamy, został stworzony przez ponurego demiurga, który zazdroszcząc Bogu jego kompetencji wymyślił coś, co było nieudolną parodią prawdziwego ładu i piękna.
A może trafiliśmy tu za karę, tracąc przy narodzinach świadomość, z jakiego powodu zostaliśmy uwięzieni w tych marnych, skazanych na szybki rozpad ciałach?
Dlatego nie potrafiłem świętować radosnego Bożego Narodzenia. Jeżeli nawet Bóg stał się człowiekiem – cóż to zmieniało w naszej kondycji, w tym błąkaniu się pomiędzy niewiadomymi, w codziennym zderzaniu się z cierpieniem, którego sens ciągle pozostawał zakryty? Wpadła mi w ręce książka Dlaczego złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom. Autor, pobożny Żyd, też nie wiedział. Nikt nie wiedział, dlaczego.
I wtedy przestałem grać na organach. Nie można muzyką chwalić Pana, jeśli czuje się wobec niego tylko nieufność podszytą zwątpieniem. Na uniwersytecie muzycznym wybrałem kameralistykę, tym łatwiej, że i Armin tam się zgłosił.

Każdy ból kiedyś się ucisza. Mogłem znowu zaglądać na świąteczne jarmarki pełne świateł i zapachów, grzanego wina z goździkami, pierników i pieczonych kasztanów. Podobały mi się kiczowate obrazki z rozświetloną kaplicą pośród osypanych śniegiem jodeł. Dużo traciły dzieci Toniego i Laury, które, jak to we Włoszech, nie miały w domu choinki. Ta świąteczna ozdobność przypominała mi powierzchnię choinkowej bombki – kolory, blask, migotanie okruszków brokatu. Pod kruchą skorupką nie było jednak nic. Albo, co gorsza, kryło się tam coś mocno niepokojącego.
Na szczęście, ciepłe włoskie zimy pośród wzgórz znaczonych ściegami cyprysów i plamami szarawej zieleni oliwek nie przywoływały wspomnień z czasów, kiedy świat nagle utracił swoją łagodność i harmonię. Cóż, wszyscy potrzebujemy trochę radości. Nie da się żyć w stałej kontrze, zwłaszcza wobec samej istoty życia.

W wigilijne popołudnie Armin marudził przed otwartą szafą. Ciemny garnitur – dobry dla urzędnika w banku, nasze sceniczne kaftany – zbyt krzykliwe, nieodpowiednie do kościoła. Wyciągał, oglądał, odwieszał, wreszcie spojrzał na mnie z desperacją w oczach.
- Wiesz co, ja stanę obok ciebie, na chórze. Nie będą na mnie patrzeć, więc nieważne, w co się ubiorę.
- To załóż ten czerwony sweter, coś w nim wczoraj skuter czyścił.
Ledwo zdążyłem się uchylić, a w odwecie wykręciłem mu rękę.
Wybrał w końcu perłowoszarą koszulę z grubego połyskliwego jedwabiu, ze srebrnym haftem wzdłuż zapięcia. Poszedłem w jego ślady. Koszule mieliśmy prawie identyczne, moja różniła się jedynie bladozłotą barwą haftu. Do tego czarne sceniczne spodnie – i byliśmy gotowi.

Na plebanii zastaliśmy obu księży i szczupłą blondynkę w ciemnej sukni ozdobionej szerokim białym kołnierzem i białymi mankietami.
- To moja siostra, Ewa – wyjaśnił ksiądz Filip. – Gospodyni dałem wolne, niech spędzi święta razem z tym swoim biedakiem, w szpitalu. Ewa ją zastąpi.
Nastrój od razu mi się poprawił. Gospodyni, która była żoną organisty, zawsze spoglądała na mnie z nieufnością. Pewnie się obawiała, że chcę wygryźć z posady jej męża.
W saloniku zastawiony już stół jaśniał bielą obrusa i blaskiem świec w lichtarzu, a lampa na komodzie oświetlała grupkę królów i pasterzy wokół Dzieciątka w żłobku. Nad nimi migotała złociście choinka w drewnianej donicy.
- To mój poprzednik je zostawił. – Ksiądz Filip zauważył, że przyglądam się figurkom z biskwitowej porcelany. – A jodełkę dostałem od naszego parafianina, ogrodnika, żeby mi przypominała Polskę. Miłe, że o tym pomyślał. Luigi wszystko tutaj urządził i nawet ubrał choinkę. Ja sam nie bardzo potrafię zajmować się takimi rzeczami.
- Bo trzeba łączyć tradycje – pogodnie stwierdził wikary. – Twoją, zaalpejską i naszą, włoską. Przecież szopka to pomysł świętego Franciszka.
Ksiądz Filip wziął ze stołu Biblię, otworzył ją w miejscu, gdzie była zakładka i podsunął Luigiemu.
- Masz, będziesz czytał. To jeszcze jedna tradycja, do tego pewnie najstarsza ze wszystkich. I najszlachetniejsza.
Stanęliśmy wokół stołu. Luigi rozpoczął:
W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano mieszkańców całego państwa. Wyruszył też i Józef z Galilei, z miasta Nazaret…

