Obudziłem się o północy - Rozdziały I - VI

1
OBUDZIŁEM SIĘ O PÓŁNOCY

CZĘŚĆ I
Incipit



Rozdział 1


Obudziłem się o północy. Przez chwilę nie wiedziałem gdzie jestem. Ogarnął mnie ten dziwny stan, pomiędzy jawą a snem, gdy wszystko wydaje się miękkie i gąbczaste. Perspektywa załamuje ręce i wychodzi na spacer, a struktura rzeczy rozmywa się pomiędzy dwoma światami; ściany mają uszy, szafy mają ręce, lustra mają oczy… I dopiero po kilku sekundach wraca jasność myślenia. Człowiek rozbudza się na dobre, siada na łóżku i myśli „Cholera, która jest godzina?”. Patrzy na pulsujące elektroniczną czerwienią cyfry, wyświetlone na suficie przez laserowy zegarek szafki nocnej. Zdaje sobie sprawę, że jest równo północ, i że to bardzo dziwne obudzić się dokładnie o tej porze. W tym momencie godzina zmienia się na minutę po i człowiek czuje pragnienie. Wstaje więc z łóżka, wsuwa na nogi kapcie i idzie powoli w stronę kuchni, przecierając zaspane oczy.
.oOo.

Nie zapalałem światła, znałem drogę na pamięć. Do szklanki nalałem wody z kranu. Oczyszczacz zaszumiał cicho, przepuszczając ją najpierw przez system filtrów i mineralizatorów. Wypiłem duszkiem i nagle zrobiło mi się dziwnie zimno. Mamrocząc pod nosem, odwróciłem się z zamiarem powrotu do ciepłego łóżka. Zatrzymałem się jednak w pół kroku – okno w kuchni było otwarte na oścież. Dziwne, na pewno nie otwierałem go na noc, jest grudzień! Wychodziło ono na ciemne, zagracone zardzewiałymi sprzętami kuchennymi i butwiejącymi meblami podwórko, otoczone odrapanymi kamienicami. Mieszkałem w małym, ale nowoczesnym mieszkaniu na piątym piętrze takiej właśnie kamienicy, w starej dzielnicy tej części Miasta.
Do kuchni wlewała się pomarańczowa poświata jedynej działającej na podwórzu elektrycznej latarni. W jej świetle widziałem masę wirujących płatków śniegu, leniwie spadających z nieba i przesłaniających widok. Od kilkunastu dni naprzemiennie lekko prószyło albo ostro sypało i całe miasto spowijała gruba warstwa puchu. Podszedłem do okna i wychyliłem się, żeby je zamknąć. Wtedy go zobaczyłem. Wisiał w powietrzu, tuż pod parapetem. Na początku nie wiedziałem, na co patrzę: duży, obły, kokonowaty kształt, lekko kołyszący się w górę i w dół; dopiero po kilku sekundach zaczęły pojawiać się szczegóły: podkulone nogi, skrzyżowane na piersi ręce, a tuż ponad nimi opuszczona głowa; ciemne włosy, opadające niemal do pasa i… duże, białe skrzydła otulone wokół górnej części ciała. Anioł. Anioł, unoszący się w powietrzu pod moim oknem kuchennym w zimowej, nabożnej ciszy, otoczony powolnym kundalini wirujących płatków śniegu i zalany ciepłym, pomarańczowym światłem latarni, w grudniu, o północy.
Stałem bez ruchu, zastanawiając się czy śnię, czy może postradałem zmysły. Nie byłem wierzącą osobą, co było raczej rzadko spotykane w skatolicyzowanym Mieście. Starałem się do życia podchodzić racjonalnie, aczkolwiek nie wykluczałem całkowicie istnienia Boga i całego metafizycznego świata. Oczywiście w papierach miałem wypisane co innego – bylem praktykującym, stuprocentowym katolikiem. Jako że dużo czytałem i nie gardziłem wiedzą z żadnej dziedziny, śpiewająco przeszedłem wszelkie testy. Mając wielu praktykujących znajomych, bez problemu udawało mi się od lat oszukiwać system – przy każdej wizycie w kościele to właśnie oni nabijali obecności na moją Kartę Obywatela. Jakoś do tej pory udawało mi się uniknąć wpadki i całe szczęście, nie chciałem bowiem narażać się na obserwację ze strony Kościelnych Służb Policyjnych.
Nagle anioł (to musiał być anioł – tylko one przybierają postać wysokiego mężczyzny z białymi skrzydłami!) podniósł głowę i spojrzał mi w twarz. Jego oczy były bezdennymi studniami świetlistego błękitu, który momentalnie wsysał i zabierał w otchłań. Zatoczyłem się do tyłu, mój umysł zawył z rozkoszy, a przed oczami zobaczyłem miliony tęczowych kręgów. Przeszyło mnie tysiąc rozkosznych dreszczy, a lędźwie eksplodowały gorącym orgazmem. Upadłem na kolana i oszołomiony tym, co się stało, zacząłem cicho łkać. Kręciło mi się w głowie.
