Tam i nazad
Ostaw, ostaw, nie boćkaj mnie, niechaj se wygodniej siedne. Napitek jest?
Strawa się najdzie? Tyle dobrze, chwalić imię Pana. Chryste, jak mnie w kościach łamie, na co komu ta starość? Co mówisz? Gadaj, że wyraźniej bo nic nie słysze. Żebym cosik opowiedział?!
A co ja mam bajać, jak ja już prawie wszystko zabył? Tylko gadać i gadać, a pamięć już nie ta, szwankuje, cholera. Dałby już Bóg mym starym członom wieczny odpoczynek. Co? Że przyrzekłem opowiedzieć?
I, że nie uchodzi przyrzeczeń składać, a potem ich nie dotrzymywać? Jużci, że nie uchodzi. Swoją drogą, gorsze się rzeczy w życiu robiło, a uchodziły…
Ale jak obiecałem, to obiecałem. Niech tam! Skoro masz po temu wolę, tedy popróbuję. O czym chcesz słuchać?
O smokach?
Elfach?
Krasnoludach?
Księżniczkach w baszcie zamkniętych?
Nie, takowych historii ja nie znam, z takimi dyrdymałami to do innych zachodź, niechaj oni ci wosk w uszy leją, a w głowie siano moszczą, ode mnie takich bajdurzeń nie wymagaj. Ja się na tym nie wyznaje. A na czym się wyznaje? Jakie historie znam? A różniaste, różniaste się zasłyszało.
Co? O afektach chcesz słuchać? Jezu, babom to ino jedno po głowie łazi.
Niech będzie, mogę gadać o miłości, temat dobry jak każden inszy.
Tedy chcesz słuchać o Heloizie i Abelardzie. Jak się, pytasz historia kończy? Czy szczęśliwie?
Powiem bez ochyby, że nie, bo to uważasz, tego Abelarda capnięto i w miejscach wstydliwych go okaleczono, jajca mu ucinając, więc po prawdzie - nieszczęśliwie. A już pewnikiem nie dla Abelarda. Zresztą, jak nad tym baczniej podumać, to i Heloiza z takiego stanu rzeczy rad być nie mogła ; bo cóż to za kochanie gdy lubemu jajców brakuje? Widzę, że się zgadzasz. Tedy nie chcesz słuchać?
To może o dwóch księżach imieniem Romeo i Julian?
Chociaż, to akurat o sodomitach jest, tego się nie godzi powtarzać, proboszcz anatemę by na mnie nałożył, he, he.
O czym chcesz słuchać? O miłości temperamentnej i szalonej? O romansie wielkim? Co by się działo w jakim kraju tajemniczym, pełnym poezji, a miłym dla oka?
A Hiszpania może być? To, dobrze.
Twoja wola, znaczy życzysz sobie słuchać o Filipie Pięknym i Joannie Kastylijskiej? O tym, jak po śmierci małżonka niebodze na rozum padło i nie zezwalała go pochować? Jak w kilka lat po zgonie nadal trzymała ślubnego za rozkładającą się rączkę? Jak z nieboszczykiem gadała? Chcesz słuchać o tem, że nie wadziło szurniętej babie, iż Filip Piękny zaczynał już bardzo, ale to bardzo nie pięknie pachnieć? I, że pięknym bynajmniej już nie był? Tedy nie chcesz słuchać? O Joannie Szalonej, mam nie gadać? Jak to nie?
Hiszpania jest, szaleństwo jak się patrzy, miłość silniejsza ode śmierci, aż po grób, nawet miłość pozagrobowa chciałoby się rzec, a ty wysłuchać nie raczysz?
Tedy czego ty chcesz dziewko? Bo sam już nie wiem, daj mi lepiej pokój i przynieś strawę, głodnym przecie. Słyszysz jak mi kiszki marsza grają? A, wracaj prędko...
Skaranie boskie z tymi białogłowami, wiecznie im coś wadzi, że jednemu jajców brakuje, a, drugi, że już kitę odwalił. No, przecie nikt nie jest doskonały...
Co tam niesiesz? Cóż tak pachnie?
Zacny krupniczek, zacny, suto omaszczony, a czuję, żeś i okowity nie żałowała. Bóg zapłać ptaszyno, Bóg zapłać.
Co gadasz? Że mus coś opowiedzieć? Tylko, żeby bohaterowi jajców nie brakowało i nekrofilem nie był? Patrzaj, jeszczem nie zaczął a ty już warunki stawiasz.... Czekaj niech no krzynę pomyślę. O! Mam. A o Małeckim Melchiorze słyszałaś może? Nie? A widzisz, mało kto słyszał. Kochać kochał, z tego co mi wiada sodomitą nie był, na przyrodzeniu również go los nie pokarał, a skłonności do nieżyjących niewiast wżdy nie przejawiał. Znaczy, może być? Aprobujesz? To i chwała Bogu....
Dużo to jednak gadania... I czasu zejdzie, nynie do nocy nie zdążym... Nie przeszkadza ci? A wieczerza już się rychtuje? Niechaj, bedzie, tedy pewnie czas poczynać.... Dorzuć tylko do ognia, bo chłodem ciągnie od podwórza....
Pierw trza mi jednak rzec słów kilka i sprawy pewne potłumaczyć, co byś mi potem pytań w te i nazad nie gadała, czemu to i czemu tamto... Bo to widzisz, jak się owa historia działa, to żywot w cholerę inszej wyglądał... Wiele inszej...
Onego czasu w Europie znane już było ludziskom kopanie piłki , jednakowo nie zawodowe ; zanim do tego doszło musiało upłynąć jeszcze sporo wody w rzece co ją zwą Tamiza. Piłka, choć w pospólnym mniemaniu uchodziła za grę brutalną, bo widzisz bywało, że w jej trakcie łamano sobie ręce bądź nogi, a nawet gorzej. Wystaw sobie, że zdarzały się też wykręcone kostki i insze członki. Jakie członki pytasz? A paluchy chociażby, i takie, których mi przyzwoitość zabrania nazywać. I nie przerywaj jak opowiadam. Trza było, nie prosić, a jak prosiłaś to trza słuchać.
Jako rzekłem piłka kopana, nie przyjęła się jeszcze i w jej rezultatach nie upatrywano zgoła żadnych poważniejszych rozstrzygnięć. Ludziska wolały załatwiać porachunki po staremu, tak jak nakazywała niepisana tradycja z dziada-pradziada. Jaka to tradycja? Najstarsza na świecie, kruszyno, taka co to mówiła by bliźniemu dać po łbie brzeszczotem, toporem czaszkę rozłupać albo też wypruć z niego wnętrzności, najłacniej zardzewiałym hakiem.
Tako to się wtedy żyło, człowiek nie znał ni dnia ni godziny... Bo też bito się wszędy, i jakoś tak, że wszyscy ze wszystkimi. Zgadali się pospołu czy co u licha?
Jak Europa długa i szeroka, bitka szła, że aż miło. Habsburgi walczyli na morzu z Anglią, w Niderlandach, na Węgrzech, gdzie się, cholera dało. A najłacniej to było u niemiaszków , bo tamój, wystaw sobie odprawiali wojnę domową ... Nie dość, że ci sąsiad mógł cepem po gardzieli przejechać, to się jeszcze jake obce zwalali, ze Szwecji, z Czech i cholera wie skąd. Gadam, ci burdel był jak się patrzy, i tak przez trzydzieści bitych lat... Ruchawka była niczego sobie... A miedzę dalej Turki biły się z Lechitami, Lechici znowu z Ruskimi, Ruskie ludy z Waregami, a Waredzy z Lechitami. I tak wkoło Macieju... Co mówisz? Że to sensu nie ma? A bo to miarkujesz, wojny zawżdy sensu nie mają...
A jak to wyglądało? A, tak jak zawsze to wygląda; jucha lała się strumieniami, trup walił się gęsto, panny płakały, a cmentarze upiększane były nagrobkami z częstością godną lepszej sprawy. A były też osobliwe, zamachy i mordy, bo wycinano się bez dawania pardonu...
Zabyłem, którego roku, ale przysiąc mogę, że na św. Bartłomieja to się działo, w noc letnią i ciepłą... W tym mieście frankońskim... Co mówisz? W Paryżu? Może. Wtedy chrześcijanie tęgą rzeźnię odprawili. A nad kim? No, też nad chrześcijanami, zupełnie jakoś przeciw naukom Chrystusa, ha... Zaciukano wtedy bodaj dwa albo trzy tysiące ludziów, jasności nie było, zresztą, jak to podczas jatek - cięło się co podleciało, mało sobie robiąc z rachunków, matematyki i dochodzenia czy zarzynany aby na pewno na sztych zasługiwał.
Po wszystkim papież Te Deum odśpiewał i kazał na tę okoliczność Vassariemu obraz palnąć, a król Hiszpanii, zarykiwał się od śmiechu, gdy go o owym zdarzeniu wieść doszła. Ale jak to mówią, ludziska różnie reagują na ludobójstwo....
A i w Rzymie, co w nim papa siedział, nie próżnowano bynajmniej. Wystaw sobie kochanieńka, że niejednemu dano wtedy płomienną nauczkę. A, jakże, na stosie ma się rozumieć. Którego roku nie pomnę, ale było to w dzień Siedmiu Świętych, na placyku co go zwą Campio di Fiori, spalili sławnego heretyka.