Na wieczerzy było trochę potraw włoskich, trochę polskich. Zupa grzybowa, niezachęcająco szarobura, smakowała znakomicie. Armin ucieszył się, kiedy rozpoznał, że smażona ryba to karp. Tyle lat go znałem, a nie miałem pojęcia, że u niego na Wigilię jadało się właśnie smażonego karpia. U nas ryby zawsze podawała babka ze strony mamy, ale ja karpia nie lubiłem, gdyż miał posmak błota.
Armin i ksiądz Filip przekomarzali się z Luigim. Objaśniali mu różnice w obyczajach plemion zaalpejskich, żyjących gdzieś w puszczach między Wiedniem a Krakowem, i tych nadmorskich, które muszą delektować się smakiem muli zbieranych ze skał po przypływie. Tworzyli jakąś własną wersję historii łowiectwa i zbieractwa. Nawet mnie w to wciągnęli, mieszane pochodzenie dawało mi prawo do reprezentowania obu kultur.
Siostra księdza przynosiła z kuchni półmiski i zmieniała nakrycia w milczeniu. Czasem tylko uśmiechała się lekko. Prawdziwa Marta. Około trzydziestki, długie włosy zebrane w węzeł na karku, zręczne ruchy. Kiedy sprawdzała, czy na stole wszystko jest jak trzeba, widziałem jej oczy, równie błękitne i okrągłe, jak u brata. Siedząc naprzeciwko mnie opuszczała powieki, gdy tylko spoglądałem w jej stronę. Wyraźnie unikała kontaktu. Może nie znała włoskiego albo opanowała jedynie parę zwrotów grzecznościowych, a może w ogóle nie mówiła w żadnym obcym języku? Nie chciałem wprawiać jej w zakłopotanie, więc nie zaczynałem rozmowy.
W ogóle niewiele się odzywałem, lecz po raz pierwszy od wielu lat nie czułem przymusu świętowania. Wart jest robotnik zapłaty swojej – te słowa dzisiaj odnosiły się do mnie. To była część mojej zapłaty, miałem konkretną pracę do wykonania i byłem tu potrzebny.
Armin dostrzegł w kącie gitarę. Ksiądz Filip przyznał bez skrępowania: owszem, grywa na niej od czasu do czasu. Salezjanie pracują również wśród młodzieży z ulic, a wtedy na wielu rzeczach trzeba się znać. Nie, żeby od razu brał się za rapowanie, to nie jego klimaty, wychował się na klasycznym rocku, ale przynajmniej ma o czym porozmawiać z młodziakami. Może ich nawet nauczyć paru akordów. A teraz, po kolacji, jeśliby pan Armin zechciał…

Armin zechciał. Nie grywaliśmy nigdy pieśni bożonarodzeniowych i nazywaliśmy je religijną konfekcją, więc ten repertuar musiał pamiętać jeszcze ze szkoły. Ale pamiętał dobrze. Było coś niedzisiejszego w tym naszym spotkaniu z sukienkowymi: dawaliśmy im muzykę, a oni nam utrzymanie, chociaż plebania na krańcu Frascati w niczym nie przypominała dworu średniowiecznego biskupa.
- Długo mógłbym tak słuchać – westchnął ksiądz Filip i przeciągnął się w fotelu. – Żadna płyta nie zastąpi takiej muzyki na żywo. Ale życie proboszcza to nie bajka, muszę jeszcze popracować nad kazaniem. A ty, Ewa – ciągle mówił po włosku – może byś teraz z panem Tillem przećwiczyła swój śpiew?
Skinęła głową jak posłuszna uczennica.
- Dobrze, Filipie. Wezmę tylko nuty. – Jej włoski był zupełnie płynny. Pierwszy raz zwróciła się wprost do mnie. – Proszę o chwilkę cierpliwości. Zaraz się przygotuję i będziemy mogli pójść do kościoła.
Gdyby nagle przemówiła fotografia Matki Teresy nad drzwiami, nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia.