Usłyszałem szum skrzydeł i owiał mnie podmuch mroźnego powietrza, otrzeźwiając nieco. Uniosłem głowę i zafascynowany patrzyłem, jak anioł opada na stół. Siadł w kucki, rozsuwając kolana i położył między nimi dłonie, pochylając się przy tym jednocześnie do przodu. Przypominał bardziej zwierzę niż... Właściwie niż co? Istotę ludzką? Nawet nie zauważyłem, kiedy skrzydła znów owinęły się wokół tułowia. Uniósł głowę. Momentalnie wbiłem wzrok w podłogę, obawiając się, że moje serce albo mózg nie wytrzyma drugi raz takiej dawki endorfiny.
– W porządku, możesz na mnie spojrzeć – usłyszałem głęboki głos, przypominający barwą cichy ton narratora z nocnej, jazzowej audycji radiowej: spokojny i brzmiący bardzo kojąco, niemal usypiający wibracją niskich tonów. – To się już nie stanie. Wszyscy śmiertelnicy tak reagują za pierwszym razem, kiedy widzą nasze oczy. No dalej, spójrz na mnie! – dodał rozkazująco, ponieważ wciąż wbijałem wzrok w podłogę. Między nogami miałem lepko i ciepło, wciąż trochę kręciło mi się w głowie, a kiedy podniosłem oczy, wszystko wydało się nieco rozmyte. Zamrugałem kilka razy i ostrość widzenia poprawiła się; anioł nadal znajdował się na stole, w tej samej pozycji. To musi być sen, pomyślałem, musi. Wtem okno zamknęło się z trzaskiem. Podskoczyłem, on ani drgnął. Wciąż wpatrywał się we mnie. Cofnąłem się pod ścianę chwiejnym krokiem i oparłem o nią plecami. Spojrzałem prosto w ognie płonące mu w oczach. Teraz dostrzegłem, że nie ma źrenic ani białek, cale oczodoły wypełnione były jaskrawym, fluorescencyjnym kolorem, który ciągle zmieniał odcień i natężenie barwy – od jasnego błękitu letniego nieba po czarny granat bezgwiezdnej zimowej nocy; były tam tornada i zdradliwe wiry, była akwamarynowa toń oceanu, ponury fiolet wieczoru, ciemne tafle jezior i meandry niebieskoszarych rzek. Człowiek mógł oszaleć patrząc w te oczy, które zdawały się żyć własnym życiem – wszystko tam nieustannie poruszało się i zmieniało.
Biła od niego mdła poświata i przez to był dobrze widoczny w ciemnej kuchni. Pociągła twarz była gładka i bez śladu zarostu. Charakteryzowały ja wąskie usta i mały nos, a proste, ciemne włosy jeszcze bardziej ja wydłużały. Te niesamowite oczy miały piękny, migdałowy kształt. Spomiędzy włosów wystawały lekko spiczaste uszy. Anioł owinął wokół siebie skrzydła tak, że nachodziły na siebie. Pokrywały je białe pióra, z końcówkami rdzawego koloru. Zaczynały się gdzieś za plecami i sięgały do samego stołu, kładąc się miękko na blacie. Na nogach miał rodzaj czerwonej zbroi. Tego samego koloru materiał przeświecał z klatki piersiowej, pomiędzy rękami i skrzydłami. Na stopach nosił długie buty na cienkiej podeszwie. U lewego boku – dopiero teraz to zauważyłem – kołysała się krótka, czarna pochwa, której górna część ginęła pod skrzydłem.
Anioł siedział wciąż w tej samej pozycji – w kucki, z dłońmi płasko na stole. Pochylony do przodu, z lekko przekrzywioną głową, jakby węszył, trwał bez ruchu, dopóki się nie napatrzyłem. W końcu odezwał się:
– Nazywam się Mal’ach, Posłaniec. Takie jest moje imię.
Odpowiedziałem drżącym głosem:
– Na... Nazywam się Mateusz Marut. –
– Wiem jak się nazywasz, Mateuszu – mówiąc to, anioł zachował kamienną twarz. Nie odbijały się na niej żadne uczucia. Nie wiedziałem nawet czy patrzył na mnie. Jego oblicze zwrócone była w moją stronę, ale brak źrenic powodował, że ciężko było stwierdzić, na czym spoczywa jego wzrok.
– Nosisz w sobie nasienie, Mateuszu. Demona. Jesteś korzeniem. Uważaj na sny, bowiem są przesycone tym, który wyrośnie z nasienia. Spotkamy się jeszcze – powiedział i nagle zadrżał, jakby coś go wystraszyło albo poczuł na plecach czyjś wzrok. Na ułamek sekundy odwrócił głowę w stronę krzyża wiszącego na ścianie, po czym płynnym ruchem okręcił całe ciało w stronę okna i jednym susem rzucił się na nie. Osłoniłem ręką oczy będąc pewien, że roztrzaska szybę w drobny mak, jednak nic takiego się nie stało. Kiedy spojrzałem ponownie, stół był pusty, okno zamknięte, a za oknem miliardy drobnych płatków śniegu wirowały w niekończącym się tańcu, pogrążając świat w przytulnej ciszy.