Za co się pytasz?
A czy to ważne? Powody są jak cichodajki zawsze się jakieś znajdą, he, he....
A owego kacerza, to mi się zdaje, że palili bo myślał. Za to, że rozgłaszał, iż Ziemia się porusza, i nie jest środkiem universum, uczona jakaś zafajdana, czy astrolog, cholera go wie... Giordano Bruno go zwali... A może inaczej? Któż to teraz spamięta? Później mieli puścić z dymem inszego jeszcze Galicjana czy Galileusza... Ten takie same brednie wygadywał, ale cholera, nie spalili. Chrustu brakło? Brewion nie stało? W łapę dał czy jak? Wywinął się szpaczek.
I wtedy umyślano, co by wszystkie księgi co takie brednie powielają, na specjalną listę dać. Co gadasz? Listę bestsellerów? Może, ale wtedy to nazywali Indeks Ksiąg Zakazanych i owych dyrdymałów nikt nie mógł czytać, bo ogniem pieścili.
A w ogóle to uczonych wtedy jakby licho nasłało, i tak, że jeden mądrzejszy ode drugiego. Taki, żabojad co się zaciągnął do olenderskiej armii, w czasie wojaczki, pewno nad latryną będąc, wydumał, iż skoro myśli, znaczy to, że jest! Cogito, ergo sum! Też, mi rewelacyja! Tylko Frankończyk taką pierdołę wymyślić możen.
Innemu, Angielczykowi dla odmiany, zleciał owoc na głowę, wczorajszy był pewnikiem, bo co by miał, kurza mać jego, pod jabłonką o świtaniu robić? Pijak i tyle. Ale szpaczek. Tak go jebło, że prawa natury, zasady dynamiczne i inne jakieś grawitacje obmyślił. Inny znów Selenografię nakreślił, znaczy mapę księżyca. A, tak, tak! Siedział w domu, z lunetą wielką i bazgrał, fałdów musiał przysiedzieć, bo wielce akuratna księga się okazała. Mówię ci ptaszyno, od cholery było tych mądrzastych, Boczków, Keplerów, Brahnów, Suarezów ... Szkoda gadać...
Niby się cięgiem bito, niby cięgiem walki wszczynano, a budowano też na potęgę.... Stawiali w Watykanie bazylikę pod wezwaniem świętego Piotra bez mała sto lat, ale ją wreszcie postawili, Frankowie pierzchli, z prześmierdniętego Paryża i pacnęli w Wersalu, a w mieście co na wodzie stoi, tak, że łodziami ino lza pływać, wznieśli wielce ładną świątynię Santa Maria Della Salute.
I malowano też zacnie; gdy na stosie skwierczał Bruno, niejaki Caravaggio, rzut beretem dalej, w kościele Sante Luigi Dei Francesi machał pędzlem Powołnie św. Mateusza. Wielce znamienite się dzieło pokazało, nową jakąś modą, co je zwali chiaroscuro było czynione. I nie gorzej ze sobą walczyli Flamandowie z Hiszpanami tak na miecze jak i pędzle, bo malował i Rubens i Rembrandt, a nie było nad portrecistę Velazqueza, który gdy plamił płótno, to zdało ci się, że żywa persona na cię ślepiami baczy. Wielce osobliwe malunki ostawiał El Greco, ciemne, straszne, aż ciary po plecach przechodziły... Co mówisz? Że chciałabyś owe malunki obaczyć? A któż by nie chciał? Ale szanse na obaczenie El Greco masz, takie jak nie przymierzając mieszkańcy głuszy gdzieś podle Siedlec... Marzenia głowy zdekapitowanej...
Inszych artystów też nie brakowało, pismakami obrodziło zarówno; jeden z nich sztukę wiele sławną nabazgrał, w której to bohater pytał się trupiej czaszki – być czy nie być, łoto jest zagadka? Jak dla mnie to straszna jakaś głupota, ale ludziskom wielce się podobało. Inszy znów, weteran sławnej bitwy pod Lepanto, pisał o rycerzu, który z wiatrakami walczył, bo mu się zdawało, że to smoki. Co mówisz? Że obłąkany pewnie był, albo, że na widzeniu słabował, ten rycerz. Dyć, mi się zdaje, że prawdę gadasz. Ale też, pismo sławetne się pokazało, ino, że dudków za dużo autorowi nie przyniosło, zmarł biedaczyna w jakim przytulisku, a beneficjum zawłaszczył drukarz... Widzisz, napracuje się biedy bakałarz, namyśli, gęsim piórem namacha, że mu ręka drętwieje, a później i tak korzyści z tego żadnej... Nie ma na tym świecie za grosz sprawiedliwości, powiadam ci, nic a nic... Jak świat światem, nie będzie bogaty dla biednego bratem... Ale ja tu gadam i gadam, aż mi gardło na wiór zaschło… A może byś jakiego leżaka przyniosła, he? Co by mi się lżej opowieść snuła?
Jakiego piwa masz nanieść?
Najłacniej pierwszego waru, takiego co by miał dużo gęstej piany u góry, a moc korzeni na spodzie, garść cynamonu mu dorzuć, imbiru i goździków nie żałuj, okraś go jeszcze grzankami na oliwie, a takiemu piwu, jak i pannie gładkiej wżdy ni odmówię, he, he… Już lecisz? Leć, leć, młodaś, toś i do lotu skora... Jam się już w życiu nalatał…
Co mówisz? Żem przysnął, jak piwo lałaś? Patrzaj, jak to człowiek zbutwiał, ani się obejrzy a już drzemki w środku dnia ucina. A ty leżaka naszynkowałaś?
O widzisz, od razu w gębie lepiej i siły naraz wróciły… Gdziem ja skończył? A, że bogaty nigdy nie będzie dla bogatego bratem. Pewnie, że nie będzie… I jeszcze Ci powiem, że nic te malunki, nic te literatury o których żem wspominał, ani też monumenty dla człeka prostego znaczyły, jak on do gęby nie miał co włożyć.
Cóż mu po tych zbytkach?
A ludziów łaknących wtedy nie brakowało, w każdym kraju biedoty jak much nad gównem, że zliczyć niepodobna było...A gdy zima nastała to i siebie wzajem ludzie jedli, byle co do gęby włożyć. A, że bywało, iż kładło się do ust palec albo ucho kuzyna, siostry czy brata? Człek się jeszcze cieszył, że miał rodzinę i mógł z niej co uszczknąć, he, he. Co gadasz? Że to wcale śmieszne nie było? Może, ale prawdziwe.
W głodzie, jak sobie łatwo wystawić możesz, tym łatwiej do rozbojów wszelakich, gwałtów i morderstw dochodziło. Ale mnie się widzi, że do takich uczynków zawżdy dochodzi, czy głód jest czy go nie ma, taka już wilcza ludzi natura... Co mówisz? Że straszne to czasy były? A były kiedyś niestraszne?
Ale o czym to ja... Aha... Wonczas po duktach, gościńcach i traktach, grupy swawolników przechodziły, bez pracy ni zajęcia żadnego. Ich, jeślim czegoś nie popultał, pikardami zwali. Ciekawie żylu owi pikardzi, ciekawie. To jakie sztuki i pokazy w grodach uczynili, tam dziewkę komuś nastręczyli, bogatego paniczyka nożem pchnęli i jakoś się żyło na szlaku.. A co oni chorób naroznosili, miła, nie uwierzyłabyś, bo wonczas to chorób panował dostatek. Jakich? A proszę, Cię bardzo, mogę powiadomić, bo juże pewno o nich przepomniała. O dyfterycie, cholerze, tyfusie brzusznym i jak by jednego było mało, tyfusie plamistym, kokluszu, szkarlatynie, starej dobra dżumie słyszałaś? No, a wtedy nie tylko słyszano, ale doświadczano na własnej skórze. Ludziska padały jak muchy...
I nie tylko maluczcy, wielkich też szlag trafiał, na gruźlicę padł i Franciszek II i Karol IX i Ludwik XIII. Wszystkich ich cholera wzięła. Znaczy gruźlica. A i nowe jakeś nieznane wcześniej plagi się pokazały.
I wnet okazało się, że nie tylko majętni są amoralni, i nie tylko onym chędożenie w głowie. Wyszło nynie szydło z wora, że pozostałym tako sam po czaszkach myśli kosmate siedzą. Na nowe jakieś choróbsko co je syflisem zwali cierpieli księża, damy, kurwy i złodzieje. Wreszcie równość na świecie się objawiła, wszyscy zdychali równo, bez względu na stasus ni społeczny ni majątkowy. A, to ci powiem, że cudacznie owego syfilisa, traktowali bowiem ową kiłę przykładaniem do ciała rozżarzonego żelaza. Kuracja poza rozległymi oparzeniami, efektów żadnych nie przyniosła, he, he, bo na głupotę lekarstwa również nie znaleziono...
A innych nieszczęść nie brakowało, morowe powietrze co kilka lat miasta i wsie nawiedzało, tak, że przepieczny nikt nie był. Wszędy śmierć cię najść mogła, w domu, kościele, bordelu i targu... Jako widzę, pod tym względem nic się nie zmieniło. Ale, tera patrzę, że trochę czyściej, bo wtedy brud był, że jak łapę, na blacie stołu w karczmie byś położyła, tak nie szło jej oderwać, tak się lepiło, he, he.