Musiała już nieraz śpiewać z towarzyszeniem akompaniatora, gdyż bez kłopotów wchodziła w odpowiedniej chwili. Tekst podawała naturalnie, unikając afektacji. Miała przyjemny mezzosopran, niezbyt mocny, lecz głęboki i nasycony. Po paru podejściach dopasowaliśmy tempo.
Później jeszcze akompaniowałem Arminowi. Przysłuchiwała się w skupieniu, chociaż nie robiłem żadnych uwag, bo i nie było do czego.
- Wszystko będzie dobrze – zapewniłem na koniec. Zaczynała mnie trochę drażnić tą swoją powściągliwością. – Pani uczyła się śpiewu, prawda?
- Nie, właściwie nie – odparła z lekkim wahaniem. – Śpiewałam tylko w chórze akademickim.
- Przecież słychać, że jest pani profesjonalistką – Armin pospieszył z komplementem. – A nie myślała pani o śpiewie solowym?
- Nie mam czasu na takie zabawy.
Może chcąc złagodzić szorstkość słów, dodała tonem wyjaśnienia:
- Jestem zakonnicą. Należę do Małych sióstr Jezusa. Pracujemy wśród ludzi ubogich, imigrantów… Nie skupiamy się na pięknej liturgii.
Popatrzyła na nas. Miny mieliśmy chyba nietęgie, gdyż nagle rozjaśniła się uśmiechem.
- Nie musimy nosić habitów. Ubieramy się stosownie do okoliczności.

Umówiliśmy się z księżmi, że zaczynam grać tuż po wybiciu dwunastej na kościelnym zegarze. Chór stał na dole, przed samym prezbiterium, my z Arminem i Ewą na emporze. Kościół zapełniał się ludźmi, nadchodzili grupami i widać było, że wielu ma tu swoje stałe miejsca. Zauważyłem Toniego i Laurę z dziećmi, Marco kręcił się, odwracał głowę i chyba na wszelki wypadek, bo nie mógł nas dostrzec, pomachał ręką w stronę organów.
Raz… dwa… trzy… miarowy, mocny dźwięk poczułem całym ciałem. Kiedy wybrzmiało echo ostatniego uderzenia, pochyliłem się nad klawiaturą.
Granie do mszy nie dostarcza głębokich przeżyć duchowych. Przypomina raczej ciągnięcie wózka przez dwa niedopasowane konie, z których jeden jest ważniejszy. Myślałem tylko o tym, by dostosować się do tempa i tonacji, narzucanych przez celebransa. Chóru mogłem być pewien, nie na darmo ćwiczyliśmy. Księdzu Filipowi towarzyszyłem w ciągłym napięciu.
Kazania słuchałem półuchem. To był dla mnie czas odpoczynku, co zresztą mogłem usłyszeć, poza banalnym zachwytem nad cudem tych narodzin, które niosą radość światu? Ksiądz tymczasem mało mówił o radości, więcej o tajemnicy, o niepojętej zagadce Boga, który przyjął ludzkie ciało. Tak, tutaj mogliśmy się spotkać, w tym zdumieniu nad czymś, co przekraczało nasze możliwości pojmowania. Potem jednak on prowadził swą trzódkę do jakiejś krainy spełnionych obietnic, a ja zostawałem we mgle.

Pieśni po liturgii rozpoczął chór śpiewając Tu scendi dalle stelle, część wiernych dołączyła się i głos wypełnił całe wnętrze. To był właśnie ten hymn radości, odpowiedź ludu na anielskie Gloria. Po ostatnim akordzie odczekałem chwilę i cicho, delikatnie, zacząłem Stille Nacht. Grałem bez żadnych ozdobników, trzymając się ściśle pierwotnej wersji. Ciemny baryton Armina przywracał pieśni urodę, zbanalizowaną przez tysięczne wykonania ociekające niepotrzebną słodyczą. Zupełnie, jakby ktoś zmył z mistrzowskiego obrazu przemalówki wykonane ręką pacykarza, odsłaniając jego spokojne piękno.
Wreszcie przeszedłem na nuty poloneza. Nie rozumiałem słów, lecz nie miało to znaczenia. Była noc, była ciemność, na dole z rzadka migotały jakieś światła, a nad krawędzią górskiego zbocza jaśniała coraz wyraźniej łuna niewidocznego jeszcze księżyca. Łagodny głos kobiety pokonywał ograniczenia czasu i przestrzeni. Kierował swoją opowieść do tych, którzy już dawno posnęli w prochu ziemi, do czuwających właśnie przy ogniu i do nienarodzonych, którzy dopiero nadejdą, przywołani z niebytu. Łączyli się wszyscy we wspólnocie oczekiwania, w nadziei, że zostali wezwani, by stać się świadkami rzeczy wielkich, przekraczających wymiar jednostkowego istnienia. Ciemność i światło, ciemność i światło, i jeszcze muzyka wśród nagich skał…

- Till, co z tobą? Dobrze się czujesz?
Wróciłem do rzeczywistości.
- Doskonale. Tylko tak trochę… zamyśliłem się.
Armin otarł mi twarz własnym szalikiem. Poczułem, że pot ścieka mi aż na szyję, a koszula klei się do ciała. Ewa – jakoś nie potrafiłem myśleć o niej „siostra Ewa” – uśmiechnęła się znad zeszytów nutowych, które pieczołowicie składała.
- To była piękna msza, maestro. Duch Święty panem kierował.
Empora nie była ogrzewana i teraz wstrząsnął mną dreszcz. Szybko założyłem kurtkę. Wyszliśmy razem. Na dole natychmiast rozdzieliły nas roześmiane chórzystki, które przybiegły z życzeniami. Wpadłem w objęcia signory Rufiny.
- Wesołych Świąt, signor Till! Wszystkiego najlepszego! Prawda, że znakomicie śpiewali moi ragazzi?
Niektórym ragazzi prześwitywały już łysiny, ale przyznałem, że śpiewali jak anioły. Signora Rufina wyraźnie faworyzowała męską część chóru.
Wtopiliśmy się w tłumek wiernych. Wszyscy chyba chcieli złożyć życzenia księżom, gdyż parli w stronę zakrystii. Ja torowałem drogę Ewie. Wyściskałem się z kilkoma dziewczynami, z młodym tenorem, i szukałem wzrokiem rodziny Toniego, kiedy ktoś mocno złapał mnie za ramię.
- Wesołych Świąt! To pan jest naszym nowym organistą? - Jakiś potężny brodacz trochę się chwiał i roztaczał wokoło zapach całej enoteki. – A to pańska małżonka? Signora, co za głos! – Przewrócił oczyma. – Chiara, Chiara, no chodźże – odwrócił się i na chwilę rozluźnił uścisk. – Chodź tu, poznaj się z państwem.
Kilka par oczu wpatrywało się w nas z ciekawością.
- Znikajmy – szepnęła Ewa w popłochu.
Chwyciłem ją za rękę i zaczęliśmy wycofywać się pod prąd, przeciskając coraz bliżej wyjścia. W końcu popchnąłem masywne drzwi. Na placyku przed kościołem było pusto. Stanęliśmy za załomem muru. Ewa pochyliła głowę. Ramiona jej drżały. Płakała? Nie, śmiała się.
- Nam się udało, ale biedny Filip, i Luigi też. Nieprędko ich wypuszczą.
Postaliśmy chwilę, licząc, że może wyjdzie Armin, lecz w kręgu światła przed drzwiami ukazały się tylko jakieś trzy starsze panie w futrach. Cofnęliśmy się głębiej w cień.
- Wracajmy na plebanię.