Większą higieną już cesarze antyczni mogli się szczycić.. Zaniedbanych akweduktów i wodociągów nie naprawiano, brud, smród i ubóstwo hulały niczym panny na wydaniu. Nawet na najznamienitszych dworach panowały zarazki. A, że jak to mówią ryba psuje się od łba, tedy wystawić sobie możesz jak wyglądało pospólstwo. Potrafiono przez cały miesiąc nie myć rąk, nie wspominając już o innych częściach ciała, o myciu głowy bądź zębów ludzie zdawali się nie słyszeć.
Zarazy nieprzyjaźnie nastawiły do siebie ludzi, gości nie witano z szeroko rozwartymi rękoma, już prędzej nogami, atoli to dotyczyło dość wąskiej grupy kobiet.
Człowiek stał się bardziej podejrzliwi, mniej ufny, jakby mało było jeszcze niechęci na świecie. Gdy wielkiego myśliciela owych czasów Michela de Montaigne’a w jego dobrach nawiedziła zaraza, z nikąd nie mógł spodziewać się ratunku, przez sześć miesięcy błądził szukając pomocy u rodziny i znajomych. Homo homini lupus est, albo też prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Monteskiusz jakoś nie poznał.
Bano się nie tylko chorób, epidemii, zarazy czy św. Inkwizycji, ale też wszelakiego innego cholerstwa; lękano się kataklizmów natury, szczególnie potopów i pożarów; zresztą trzeba przyznać nie bezpodstawnie. W jedną noc poszedł bowiem z dymem Londyn, palił się Wawel, paliła się Warszawa, płonął Gdańsk i w cholerę innych miast. Niby Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną, a paliło się wszystko jak prawiczek do baby...
Oprócz kataklizmów lękano się wygaśnięcia Słońca, Żydów czy heretyków. bano się też diabłów, czartów, czarownic, wilków, wilkołaków, zjaw, duchów, pożeraczy dzieci, demonów, dżinów i innych mocy ponadnaturalnych.
Na stosach palono czarownice i Żydów, przeważnie na podstawie życzliwych informacji bliźnich, nie przepuszczano innowiercom, akuszerkom, babom znającym się na ziołach, dziadom znającym się na horoskopach i generalnie wszystkim tym co padali w podejrzenie. W podejrzeniu mógł paść każdy... Najbardziej ze wszystkiego bano się zaś…
Czego? Czego się bano pytasz njabardziej?
Tego, co zawsze, dziecino - śmierci i podatków.
* * *
W kominie trzaskał ogień. Pląsał wesoło po palenisku, sypał snopem iskier, oświetlając wnętrze chaty i oblicza siedzących. Starca i dzierlatki. Na zewnątrz szumiał wiatr, gałęzie postukiwały po oknach, po których spływały pierwsze, nieśmiałe jeszcze krople deszczu. Dziewczyna obleczona w koc zasypiała wsłuchując się, w snutą opowieść…
- Działo się to w tempus per annum post Pentecosten, a dokładniej, po nocy Kupały, czy jak to tera gadają, po nocy świętojańskiej znaczy. Szło na nonę…
Rozdział I
Szło na nonę; przez otwarte okna - znajdującej się naprzeciwko kościoła świętego Mateusza - kamienicy, padały promienie letniego słońca. Chwilę później, bicie dzwonu spłoszyło siedzące na gzymsach czynszówki kruki i wróble; powietrze wypełniła zaś ptasio-sakralna kakofonia, dodatkowo wzmożona jeszcze przez kampany okolicznej świętej Anny i Matki Boskiej Łaskawej.
To ostatecznie wyczuciło ze snu Melchiora Małeckiego, który najmował na poddaszu niewielką izdebkę. Snu, pomimo południa, dość krótkiego.
Ale, jeśli noc i świtanie całe, spędza się w karczmie „ U Tłustego Barnaby”, czas zaś trwoni na picie wina, śpiewy i obściskiwanie co ładniejszych dziewek, tedy, między Bogiem a prawdą, nie ma się i czemu dziwić.
Można tylko ubolewać - Melchior ubolewał więc …
Z głową ciężką jak ołów, chwiejnie, na poły śpiąco jeszcze, podszedł do okna przecierając oczy.
Za kościołem, po obu stronach ulicy rozciągał się prowadząc do rynku, szpaler kamienic i drewnianych domów. W Mielcu odbywał się targ, co unaoczniały, ciągnące kocze i kolaski oraz widok przewalającej się przez ulicę ciżby. Gdy dźwięk dzwonu wybrzmiał, do uszu Melchiora poczęły dochodzić stłumione wcześniej, podniesione głosy, turkotanie kół, pochrapywania koni, klątwy woźniców. Z rynku dolatywała jarmarczna wrzawa, wygrywane na cymbałach melodie mieszały się z gęganiem gęsi i kwiczeniem świń.
Było gorąco.
Letnia aura roku 1605 zdążyła dać się we znaki nawet takiemu młodzikowi jak Melchior. Do ciała lepiła się przepocona koszula, lepił się też wypełniający powietrze kurz, a jakby tego było mało, od ulicy niósł się smrodliwy zapach gówien i moczu.
Małecki przetarł czoło i począł przerzucać leżące na stole manuskrypty i księgi; zwieńczone sukcesem poszukiwania cynowego kubka kosztowały strąceniem na podłogę - Esejów Michela de Montaigne, Biblii Jakuba Wujka, Don Kichota oraz różnych, na wpół pozapisywanych, a opatrzonych dziwnymi rysunkami ryz i arkuszy. W ramach poszukiwań znalazła się również, skryta pod Mysterium Cosmographicum, skibka rzanego chleba.
Małecki pochylony na łożu, przeżuwał piętkę i wychylał kolejne kubki wody.
- Chryste – pomyślał, spoglądając na rysujący się za oknem widok – jeśli nie na udar, to na monotonię tu skonam…
I wtedy się zaczęło.
* * *
Ledwo zdążył wyrwać się z łoża, drzwi wyważono bowiem z taką mocą, że wyleciały razem z zawiasami. Do izdebki wpadło zaś czterech drążników.
- Imieniem Świętego Oficjum … - strażnik nie dokończył, walnięty przez Małeckiego nasadą pięści w nos, przewrócił się na kompanów, co z miejsca zhamowało ich impet.
Dopiero po chwili, doskoczył następny, kręcąc młynka trzymanym w łapach kijem. Prekognita uchylił głowę - jesionowa pała musnęła mu włosy - i zdzielił napastnika przez łeb, leżącym na stole De Umbris Idearum. Poprawił na odlew, kopnął w krocze, wąsisty stróż prawa padł na kolana, trzymając się oburącz za męskie skarby.
Melchior schwycił w locie upuszczony kijaszek, zawinął nim i cofnął się za stół. Izdebka na poddaszu przywodziła na myśl greckie Termopile; mała, ograniczona przez meble i almerię przestrzeń, niwelowała liczebną przewagę przeciwnika.
Sztych, którym zaatakował gołowąs, zupełnie minął celu, zwinnym jak ryś ruchem, Melchior uniknął ciosu i przywalił lagą po rękach chłystka; młody zawył dziko, zdążył jeszcze dostać dwukrotnie po łbie, po czym zemdlał. Na ten widok, rycząc jak lew, rzucił się na niego niski i krępawy typ z lewakiem w ręku, prekognita wypuścił kij z dłoni i tak jak uczył w Opera Nova, Achielle Marozzo, złapał napastnika, za nadgarstek, następnie, również za radą italskiego podręcznika walki, uchwycił go wolną ręką pod kolano, podstawił nogę, pchnął. Krępawy poleciał na walające się po podłodze, Misterium Cosmographicum, Essais i Don Kichota. Melchior szybko doskoczył, kopnął go krótko w twarz.
Ostatniego typa, któremu już na początku walki rozkwasił nos, zmylił fintą. Nie zasłoniętego, po raz wtóry, uderzył w czułe miejsce, poprawił w żywot, a łokciem tak przywalił w gębę, że się poniosło.
Nie tracił czasu. Wypadł z izby; ryzykując skręcenie karku, rzucił się krętymi i stromymi schodkami w dół, do sieni i na podwórze.
- Znalazło się i szczęście – myślał rwąc po dębowych stopniach – w nieszczęściu. Gdybym wczoraj, wracając z karczmy, nie zasnął w przyodziewe, teraz uciekałbym świecąc gołym tyłkiem.
Na rozmyślania nie było jednak czasu, doszedł go wrzask goniącej zastawy, słyszał rozsierdzonych drążników, którzy choć nieźle obici wcale nie mieli zamiaru rezygnować z pościgu.
Pomknął jak strzała ulicą świętego Mateusza, między ciągnącą w kierunku rynku stłoczoną ciżbę, między nie tak dawno jeszcze oglądane z wysokości poddasza, kocze, kolaski i wozy.
W biegu, wzniecając tumany kurzu, roztrącał kupców, łyków, rzemieślników, ktoś rzucił w niego kurwą, ktoś inny odwdzięczył się sójką, ktoś zaś odepchnął w ten sposób, że Melchior o mało nie zakończył żywota pod kołami przewożącej chmiel mazi. Przybrany w parciane gacie i koszulę woźnica, zwymyślał Małeckiego od idiotów i tępaków wzywając kary bożej. Prekognita reszty wiązanki jednak nie dosłyszał, jak się rzekło, walił na rynek.