Przed drzwiami popatrzyliśmy na siebie bezradnie. Nie mieliśmy kluczy. Ewa przysiadła na murku obok schodków, wyciągając nogi.
- Poczekamy. Nie zostaną tam przecież do rana.
Noc była ciepła, pachniała wilgotną ziemią i rozmarynem z ogródków. Usiadłem po drugiej stronie schodków. Zapadłem w łagodne odrętwienie i nie chciało mi się szukać tematów do rozmowy.
- Jak tu spokojnie – Ewa odchyliła głowę. – Taka cisza. Zupełnie nie czuję, że jestem w mieście.
- No, w centrum bywa czasem nawet bardzo głośno, zwłaszcza w sobotnie wieczory. W sumie jednak to miłe miasteczko. A siostra tu zostanie na dłużej?
- Nie, dostałam tylko pozwolenie na odwiedziny w święta. Pewnie nieprędko znowu zobaczę się z Filipem. W lutym wyjeżdżam do Algierii.
- Dokąd? – Chyba się przesłyszałem.
- Do Algierii. Na rok. Mamy tam taką maleńką wspólnotę – trzy siostry mieszkają wśród Tuaregów. I ja właśnie zmienię jedną z nich.
Wyrwała mnie z błogostanu, jakbym to ja był jej krewnym, a nie ksiądz Filip.
- I siostra się nie boi? Przecież tam zabijają chrześcijan.
- Tu też zabijają chrześcijan – odparła z niezaprzeczalną logiką. – Ale nie myśli pan o tym, wychodząc na ulicę, prawda?
- Tego nie można porównywać! Ja nie narażam się niepotrzebnie.
- Ja też nie narażam się niepotrzebnie. Taki jest charyzmat naszego zakonu – przebywać pośród ludzi, którzy żyją na samym dole albo gdzieś na obrzeżach. Chrystus widział w nich swoich braci, więc i my jesteśmy pomiędzy nimi.
- Ale ta Algieria… Przecież to szaleństwo! To nie są czasy ojców pustyni! – Uderzyłem pięścią w murek.
Zaczęła się śmiać. – Nie jestem zacnym siwobrodym ojcem, ale na pustyni znajdzie się miejsce dla wszystkich. Ja wiem, że panu wydaje się to dziwactwem, lecz tak naprawdę decyzja jest bardzo prosta. Skoro Chrystus wzywa, trzeba iść.
- Tak dosłownie? Czy siostra naprawdę… - Za plecami usłyszałem kroki i gwar rozmowy, więc zamilkłem. Dobrze, że nie dokończyłem: wierzy, że to ma sens? Już lepiej nic nie mówić.
- O, są nasze zguby. – Ksiądz Filip objął mnie uściskiem niedźwiedzia. – Jaki ja panu jestem wdzięczny. Nawet nie ma pan pojęcia, ile ciężaru mi ujął.
- Anioł stróż księdza do nas skierował – Armin wskazał palcem na niebo. – Przemówił przez usta niewinnego dziecięcia.
- Anioł stróż wiedział, co robi – zgodził się ksiądz, otwierając drzwi. – Ewa, dasz nam teraz coś do zjedzenia?

W kuchni znowu zaczęli gadać jeden przez drugiego, lecz ja wypiłem tylko łyk herbaty i wymknąłem się na górę, do pokoju, który mieliśmy dzielić z Arminem. Ściągnąłem mokrą koszulę. Msza kosztowała mnie tyle, co dwugodzinny koncert w pełnych światłach, a do tego jeszcze ta dziewczyna… Nie, to przecież niemożliwe. Nie wyglądała na świętą wariatkę. Siostra Jezusa… Od dzieciństwa słuchaliśmy tych samych słów. Skąd to się brało, że we mnie one umierały, a ją prowadziły na pustynię, którą zamieniały w kwitnący ogród?
Wszedł Armin z talerzem w ręku.
- Ewa dała mi dla ciebie ciasta z makiem. Coś jakby rolada. Masz, spróbuj.
Przysiedliśmy na brzegu łóżka. Ostrożnie nadgryzłem ciemny krążek pachnący rumem i skórką pomarańczową.
- No, całkiem, całkiem.
- Mhm. Mi też smakuje. O, a tutaj jest takie inne, z sera. Mówię ci, pycha.
Kiedy z ciasta zostało tylko parę okruchów i kawałeczków lukru, Armin z westchnieniem oblizał palce.
- Wiesz, ja w czasie Świąt bardzo lubię takie tradycyjne jedzenie. To znaczy, podobne do tego, co u nas się jada. Nie takie typowo włoskie.
- Atawizmy jakieś przez ciebie przemawiają. Plemienna tęsknota do błotnistego karpia. To dlatego tak łatwo zrezygnowałeś z Taorminy?
Popatrzał na mnie, jak to on potrafił, wzrokiem pełnym niewinności.
- A masz coś przeciwko temu?
- A wiesz, że nie? Tylko nadal nie mam pojęcia, po coś to zrobił.
- Pomyślałem, że odmówisz ze względu na mnie, a potem będziesz żałował.
- Że nie zrobiłem dobrego uczynku?
- Till, nie wygłupiaj się. – Zgasił lampkę i podszedł do okna. Jego profil zaznaczył się czarną wycinanką na tle rudawej poświaty nieba. Czego wypatrywał w tym mroku? Stanąłem obok. Oparłem czoło o szybę.
- Armin, ja niczego nie żałuję. Jeśli już, to może doskonałości. Bo organy to instrument najdoskonalszy ze wszystkich. Ale przecież i tak nigdy nie zostałbym organistą. Ja? Z żoną i gromadką drobnych dzieci w ogródeczku z kwiatkami? Udusiłbym się tym szczęściem. Ty lubisz różne zabawy i czasem przebierasz miarę, ale jedno kiedyś rozpoznałeś bezbłędnie: my rzeczywiście jesteśmy ludźmi drogi. Wędrówki. Taka nasza natura. Pomyśl, ilu chłopaków odpadło. A nam się udaje już od tylu lat. Życie w ciągłym ruchu, w niepewności. I ja tego życia nie zamieniłbym na żadne inne.
Położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął do siebie. Ogarnął mnie nikły zapach zielonej wody toaletowej Lacoste’a. Odwróciłem się, widziałem teraz jego oczy z wąziutkim przecinkiem światła na aksamicie źrenicy.
- A cała reszta… westchnąłem. – Nie wiem. Może to wszystko nadaremno. Może to zwykła tęsknota za jakimś ładem wyższym, niż ten doczesny. Może za nią nie kryje się nic.
- Popatrz, ile tu świateł – powiedział głosem zniżonym prawie do szeptu. – Aż do Palestriny, i dalej, przez cały półwysep. Nocą ziemię opasują wstęgi świateł. Potrzebujemy ich. Tych ziemskich i tych… innych. Tu, właśnie tutaj, pewnie nawet na tym placyku Rzymianie tańczyli dwudziestego piątego grudnia na cześć Sol Invictus. Słońca Niezwyciężonego. Światła, które nigdy nie gaśnie.
- A światłość w ciemnościach świeci, a ciemności jej nie ogarnęły… Ja wiem, Armin, to brzmi naprawdę pięknie. Ale nie będziemy przerzucać się metaforami. Powiedz tylko: czy ty wierzysz, że tym słowom odpowiada jakakolwiek rzeczywistość?
Mocniej zacisnął palce na moim ramieniu.
- Wierzę – odparł jeszcze ciszej. – Wierzę, że to nie są jedynie słowa. Że one odsłaniają to, o co pytasz. Chociaż to trudne. Bo to jest tylko taki przebłysk… A potem znów trzeba czekać.
Puścił mnie nagle i dodał już zwykłym głosem:
- Zresztą, co ja mogę wiedzieć. Przecież jestem tylko wędrownym grajkiem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