Oglądnął się za plecy, wypatrując pościgu, nie mógł zauważyć więc wyrosłego tuż na obrzeżu placu, kramu z korzeniami, o który zawadził wzniecając tym samym obłoki o woni bazylii, szafranu, imbiru, pieprzu i czarnuszki. Przebijając się, niczym niewidomy przez korzenną mgłę nastąpił na klatki z żywym inwentarzem; w powietrze wzbiły się gęsi, kaczki, kury i indyki. Podniósł się rejwach. Zza kramów wybiegli wzburzeni handlarze, wrzeszczeli też utytłani w przyprawach mieszczanie. Do zgiełku dokooptowała ścigająca Melchiora zastawa, tak jak i Melchior zniknęła w kulinarnej chmurze, wykasłując z ust pierze, klnąc i potęgując tumult. Ktoś złapał go za ramię. Małecki zwinął się, uderzył łokciem, uderzony runął wprost na ławę z rybami, które wylały najprawdziwszą ławicą. Uciekinier ślizgał się właśnie po śledziach, gdy kątem oka złowił Rewmira Kluskę, który dosiadał swego ulubionego dzianeta.
Rewmir spostrzegł kompana również i rozdziawił gębę – zobaczył bowiem jak okryty pierzem, i wielobarwnym proszkiem, Melchior, przypominający wówczas bardziej stwora jakiego niż człowieka, ucieka środkiem targu przed rozwścieczoną tłuszczą. Zdziwił się jeszcze bardziej gdy stwór owy dopadł doń, wyrwał mu z rąk wodze, wskoczył na siodło i bez słowa wyjaśnienia poszedł w cwał, ścigany przez klątwy i groźby mieszczan.
Szczęście sprzyjało jednak Melchiorowi tylko połowiczne; przypomniał sobie mianowicie, że gniadosz Rewmira, nomen omen Mefistofeles, jak wszystko pochodzące z Hiszpanii posiada gorącą krew. Dzianet nie pozwalał sobą powodować, potrącał więc kolejne kramy i taszki. Posypały się na ziemię rzepy i karczochy, spadła lawiną brukiew, poturlały się ziemniaczane bulwy, brokuły, rzodkiew wreszcie. Mefisto rżał, stawał dęba, miotał się dookoła, roztaczając wokół promień totalnej dewastacji. Zadem obalił stragan smolarza; przewrócił beczkę z dziegciem, zalewając ziemię taflą czarnej cieczy, staranował niedalekie stanowisko bednarza. Zadudniły o klepisko kadzie, konwie, dzieże, kufle i cebrzyki.
Koń w istocie zasługiwał na diabelskie imię; pląsał bowiem w bryndzy, rozbryzgiwał smołę na wszystkie strony, wgniatał kopytami walające się warzywa, płoszony przez rozwrzeszczany tłum - niszczył dębowe wiadra i beczułki. W odległości co najmniej kilku łokci wszystko upieprzone było w dziegciu; ciżba, inwentarz, stragany, psy nawet. Małecki chyba cudem tylko jakim utrzymywał się w siodle, wreszcie udało mu się spiąć dzianeta, usadzić go na nogach, i skierować ku północnej pierzei rynku, która wychodziła na trakt sandomierski. W szalonym pędzie, tuż przed budynkiem magistratu, przeskoczył nad ogłupiałym i oszołomionym wieprzem, może ćwierć stajania dalej, potrącił wygrywającego na cymbałach, ślepego dziada i to tak, że w drzazgi poszła cytrowa płyta instrumentu. Dodatkowo, jakby spustoszeń było mało, naprzeciwko miejskiego więzienia, zakręcił bąka próbującą uciec mu z drogi kumoszką. Z niesionej przez nią kobiałki wyleciały jaja, upiększając ziemię oraz elewacje budynków złocistymi żółtkami.
Melchior na czynione przez się pandemonium nie zwracał uwagi, minął ulokowaną na skraju rynku karczmę „U Tłustego Barnaby”, minął też karczmarza, którego twarz zastygła w bardzo, ale to bardzo uciesznie wygladającym grymasie; był już tuż-tuż, już wyjeżdżał z rynku, prawie pędził traktem na Sandomierz, prawie unosił rękę w tryumfującym geście, drwiąc sobie z prześladowców, gdy wtem, na drodze stanęła mu dziewczynka. Niewysoka, o lnianych włosach, przybrana w przydługie, lniane giezło, nie interesowała się targowym zamieszaniem; całą dziecięcą uwagę poświęcając piernikowi z miodem.
Małecki widząc, że berbeć nie zejdzie z drogi, którą on, a bardziej Mefisto sobie obrał, pociągnął z całych sił za wodze. Koń zaharczał, wrył kopyta w ziemię, zaszurował zadem po klepisku, aż podniosła się kurzawa; równowagi jednak nie utrzymał - przewrócił się , zwalając prekognitę z siodła.
Melchior, chciał jeszcze uciekać, wstał nawet, złapał za kantar wierzgającego konia, ale na tym był koniec. Dopadli doń; ktoś go pchnął, ktoś inny opluł, kumoszka niosąca jaja, zdzieliła przez twarz, a typ ze złamanym nosem, przywalił mu w łeb, czymś metalowym i ciężkim. Zawirowało mu w oczach, barwy przechodziły jak w kalejdoskopie , obraz przed nim jął się dwoić i troić, by znów zlewać w jedno. Dostał jeszcze raz, zachwiał na nogach, zdało mu się, że słyszy kwilenie małej dziewczynki, a potem upadł w mrok zupełny.
* * *
Pierwszym co poczuł, gdy się ocknął był promieniujący ból głowy; odruchowo namacał na ciemieniu, dwa wielkości dużych śliwek, guzy. W rzyć kłuła słoma, od ziemi biła wilgoć, a w nosie kręcił ostry zapach moczu. Ciszę przerywał tylko stukot przeciekającej stropem wody. Uwalony w pierzu i przyprawach, śmierdzący rybą, rozglądał się dookoła próbując wyłowić z otoczenia jakiś kontur. Nim wzrok zdążył przywyknąć do panującej wokoło ciemności, Melchior wydedukował, że znajduje się w lochu. Do tego, że nie jest w nim sam doszedł trochę później.
Tuż obok, na sąsiednim barłogu, spoczywał, zdawało mu się, niewiele starszy od niego parobczak. Zresztą lat mógł liczyć więcej, zwodzić bowiem mogła rozczochrana czupryna kruczoczarnych włosów, przerzedzony i niezbyt gęsty zarost, zwodzić mogły też pożółkłe zęby.
Po przeciwległej stronie, odziany w łachmany i brudną siermięgę, siedział opierając się o ścianę, dziad. Ten swego wieku ukryć już nie mógł, wybitnie bowiem anonsowała go zwisająca zmarszczkami skóra, łyse czoło oraz długa, siwa broda. Wszędobylskie wrzody i krosty na nogach, dobitnie świadczyły, że dziad, był włóczęgą i żebrakiem. Takim, którego rutynowo przepędza się z miast.
- Długo… długo tu leżę? – zachrypiał Melchior.
- Cały dzień będzie… – ozwał się młodszy. Trza przyznać nieźle waszmość po łbie wziął. Cud, że dycha jeszcze...
Małecki ponownie namacał guzy na głowie, stęknął z bólu.
- Czaszka jest cała – uspokoił go stary. Sprawdzalim. Krew strugą nie leci, skrzepów ni ma. Do wesela się zagoi. Szczęście przy waszej mości.
- Szczęście? Szczęściem bym tego nie nazwał...
- Ha. Pierwszy raz w kazamatach?
- Pierwszy – przyznał, dziwiąc się własnej szczerości. Woda się znajdzie?
- Najdzie się, panie szlachcic, co się ma nie naleźć.
- Nazywam się...
- Skoroście pierwszy raz w kazamatach, to wiedzcie, że my tu opowiadania się nie wymagamy – przerwał, przesuwając jednocześnie cebrzyk z wodą.
Światło księżyca przebijało się nieśmiało przez przedzielony kratami otwór w ścianie, oświetlało obwieszone liszajami grzybów mury piwniczki. Szybko pokazało się, że w celi znajduje się jeszcze czwarty lokator. Prekognita, z braku innych atrakcji, przyglądał się buszującemu w słomie szczurowi. Gryzoń czuł się jak u siebie; hasał po całej rozciągłości loszku, biegał między penitencjariuszami, zanurkowywał w słomę, by nagle wystawić szary łepek z barłogu po przeciwnej stronie celi. Starzec stękał i kasłał, parobczak przeciągle pierdział, Melchior chlipiąc wodę, myślał co począć dalej. Przeciekające stropem krople monotonnie odmierzały czas.
* * *
Ciszę przerwał dopiero gdy bito na kompletę, starzec.
- Skoroście po raz pierwszy – ozwał się w ciemności i jakby od niechcenia – skoroście po raz pierwszy w kazamatach, tedy niemożecie malkontencić. A na tę piwniczkę akurat w szczególności. Kubły z fekaliami opróżniają regularnie, jeść co prawda dają skromnie, ale dwa razy dziennie, słoma też zdaje się niedawno była wymieniana. Powtarzam, narzekać nie możemy.
- Jak to nie możemy? – zdziwił się Małecki.
- Zwyczajnie. Bo mogliśmy trafić o wiele gorzej, wierzajcie mi.
- Jak gorzej? Gorzej już być nie może.
- Może, chłopcze, może. Tak jak w Rawie Mazowieckiej, chociażby. Gdybyś widział – kontynuował dziad - tamtejszych pensjonariuszy, walających się we własnych szczynach, gównach i rzygowinach, żebrzących o byle kawałek chleba, chodzących na czworakach, zdychających na gruźlicę, koklusz i Bóg wie jeden co jeszcze.. tedy zaręczam ci, gadałbyś inaczej.
- Nawet jeśli nienajgorsze – żachnął się Małecki – nawet jeśli nie najgorsze, to jednak jest to więzienie.... Gwałt wolności zadany .
Parobczak, nie biorący udziału w dyskusji przeciągle pierdnął, nie wiadomo jednak czy był to przyziemny komentarz do słów Melchiora, czy też spontaniczna reakcja fizjologiczna.
- Proszę, proszę, jak poetycko waść mówi – powiedział stary. Niczym bard, niczym trubadur. Gwałt wolności zadany. Praw poszarganie, duszy zniewolenie. A dokąd niby tak waści śpieszno, he? Tam na zewnątrz? Do świata pełnego łgarzy, złodziei, zboczeńców? I cóż po tej wolności? A co tutaj źle? Karmią, dbają, w cieple trzymają, prawie jak u mamy.
- Przecie brak wolności...
- Oj, młodzieńcze, młodzieńcze... nawet królom, zdarzało się terminować w wieżach. Chociażby Popielowi, chociażby temu… Plantagenetowi… jak mu tam było…
- Ryszardowi II – dokończył prekognita.
- Właśnie.
- Tedy dla nas to żadna ujma.
- Jak to żadna? Jak to żadna? – zaperzył się Melchior. Ja…. Przecież ja jestem niewinny!
Towarzysze niedoli wybuchli gromkim śmiechem, a rechotali przynajmniej przez pacierz.
- Młody pan szlachcic, mowy obrończe zostawi lepiej na sposobniejszą chwilę. A już szczególnie śmiesznie brzmią one tutaj, w piwnicznej celi, gdzie każdy za niewinnego się podaje – dodał ocierając policzek. Gdzie co jeden klnie się na Matkę Boską i wzywa wstawiennictwa świętego Medarda, opiekuna więźniów.
- Zaiste, wstawiennictwo świętego Medarda, przygodziłoby się jak nic – pomyślał prekognita.
* * *
Melchior próbował zasnąć, jednak bez skutku. Nie pomagało obserwowanie szczura, nie pomagały modlitwy, nawet te do świętego Medarda, odliczanie od tysiąca. Gdy tylko zamykał oczy, zaraz zaczynał się wiercić i przewracać z boku na bok. Byłoby dziwnym gdyby umknęło to uwadze jego współlokatorów.
- No, no, nie ma się co frasować, waszmość nie jest wyjątkiem. My również, za niewinność pokutujemy – rzekł starzec.
- Rzeczywiście – przyznał opierając się o ścianę – trudno uwierzyć.
- Pewnie, że trudno. Kto jednak mówił, że wiara to rzecz łatwa?
- Ja na ten przykład – ciągnął dziad - pielgrzymuję do Kodnia, by czołem bić przed Matką Bożą Kodeńską i modlić się w intencji, pokoju między krajami chrześcijańskimi. I co? I więżą mnie, bez dania racji.
- Za co tedy? Bo chyba nie za pielgrzymowanie?
- Więżą mnie za datki co je na ten zbożny cel od ludzi upraszam.
Melchior nie skomentował
- A skąd wam droga wypadła?
- Od Rawy Mazowieckiej…
- Jak to od Rawy? – przerwał Małecki. Przecie to nie po drodze…
- Dlatego, też i więżą… - zaśmiał się starzec.
- A wy również do Kodnia zmierzacie? – zagadnął młodszego.
- Gdzież tam. Ja na Jasną Górę – parsknął młody.
- No, to pięknie – westchnął Melchior. Tedy wy w nieco lepszym położeniu jesteście.
- A to niby czemu?
- Przynajmniej wiadomo wam za co pokutujecie.
- O, wa. A wy, nie wiecie?
- Nie…
- Tym - rzekł po chwili starzec - też nie ma się co zanadto troskać. Najdzie się sposób, na waszą niewiedze. Raz, dwa prepozyt rozwiąże wszystkie tajemnice.
Melchior choć nie wiedział, jaki był bezpośredni powód jego zamknięcia, to podejrzenia w tej kwestii oczywiście posiadał. Ba, w zasadzie posiadał wręcz pewność, że któregoś dnia, władze upomną się o niego. Ostrzegano i przypominano mu bowiem o tym nie raz.
* * *
Miesiąc świecił jeszcze pełnym owalem gdy Melchiora wyciągnęło z celi dwóch krępych knechtów. Capnięto go, sprawnie i tak mocno, iż mógłby przysiąc, że ręce ujęto mu w żelazne kluby. Popychając i nie szczędząc kułaków, drabi poprowadzili go kamiennymi schodkami i dalej korytarzem, bezceremonialnie wepchnęli przez drzwi, do jednej z ciasnych izdebek. Odruchowo przesłonił ręką oczy, minęła chwila nim przyzywczaił się do bijącego od lichtarzy światła. W izbie, za stołem, siedział proboszcz Jan Ołtarzewski, prepozyt od świętego Mateusza Ewangelisty.
Przybrany w czarną rewerendę, wysoki i szczupły jak szczapa, o długiej szyi, oraz niezdrowym, żółtym odcieniu skóry, ksiądz wyglądem przypominał salamandrę plamistą. Prepozyt salamandrą plamistą nijak jednak nie był, był za to przedstawicielem inkwizycji, własną osobą reprezentował autorytet Świętego Oficjum, czyli mówiąc krótko, trząsł okolicą w posadach.
Proboszcz zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na więźnia, pochłonięty był całkowicie przez księgi, które przeglądał z wielkim zapałem. Melchior poznał je natychmiast, były to bowiem te same woluminy, które jeszcze tego ranka spoczywały na jego stole.
- No, proszę, proszę, kogóż to moje ślepia widzą – rzekł wreszcie duchowny. - Małecki. Przepowiadałem ci, że się tu spotkamy?
Melchior nie odpowiedział, słusznie zresztą podejrzewając, że było to pytanie czysto retoryczne.
- Tak, prorokowałem ci to, już zdaje się kilka lat temu. I co? Nie myliłem się. Ot, siedzę sobie i przeglądam twój księgozbiór. Muszę przyznać, że bardzo, bardzo zajmujący. Co my tu mamy? – powiedział wodząc palcem po introligowanych świńską skórą grzbietach książek.
- Z ciekawszych rzeczy jest Mysterium Cosmographicum Johannesa Keplera, są Eseje Michele de Montaigne, jest De Umbris Idearum Giordana Bruno, jest też Philosophia Sagax, Theophratusa Aureliusa Bombastusa von Hohenheim, jest Heptameron Piotra di Abano, są jakieś dziwne, zamorskie wiersze.
- O, to chyba te, powiedział i wyciągnął ze sterty książek, najcieńsze, ale i - co dało się poznać, po dochodzącym od stronic świeżym zapachu drukarskiej farby – najnowsze dzieło.
To be, or not to be: that is the question;
Whether 'tis nobler in the mind to suffer;
The slings and arrows of outrageous fortune,
Or to take arms against a sea of troubles,
And by opposing end them?
- Ha, nawet ładne..., o i wydane w tym roku. No proszę, nie dość, że z ciebie bluźnierca, to jeszcze trubadur, zupełnie jak w pieśni. Zaprawdę – podjął po chwili – nawet nie trzeba De revolitionibus ordem coelestium, Kopernika, aby spalić się na stosie..
Melchiorowi po czole spłynęła kropla potu. Wiedział, że perspektywa spłonięcia na stosie, nie jest odległa, ba, że w zasadzie jest całkiem bliska, wiedział, że jeśli idzie o Indeks Ksiąg Zakazanych z Inkwizycją żartów nie ma.
- Co? Jak ci się widzi zostać męczennikiem? Pójść w ślady Bruno i Severeta, umrzeć za sprawę nauki. Po twej minie stwierdzam, że coś nie palisz się do stosu.
- Dlatego jestem przetrzymywany? – odezwał się po raz pierwszy Małecki.
- Jesteś przetrzymywany dlatego, że cię zatrzymaliśmy. A skoro, cię zatrzymaliśmy, musieliśmy mieć powód, prawda? Czyżbyś nie ufał autorytetowi Świętego Oficjum? Czyżbyś nie wierzył w nieomylność papieża i instytucji przez niego powołanych? A, nieomylność papieża, jest przypominam dogmatem, kwestią w wierze niepodważalną. Co ty, dogmaty chcesz podważać? Nieładnie Małecki, nieładnie.
- Ale nie spiesz się tak – podjął po chwili, wyraźnie rozbawiony tokiem rozmowy, duchowny - o twoich przewinach, niezawodnie pogadamy. Mamy czas.
Prepozyt klasnął w dłonie, jeden z pachołków natychmiast mu usłużył, nalał wina. Po izbie rozniósł się aromat mołdawskiego bukietu. Ma się rozumieć aromat wina, jakkolwiek przyjemny Małeckiego ani ziębił ani grzał.