2
Właśnie na takie opowiadanie miałam dzisiaj ochotę!
Dobre jest. Wnioskuję, że jesteś osobą, która zna się na wszelkich pojęciach muzycznych i to widać, ale na szczęście nie serwujesz całej terminologii - wstrzeliłaś się między własną wiedzę, a wiedzę przeciętnego czytelnika. Podobnie jak ze zwyczajami świątecznymi we Włoszech. Takie coś cenię.
Miejscami dialogi trochę się przeciągają, miejscami zbyt rozwlekłe przemyślenia.
rubia pisze:- To załóż ten czerwony sweter, coś w nim wczoraj skuter czyścił.
Ledwo zdążyłem się uchylić, a w odwecie wykręciłem mu rękę.
Uwielbiam takie zdania. Mówią więcej na temat przyjaźni bohaterów, niż najdokładniejsze opisy.
I ta ich przyjaźń, właśnie. Czy oni są gejami? Zaczęłam ich o to podejrzewać po tym fragmencie:
rubia pisze:Położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął do siebie. Ogarnął mnie nikły zapach zielonej wody toaletowej Lacoste’a. Odwróciłem się, widziałem teraz jego oczy z wąziutkim przecinkiem światła na aksamicie źrenicy.
A potem nabierałam coraz więcej podejrzeń. Sam temat ich rozmowy jest wybitnie niemęski. Nie wiem, czy mam rację, czy przypadkiem tak Ci wyszło, ale to by nawet pasowało - ta niechęć do kościoła, przypominająca raczej wyrzuty sumienia itp.
Ale wszystko psuje ta Ewa ;)

3
Hm... Sympatyczne opowiadanie. Czytało się bez zgrzytów.
Mam jednak zastrzeżenie co do jednej nazwy: gdzieś na początku pojawił się utwór Frescobaldiego. Chyba toccata. Wydaje mi się, że to słówko od wielkiej litery powinno być pisane, tak samo jak Etiuda cis-moll i tak dalej (swoją drogą cieszę się, że nie dałaś żadnych opusów, numerów, tonacji itp.).
Ogólnie jednak na plus :)
http://dnokufra.pl/ - Co się kryje na dnie kufra...