- Ciekawy, bardzom ciekawy jestem – mówił prepozyt popijając - czy tak jak Bruno, będziesz twierdził, że istnieje wielość systemów słonecznych i nieskończoność świata, że kosmos składa się z monad, jest harmonijny, a wszystko jest wolne, za Melanchtonem będziesz pewnie pieprzył o religii ponadwyznaniowej, a po Grocjuszu powtarzał, że w ogóle religia jest naturalna i, że byle chłop, wracając nocą chwiejnym krokiem z karczmy, może ją wedle woli, poznawać przyrodzonym rozumem. He? Świta ci coś takiego po głowie?
- Nie, wasza wielebność.
- Szkoda. Ułatwiłbyś mi tym pracę. No, ale cóż jak każde diabelskie nasienie, jesteś po to by utrudniać. A, moim zadaniem jest wypleniać takie chwasty jak ty, drogi Melchiorze. Zresztą wystaw sobie, Małecki, że ja, w zasadzie o te księgi nie stoję. Ba, wiszą mi i powiewają wolne myśli wolnych myślicieli, drukujcie je sobie, powielajcie, kolportujcie. Czytajcie na dworach, uniwersytetach, studiujcie.. Tylko, nie gadajcie. Nie rozpowiadajcie o tym maluczkim, bo opowiadanie jak ma myśleć chłop na wsi jest wszak zadaniem plebana. Zgadzasz się?
- Tak – odrzekł, drżącym głosem Melchior.
- Spróbowałbyś się nie zgodzić. Dla przypomnienia więc, powiem, że to ja za przykładem Rzymu, ustalam w tej parafii, czy świat jest skończony czy nieskończony, ja wprawiam w ruch ziemię, a zatrzymuję słońce. Ja, a nie jakiś tam Kopernik, Bruno, czy Servet. Rozumiesz? Widzę, że rozumiesz, widzę, że światło prawdy spłynęło na twą osobę, że Bóg obdarzył cię łaską wiary i, że generalnie kłopotu sprawiać nie będziesz.
- Za co tedy, jestem przetrzymywany? – powtórzył trochę zbyt gwałtownie Melchior. I szybko tego pożałował, dostając od jednego z knechtów kułakiem przez łeb.
- Spokojnie chłopcze, nie unoś się. Pamiętaj, że od zadawania pytań jestem ja. Mówiłem ci, że czeka cię stos. Przepowiadałem ci to. Sięgasz pamięcią?
Melchior sięgał.
- Ale skoro tak się niecierlipwisz, tedy powiem. Widzisz Małecki, ja ciebie... i w ogóle całą twoją rodzinę, zawsze trzymałem w podejrzeniu. Zawsze wydawaliście się… jacyś inni. Ale nie tak jak Żydzi, czy heretycy, tych inność wszak jest namacalna. Nie, wy byliście inni, nawet od innych. Podpowiadała mi to intuicja, wyczuwałem to podskórnie, ale nazwać cholera nie potrafiłem. Czekałem cierpliwie... I wiesz co?
Melchior wiedział.
- I się doczekałem.
Zapadła cisza, do Melchiora dochodziło jedynie skwierczenie łuczyw, serce łomotało mu jak kowalski młot, pot zrosił czoło. Spodziewał się najgorszego, tego o co modlił się by nigdy nie wyszło na jaw. Ale, choelra wyszło .
- Będąc na zjeździe diecezji w Tarnowie, wystaw sobie, miałem wysłuchać wykładu jednego z inkwizytorów. Przyznam ci się , że brać udziału w seminarium nie chciałem, przeważnie bowiem owe wykłady nadają się tylko na to by wymieniać plotki, zabiegać o łaski i temu tam podobne .... No, ale cóż, jest się duchownym, podwładnym, mus dawać przykład. Pojechałem. Poszedłem. Tak jak się spodziewałem, prelegent mówił coś o czarownicach i czarownikach, o starożytnych grymuarach i księgach, mówił o leżącym tutaj Heptameronie, gadał coś o sabatach, amuletach, alchemii i przeróżnych gusłach. Ziewać już począłem i szykowałem się do opuszczenia szacownego grona, gdy zupełnie nieoczekiwanie coś mnie wstrzymało. Może było to jedno zdanie, może pojedyncze słowo , jednak omen niechybnie osadził mnie na miejscu. A zważ, że stało się to wtedy, gdy mówca jął rozpowiadać o bliżej nie znanych mi mocach umysłu, o jakiejś telekinezie, telepatii, poltergeistach i prekognicjach natychmiastowych. I wnet pomyślałem o tobie. Po skończonej prelekcji poprosiłem inkwizytora, na stronę i zacząłem mówić. O twych nadzwyczajnych przypadkach, które chroniły cię przed najmniejszym nawet zadrapaniem, jak wonczas, na polowaniu gdy rusznica Ossolińskiego przypadkiem wystrzeliła, a ty moment wcześniej, bez specjalnego powodu, przylgnąłeś do ziemi, albo jak wtedy gdy z niewiadomych przyczyn zatrzymałeś się podczas burzy, a piorun uderzył zdaje się łokieć od ciebie. Tak jakbyś wiedział co się stanie, tak jakbyś przeczuwał co się wydarzy. Tak jakby podpowiadał ci diabeł. Heh, spuściłeś oczy... Długo, zaprawdę długo chodziło mi to po głowie, ale tak jak i wszyscy tłumaczyłem to sobie trafem, fartem, szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Dopiero owy prelegent uświadomił mi, że to z przypadkiem nie ma nic, a nic wspólnego, że ty jesteś pre cognites, to znaczy przewidujesz co się w niedalekiej i ciebie dotyczącej przyszłości wydarzy.
- To jakieś nieporozumienie…Nie mam pojęcia, o czym wasza wielebność mówi...
- Daruj sobie. Wiem, że masz nawet więcej niż pojęcie. Zresztą, wykluczając nawet znawstwo tarnowskiego inkwizytora, wykluczając mnożące się wokół ciebie bardzo dziwne przypadki, ty sam siebie zdradziłeś. Cóż tak wybałuszasz oczy? Zdradziła cię, ucieczka, bo wszak uciekać może tylko winny, prawda? Dlaczego uciekałeś?
- Ja… - bąknął Melchior.
- Właśnie – ty. Ostatni z rodu, wykolejeniec. No powiedz mi, żeś normalny, że żyjesz tak jak wszyscy, żeś taki jak inny, że w niczym nie odstajesz od reszty. Co nie powiesz?
Melchior nie powiedział.
- Niedługo zjedzie, tu inkwizytor z Tarnowa, aby jak się wyraził, dokładnie przebadać twój przypadek. Ale, że nie lubię gdy ktoś wtrąca się na moje podwórko, tedy sam postanowiłem cię schwytać. I co? Powiodło się. Lekko przecenione są twoje prekognicje, stokrotko. Miast rozjechać, biedne dziecko na rynku, ty wstrzymałeś konia. Jak to się stało? Nie przewidziałeś, że koń się wyłoży? Twoje ponadnaturalne zdolności nie poinformowały cię o tym? A, może ty sumienie masz, co? Berbecia bałeś się stratować czy jak? Na zbawienie duszy liszczysz? Ja na twoim miejscu bym nie liczył. Dla takich jak ty, jest tylko jedno miejsce...
- No, ale czas kończyć – powiedział podnosząc się z dębowego krzesła, duchowny - trochę późno na dysputowanie o eschatologii i grzechach.. A przede mną, jeszcze kilka spraw, którymi mus mi się zająć. Zostawiam cię, samego... oczywiście do czasu, aż pojawi się tu wysłannik z Tarnowa. Wtedy, obiecuję ci to, pogadamy dłużej, wiele dłużej.
Ołtarzewski opuścił izbę. Melchior był przekonany, że trafi z powrotem do piwniczki, przeliczył się jednak. Pilnującym go drabom, wyraźnie nie spieszyło się z odeskortowaniem go do celi. Odczekali kilka pacierzy, po tym jak Ołtarzewski zamknął za sobą drzwi, sprawdzili czy nikt nie kręci się po korytarzu. Gdy tylko upewnili się, że nic im nie grozi na obliczach knechtów zagościł parszywy i wiele mówiący uśmieszek. Poszło szybko. Jeden z pachołków pchnął go na stół, mocno schwycił za nadgarstki, drugi, nie tracąc czasu zsunął portki. W wiadomym celu.
- No - powiedział wykrzywiając gębę – tera przywitamy cię po naszemu.
Lubujących się w sodomii drabów spotkał niemiły zawód, a Melchior dał popis, poddawanych przez prepozyta w wątpliwość, zdolności prekognicyjnych. Miast trząść się przed oprawcami, i tak jak jego poprzednicy, łkając błagać o litość, zręcznie wywinął się z uchwytu, jeszcze zręczniej złapał za leżącą na stole, ciężką, a zaopatrzoną w metalowe klamry księgę i z rozmachem, palnął dziełem Paracelsusa, w łeb strażnika. Pachoł jęknął, skulił się, dostał jeszcze raz, padł na podłogę. Ten drugi, stojący dość bezradnie, ze spuszczonymi gaćmi chciał zawezwać pomocy – nie zdążył. Melchior jednym susem znalazł się przy nim, kopnął go w nabrzmiałego kutasa, i to tak, że kopnięty wydął policzki niczym ropucha. Schwycił jeden z migoczących światłem lichtarzy, precyzyjnie uderzył w skroń, tak by mieć pewność, że uderzony zemdlał i pomocy nijak nie zawezwie. .