4
Ładny kawałek, poprawnie napisany, fabuła też się w nim wije - tylko... właśnie, dla mnie ten kawałek jest za dobrze napisany. Zadnych wygieńć, ozdobników - wygładzony, poprawny do bólu, a prze to nijaki. Brak mi w nim emocji, skrzenia, czegoś co przyciągało by uwagę. Poprostu za poprawny. :(
I kilka drobnych uwag:
rubia pisze:Gospodyni dałem wolne, niech spędzi święta razem z tym swoim biedakiem, w szpitalu.
Ten "biedak" mnie przestraszył. Wyważony, podniosły nastrój i nagle to słowo - wytrąciło mnie z rytmu.
rubia pisze:Nastrój od razu mi się poprawił. Gospodyni, która była żoną organisty, zawsze spoglądała na mnie z nieufnością. Pewnie się obawiała, że chcę wygryźć z posady jej męża.
Gospodyni, której nie ma, tak jest ważna? Zmieniłabym to zdanie.
rubia pisze:Wyrwała mnie z błogostanu, jakbym to ja był jej krewnym, a nie ksiądz Filip.
A tego zdania nie rozumiem. Nie mogę go dopasować do tego co działo sie do tej pory.
rubia pisze:Skąd to się brało, że we mnie one umierały, a ją prowadziły na pustynię, którą zamieniały w kwitnący ogród?

Te zdanie też do mnie nie przemawia. Co właściwie autor miał na myśli?...
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

5
Dzięki za wszystkie opinie.
Luka w pamięci pisze:Ale wszystko psuje ta Ewa
Nie przejmuj się. Ewa wyjedzie i nie będzie przeszkadzać :D
Luka w pamięci pisze:Sam temat ich rozmowy jest wybitnie niemęski
Czy ja wiem? Kłopoty z ustaleniem, w co się właściwie wierzy i czy w ogóle, raczej nie są związane z płcią. Chyba każdy choć raz w życiu musi o tym porozmawiać.
Luka w pamięci pisze:I ta ich przyjaźń, właśnie. Czy oni są gejami? Zaczęłam ich o to podejrzewać po tym fragmencie:
rubia napisał/a:
Położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął do siebie. Ogarnął mnie nikły zapach zielonej wody toaletowej Lacoste’a. Odwróciłem się, widziałem teraz jego oczy z wąziutkim przecinkiem światła na aksamicie źrenicy.

A potem nabierałam coraz więcej podejrzeń
A te zdania dorzuciłam tuż przed wysłaniem posta. Chciałam się przekonać, czy coś z nich wynika :) Swoją drogą, niewiele potrzeba, żeby nabrać podejrzeń :D Ogólnie jednak -prawidłowo.
Herman pisze:Chyba toccata. Wydaje mi się, że to słówko od wielkiej litery powinno być pisane,
Potraktowałam tu toccatę jak nazwę pospolitą, gdyż jej nie indywidualizuję, nie jest to zresztą samodzielny utwór, lecz część Introitu mszy. Gdyby była oznaczona symbolami, funkcjonowałaby jako tytuł i wtedy należałoby pisać ją jak nazwę własną.
gebilis pisze:Gospodyni, której nie ma, tak jest ważna? Zmieniłabym to zdanie.
Gospodyni, a właściwie jej nieobecność, JEST ważna, gdyż od tego zależy dobry nastrój narratora. W życiu często tak bywa, że brak kogoś wywołuje emocje, nawet silne, a w literaturze nie działa wówczas prosta zasada: jeśli kogoś nie ma, to o tym nie piszemy.
gebilis pisze:rubia napisał/a:
Wyrwała mnie z błogostanu, jakbym to ja był jej krewnym, a nie ksiądz Filip.

A tego zdania nie rozumiem. Nie mogę go dopasować do tego co działo sie do tej pory.
Może zbyt skrótowo potraktowałam sytuację, lecz wydawała mi się jednoznaczna: bohaterowi dobry humor psuje wiadomość, że dziewczyna wyjeżdża do Algierii, gdyż ten kraj źle mu się kojarzy. Niby nic mu do tego, nie jest nawet jej krewnym, ale jednak… Jakoś to przerobię.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