Nim wymknął, tak samo jak drabi sprawdził co dzieje się na korytarzu. Szczęściem, prócz przemykającego przy ścianie szczura, nie udało mu się nikogo spostrzec. Z pozostałych izdebek dochodziły odgłosy pijatyki, przekleństw oraz pojękiwania.
Było już po komplecie, w miejskim więzieniu przebywało zaledwie kilku stróżów. Czujność oraz inne powinności ostawiając oczywiście Opatrzności Bożej. Na przezorności Melchior nie mógł jednak oszczędzać.
Wychylając się zza wnęk, ostrożnie stąpał po kamieniach podłogi. Tuż przed wyjściowymi drzwiami natknął się na opartego w krześle, głośno pochrapującego i otyłego sierżanta. Minął go na palcach, odryglował wrzeciądze, najostrożniej jak potrafił pociągnął za mosiężne antaby. I zamarł. Dawno nie oliwione zawiasy ozwały się bowiem metalicznym skowytem, o mało nie wybudzając strażnika ze snu. Domykać drzwi już się nie odważył, wymknął chyłkiem na podwórze, zapuścił się w przylegające do muru krzewy, wdrapał po stromiźnie, przeskoczył.
Rozdział II
Miasto spało, skąpany w księżycowej poświecie rynek świecił pustką. Zniknęły gdzieś kramy i taszki, ulotnili się kupcy i mieszczanie, niewiadomo gdzie przepadł wygyrywający melodie dziad. W żadnym z okien nie tliło się światło, jedyną oznaką życia były tylko dochodzące z podgrodzia poszczekiwania psów.
Melchior skrył się pod arkadą ratusza, przykucnął w rogu.
Uciec z więzienia uciekł, dobra jego, ale co dalej? Powrót jeśli nawet na krótko do izdebki na poddaszu, był nadto ryzykowny. Walnięci przez łeb strażnicy, już za niedługą chwilę mogli podnieść alarm, wiedział, że poszukiwania zaczną właśnie tam. Czasu na podjęcie decyzji było mało. Musiał uciekać. Ale nawet jeśli jakimś cudem zdobył by konia, pieniądze i ekwipunek, to niby dokąd miałby się skierować? Bo przecie nie przed siebie. Potrzebne mu był czas, aby wszystko obmyślić, potrzebne mu było schronienie, lub ktoś kto schroniena mu udzieli. Długo się nie namyślał. Nie było czasu.
Przemknął przez opustoszały rynek, pociągnął w stronę szpaleru domów, w kierunku znajudjącej się na przeciwko magistratu i ratuszowego więzienia, najokazalszej kamienicy miasta. Zaułkami przeszedł na tył domostwa, skąd niósł się ostry zapach ługu i saponiny, gdzie rozpościerały się kałuże mydlin, pozostałe zapewne po odbywających się tam rankiem porządkach.
Zwinnie przeskoczył furtkę, jeszcze zwinniej wspiął się po włęgu, zapukał w okno. Dopiero po dłuższej chwili doszedł go tęgo hartowany gorzałką, dobrze znany głos odźwiernego.
- Czego się po nocy tłuczesz łazęgo? Idź precz bo psami poszczuję!
- Sybek, miast szczuć, wpuść mnie lepiej.
* * *
Wielu zadawało sobie pytanie jak było możliwe, aby Onufry Małecki, choć herbowy to iściec przecież i gołota, zdołał wejść w komitywę, a nawet szczerą przyjaźń z możnym Mikołajem z Mielca. Wielu zachodziło w głowę jakim to niby stało się cudem, iż nie zbywający na majętności szlachcic, został zausznikiem potężnego magnata, który tytułował się hetamnem wielkim koronnym, wojewodą podlaskim, starostą sandomierskim, nowokorczyńskim, grodeckim, chmielnickim, dolińskim, a na dokładkę kasztelanem wojnickim.
Plotek oczywiście nie brakowało; niektórzy dość niewybrednie wskazywali na to, że męska przyjaźń łącząca pana na Mielcu oraz Małeckiego, jest bardzo, ale to bardzo szczególna, inni gadali znowu, że Małecki parał się czarami i zwyczajnie, wielmoża omamił. Pojawiły się również hipotezy mówiące o tym, że Onufry wszedł w posiadanie informacji bądź dokumentów, które kompromitowały Mikołaja Mieleckiego, a zażyłość między szlachetnie urodzonymi nie jest wynikiem przyjaźni lecz szantażu właśnie.
Prawda, jak się to wcale często zdarza, pokazała się o wiele bardziej banalna.
Zdarzyło się bowiem, że w czasie kampanii batoriańskiej roku 1579, Onufry Małecki walcząc pod Połockiem, podczas wielce sławnego oblężenia, uratował życie hetmanowi. Pod Połckiem bowiem wystrzelony przez moskiewski moździeż, pocisk zapalny o mało co nie trafił możnego pana na Mielcu prosto w czaszkę. A trafiłby na pewno, jak dwa a dwa, cztery, gdyby nie Onufry właśnie. Jak się pokazało, dzielnie stawał również Małecki pod Sokołowem, przelewając krew tak własną jak i obcą, za jedynie prawdziwą wiarę Kościoła katolickiego, za króla, ku chwale ojczyzny i Bóg jeden raczy wiedzieć, za co jeszcze. Hetmana oraz Małeckiego, złączyły wojenne doświadczenia kampanii, chociażby te spod Sokołowa, gdzie na własne oczy widzieli jak żony niemieckich najemników, rozcinając nożami brzuchy poległych, wydobywały z nich sadło. Obydwaj patrzyli również na palących się żywcem ludzi, którzy niczym kukły biegali po połockim rynku; jak wbijano głowy poległych na pale częstokołu.
Po okupionych ofiarnością oraz bestialswem żołnierzy, batoriańskich wiktoriach, pan Mikołaj, zrezygnował z hetmańskiej buławy i powrócił do Mielca, dokąd też zaprosił ubogiego szlachcica. Niedługo zaś potem, gdy zorientował się, że Małeckiemu nie tylko nie zbywa na odwadze, ale również rozumie, ustanowił go własnym sekretarzem.
I zaczęło się, Onufry, nie tak dawno jeszcze temu gołota, ku nienawiści okolicznej szlachty, zaczął liczyć się w okolicy. Posiadając zaufanie Mikołaja, szybko rósł w znaczenie i majętność. Dzierżawił podmieleckie dobra, dorobił się na handlu zbożem, wspierał Mieleckiego radą, z raczej dobrym skutkiem. Nikt inny lecz on właśnie, namawiał magnata, do odsunięcia się od tracących na znaczeniu stonników Habsburgów, to on przekonywał pana na Mielcu, do sojuszu z Janem Zamoyskim, słusznie podejrzewając, iż ten zrobi nielichą karierę.
Dla okolicznej szlachty szybko stał się zaś tkwiącą pod paznockiem zadrą. Obcy, pochodzący nie wiadomo skąd przybysz, wprowadzał nowniki, ściągał zza granicy dziwaczne machiny i mówiących jeszcze dziwniejszym językiem specjalistów od irygacji. . Na jego dzierżawie niustannie pracowały zamachowe koła, ciągle coś użyźniano, drenowano, kopano rowy, hodowano zamorskie, ekstraodrynaryjne rośliny. Nie podobało się się to zaściankowej szlachcie, która od dziada-pradziada, wiedziała, że na roli potrzebny jest chłop pańszczyźniany i radło, a szczytem myśli agrarnej jest trójpolówka. Zarzucano mu wtrybianie się w politykę, w sfery dotyczące wiary i tolerancji. Dla tych, którzy nie tak dawno jeszcze cieszyli się przychylnością magnata, stawał się, wprostproporcjonalnie do sukcesywnie zdobywanego znaczenia, coraz bardziej niebezpieczny. Z niecierpliwością czekano więc, aż powinie mu się noga, aż trafi go jasny szlag, a jeśli nie to, to choć przybleknie jego gwiazda. Czekano umiarkowanie krótko.
Bowiem już w 1585 roku, zupełnie nagle i nie wiadomo z jakiego powodu, w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat zmarł Mikołaj Mielecki. Za jednym nieszczęściem, pociągnęły następne. Przyszły chude lata, nie powiodło się panu Onufremu w interesach, pod wpływem miejscowej szlachty Żydzi odmówili udzielenia pożyczek, skończyła się dobrze prosperująca dzierżawa, przyjaciele niespodzianie odwrócili się plecami. Zmartwienia zmieniły się w zgryzoty, zgryzoty w melankolię, melankolia w depresję. Nie tak dawno energiczny i żywy jeszcze Małecki, przemienił się w apatycznego, przygnębionego starca. A w roku pańskim 1587 dziedziny sandomierskie nawiedziła, straszna i zbierająca wielkie plony śmierci zaraza. Osłabiony i zrezygnowany Onufry, nie miał sił by przeciwstawić się chorobie, zmarł tuż przed narodzinami syna.
Półsierotą opiekowała się więc matka, Maria, z wydatną pomocą rodu Mieleckich, którzy traktowali Melchiora, prawie jak swego. Starościna, sama będąc bibliofilką, szybko dostrzegła żywy umysł chłopca i postanowiła go pielęgnować. Młody Małecki, tak jak każden synowiec możnych rodów, był od maleńkości uczony łaciny, fechtunku, obyczajów, filozofii, astrologii oraz reszty z rozległego wachlarza nauk nowożytnych. Od czasu do czasu pani Zofia użyczała mu też woluminów z własnego księgozbioru.
Ale przez grono szlachty zawsze traktowany był jak gorszy, jak skartabel, trędowaty, niczym syn z nieprawego łoża. Tak było do roku 1605, w którym to z ziemskiego padołu zeszła macierz młodzieńca, ostawiając go na świecie zupełnie samego. Starościna Mielecka stwierdziła wówczas, że nie ma na co czekać. Z własnych środków ufundowała chłopcu stypendium w Akademii Zamoyskiej, do której młodzian miał ruszyć na jesień, a następnie liznąć wiedzy na jednym z zachodnich uniwersytetów, w Heidelbergu, Inglostadtcie lub Bazylei. Takie były przynajmniej plany, plany, z których nic nie wyszło i, które jak się pokazało szybko wzięły w łeb.
* * *
Za przestronną sienią kamienicy, w długim, obitym różanym drzewem korytarzu, znajdował się gabinet starościny. Określenie gabinet nie oddawało jednak w pełni konotacji pomieszczenia ; znacznie bardziej przystające doń, wydawało się słowo świątynia, bądź też prywatne sanktuarium. Do którego, zapraszni byli oczywiście tylko nieliczni wybrańcy. Melchior przekraczając próg swoistego adytonu, doskonale zdawał sobie sprawę z okazanego mu zaufania, z tego jaki właśnie zaszczyt go kopnął.
Jarmaczne plotki wieściły, że starościna zamontowała w gabinecie, ołtarzyk, pracownię alchemiczną, oraz inne, różnorakie zabobonne instrumentarium. Po mieście krążyły nawet tęższe rewelacje, mówiące o odbywających się tu poszukiwaniach kamienia filozoficznego, orgiach oraz dysputach filozoficznych. Prekognita nijak nie mógł dopatrzeć się jednak domniemanego ołtarzyka, ni też alembiku, pentagramu, koźlej głowy, co oczywiste, nie spostrzegł również filozoficznego kamienia. A wyuzdanych orgii tym bardziej. Co wcale nie oznaczało, że urządzony z prostotą i smakiem pokój nie robił wrażenia.
Zaraz na wstępie, gdy tylko zapłonęły lichtarze, Melchiorowi rzucił się w oczy widok; wychodzące na ogród okna, ukazywały trącane wietrzykiem, wiśnie i krzaki czarnej porzeczki. Uwagę przykuwał również sporych rozmiarów, mahoniowy stół z imitującymi winną latorośl, kunsztownymi zdobieniami, oraz wyrzeźbionym na blacie Gryfem - herbem Mieleckich . Niczego sobie były wiszące na ścianach arrasy i kobierce. Największą wartość stanowiły jednak, poustawiane na sięgających sufitu półach, introligowane w świńską skórę, księgi. Zbiór, nawet jeśli poddany tylko pobierznemu oglądowi, ze spokojem zdzierżał komparację z bibliotekami akademickich uczonych. O, ile ich nie przewyższał.
Dogłębniejsze przeanalizowanie księgozbioru przerwał wchodzący do pokoju Sybek oraz podążająca za nim Zofia Mielecka, starościna żmudzinśka. Na jej widok Melchior skłonił się głęboko , starościna poczęłą zaś kłuć go swymi zielonymi, lekko jeszcze zaspanymi oczyma.
- Namieszałeś chłopcze, porządnie namieszałeś – stwierdziła.
Małecki skłonił się jeszcze głębiej, jak sztubak oblał rumieńcem.
- Całe miasto trąbi o twych popisach na rynku, o twym zamknięciu w ratuszowym więzieniu i wielce zagadkowym nakazie aresztowania. Cud, żeś skórę całą zachował, z tego co mi bowiem wiadomo, niektórzy z kupców i rzemieślników, bardzo palili się by wziąć sprawy w swoje ręce. Zanim opowiesz mi jednak, wszystko, ale to absolutnie wszystko, bez pominięcia choćby najmniejszego detalu, zanim objaśnisz przyczynowo-skutkowy porządek sytuacji, powiedz wpierw...
- Tak? – bąknął Melchior.
- Jadłeś ty co dzisiaj?
* * *
Na zaordynowany do gabinetu posiłek złożył się, wielki bochen żytniego chleba, pęta kaszanej kiszki, serwolatka, kilkanaście jaj oraz ociekająca pianą stągiew garwolińskiego piwa. Usiedli naprzeciw siebie, za mahoniowym stołem. Starościna opierając głowę na knykciach, dyskretnie zerkała w stronę pałaszującego jadło Melchiora. Choć ciekawość wręcz ściskała ją w dołku, czekała cierpliwie, aż ten posili się należycie. Małecki po kilku dobrych chwilach, przecierając rękawem usta, odetchnął głęboko, dając tym samym do zrozumienia, iż pierwszy głód nasycił.
- Dziękuje, pani Zofio.
- Drobiazg. Teraz, mów. Za co areszt?
Melchior opowiadał. Opowiadał dokładnie i ze szczegółami, o prekognicjach i ciążących na nim delacjach, o grożącym za maleficium stosie, o tym, że klątwa owych nadprzyrodzonych zdoloności tkwi w jego rodzie od pokoleń. I, że za cholerę nic nie można z tym zrobić, że on już sam i to nie raz próbował, ale natury owego zjawiska nijak nie da się odwrócić. Gadał rozwlekle i przysięgał na wszystkie świętości, że nigdy nie poważył się wykorzystywać prekognicji, aby czynić zło, przywoływać diabła i, że ogólnie posądzanie jemu podobnych za wysłanników piekła, jest wyssanym z palca, pomówieniem Inkwizycji. Mówił o księgach znalezionych na poddaszu, szczególnie zaś o De Umbris Idearum, Misterium Cosmographicum oraz Essais Monteskiusza. Mówił też, że Ołtarzewski już dawno nań się zawziął, że tylko szukał pretekstu, aby mu dopiec. A teraz nie tylko pretekstów, ale co gorsza zarzutów prepozyt posiada mnogość.
- W prawdziwie piękną kabałę jesteś zaplątany – rzekła. Ba, przychodząc tutaj uczyniłeś mnie swą wspólniczką. Jesteś ścigany, jesteś wywołańcem, jakimś prekognitą, czarownikiem. Nie dość, że trudno w to uwierzyć, to jeszcze niebezpiecznie z tobą przestawać. Zgodnie z literą prawa winnam cię wydać odpowiednim organom. Uspokój się, chłopcze. Nie zrobię tego. Z kilku powodów.
- Po pierwsze – wyjaśniła – to przecież z mojego zbioru pochodzą owe zakazane przez Kościół księgi. Poddając cię bolesnym torturom dotarliby i do mnie, a wtedy i ja byłabym w kłopocie. Po wtóre, na twoje szczęście, litera prawa w Rzeczypospolitej niewiele znaczy. W tym kraju każdy, któren zdoła skrzyknąć hulajpartię z prawa może sobie bimbać. Pomagając ci ryzykuję więc niewiele. Po trzecie wreszcie... i najważniejsze, przez wzgląd na twego ojca, będącego przyjacielem mej rodziny nie godzi się nie pomóc. Wstrętnym byłoby odpłacać za wdzięczność niewdziędznością.
* * *
Nocną ciszę przerwały nagle, dobiegające od strony więziennego ratusza krzyki, krzyki zmieszały się, zaraz z wściekłym ujadaniem psów. Czworonogi, zaalarmowane przez ludzi podniosły larum, wybudziły ze snu swych właścicieli. Po chwili, w oknach zatliły się pierwsze światła.
Wychylający się zza okien mieszczanie długo spoglądali na przypominający taniec świeltików, gonitwę ogni. Otyły sierżant poganiał biegających z pochodniami pachołków, ochrypłym głosem wydawał komendy, klnąc przy tym jak szewc przy robocie. Drążnicy zaglądali pod ratuszowe arkady, w zaułki ulic, sprawdzali podcienia rynkowych kamienic, przetrząsali pobliskie zarośla i chaszcze. Dokładnie przeszukano więzienie, podobnie piwniczkę „U tłustego Barnaby”, budynek miejskiego ratusza, a za pozwoleniem prepozyta Ołtarzewskiego, którego o ucieczce Melchiora poinformowano w pierwszej kolejności - nawet kościół. Do biegających strażników wkrótce dołączyli mieszczanie, oraz służba patrycjatu, która pomagała w poszukiwaniach. Aby nie wzbudzać podejrzeń, do pościgu wydelegowano również, kilku z czeladnych starościny. Bez mała pół miasta poszukiwało uciekiniera. Skutki owych poszukiwań, co oczywista były jednak marne, zbieg przepadł jak kamień w wodę, zniknął jak sen jaki złoty, wyglądało, że pod ziemię się zapadł.
* * *
- Oj, zawzieli się oni na ciebie, zawzieli. A gdy rozejdzie się jeszcze plotka o owy
tam i nazad (wstęp, Rozdział I i II)
1
Ostatnio zmieniony czw 04 sie 2011, 13:24 przez slavec2723, łącznie zmieniany 3 razy.