6
rubia pisze:Gospodyni, a właściwie jej nieobecność, JEST ważna, gdyż od tego zależy dobry nastrój narratora. W życiu często tak bywa, że brak kogoś wywołuje emocje, nawet silne, a w literaturze nie działa wówczas prosta zasada: jeśli kogoś nie ma, to o tym nie piszemy.
Ja też tak zrozumiałam, jednak to zdanie, które wyłapałam, nie oddawało tej sytuacji i dlatego je podałam. Po prostu w takim zapisie jaki jest obecnie nie wytłumaczone jest dlaczego nastrój bohatera się poprawił.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

7
Proboszcz utkwił we mnie oczy okrągłe i jasnoniebieskie, zaskakująco dziecięce w twarzy dojrzałego mężczyzny.
Totalnie wykolejone zdanie. Oczy takie i takie? I Gdzie je utkwił: w twarzy dojrzałego mężczyzny? Chyba chodziło, że były zaskakująco dziecięce, jak na dorosłego mężczyznę, tak? Nawet jeśli, to mało to plastyczne porównanie.
My gramy muzykę dawną, ale świecką
I dawna i świecka to to samo. Pewnie chodziło ci, że grali w świecki sposób, tak?


Cóż... przez pięć, niemal sześć lat czytania tego forum trafiłem na kilka tekstów tej klasy - gdzie lekki styl, pomysł, finezja tworzą doskonałą kompozycję, i w której autor porusza się jak ryba w wodzie. Ukazany fragment pokazuje niebywałą naturalność opowiadania historii - nie ma tu miejsca na rozwleczone opisy albo tłumaczenie co i dlaczego (co doskonale widać w akapicie o umierającej matce - pełne zaskoczenie!), tylko po prostu opowiadasz, a przy tym język jest fantazyjny a nie męczy. Czy jeszcze coś warto dodać? Tak! Bardzo mnie się podobało!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

8
Piękne dzięki za dobre słowo. Cieszę się, że Ci się podobało.
Z tymi okrągłymi, niebieskimi oczami może przekombinowałam – za dużo chciałam zmieścić w jednym zdaniu. Jakoś to uproszczę, w końcu niejaki Tylman Moretti to nie mama bobaska i takie oczy nie muszą kojarzyć mu się z dziecięcą niewinnością.
Muzyka dawna (średniowieczna, renesansowa, nawet barokowa) może być i świecka, i sakralna. Sakralnej nawet zachowało się więcej. I właściwie tylko w niej używa się organów. Zespoły muzyki dawnej grają zazwyczaj i jedną, i drugą, ksiądz miógł więc spodziewać się, że trafi na „praktykującego” organistę. W zespole grającym muzykę wyłącznie świecką organista właściwie nie jest potrzebny, lecz Till jest multiinstrumentalistą, a do tego sam ten zespół zakładał razem z Arminem i obaj decydują, co chcą grać i jak :D
To jest fragment wyjęty ze środka dłuższego tekstu, więc wszystko, co dotyczy zespołu i jego muzyki, tutaj akurat się nie znalazło.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Światło w ciemnościach (fragment większej całości)

9
Rubio,
Nie wiem czy tu wypada komentować po tylu latach. Myślę, że znasz wartość swoich umiejętności. Czytam i zapominam, że czytam. Bez wysiłku. Samo wchodzi. A to zdanie zostanie ze mną za zawsze: " Od dzieciństwa słuchaliśmy tych samych słów. Skąd to się brało, że we mnie one umierały, a ją prowadziły na pustynię, którą zamieniały w kwitnący ogród? "
I jeszcze to: " Kierował swoją opowieść do tych, którzy już dawno posnęli w prochu ziemi, do czuwających właśnie przy ogniu i do nienarodzonych, którzy dopiero nadejdą, przywołani z niebytu. " Mam identyczne odczucia, gdy próbuję pisać o muzyce.

Mogłabym wprawdzie wtrącić, że trochę zbyt barokowo i ogólne przesłanie mi się pod tym natłokiem pięknych zdań zgubiło ale chyba tylko z zawiści.

Światło w ciemnościach (fragment większej całości)

10
O, jak dawno to było :) Kilka miesięcy po moim zarejestrowaniu się na Wery. Z komentujących Martinius był wtedy szefem weryfikatorów, Luka -weryfikatorka, a Herman moderatorem :) No i jeszcze nieoceniona gebilis... :) Nie pożarli nowicjuszki, chociaż mogli. Na Wery od tamtego czasu sporo się zmieniło, tylko problemy piszących zostały te same :)
Soma, dzięki za mile słowa. Chociaż teraz, gdybym to pisała, tekst byłby pewnie o 1/4 krótszy :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”