Rozdział 2

Następnego ranka obudziłem się zlany potem. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach od momentu, kiedy otworzyłem oczy. Zerwałem się z łóżka i popędziłem do kuchni. Okno było zamknięte, obrus na stole leżał równiutko, bez najmniejszej fałdki. Poszedłem do łazienki. Bielizna również nie nosiła śladu po nocnej przygodzie. Musiało mi się przyśnić, pomyślałem. Najdziwniejszy sen, jaki kiedykolwiek miałem! Wziąłem gorący prysznic, podczas którego nie mogłem jednak przestać myśleć o całym zdarzeniu. Wszystko było przerażająco rzeczywiste, pamiętałem dokładnie każdy najmniejszy szczegół – to jak anioł wyglądał, co działo się za oknem i co przeżyłem, kiedy spojrzałem mu w oczy... Wszystko wydawało się zbyt realne na sen, a jednak ślady – a raczej ich brak – świadczyły, że był to właśnie sen. Usilnie starałem się myśleć o czymś innym, ale nie mogłem.
Spod prysznica udałem się do przedpokoju i, drżąc z zimna, stanąłem przed lustrem, spoglądając na swoje odbicie. Czujnymi, brązowymi oczami patrzył na mnie dobrze zbudowany trzydziestolatek. Czoło zasłaniała czarna czupryna, z której zaczynały wyglądać na świat pierwsze siwe włosy. Nieco kwadratowa twarz o pełnych ustach i płaskim nosie nigdy mi się specjalnie nie podobała, ale też nie przejmowałem się nią zbytnio. Szczególnie, że większość przedstawicielek płci pięknej twierdziła, że niezły ze mnie kąsek. Odwróciłem się i obejrzałem przez ramię. Na plecach miałem różową, świeżą bliznę. Biegła ona wzdłuż kręgosłupa, od nasady karku, aż do kości ogonowej. Bliznę, której nigdy wcześniej nie widziałem, i której zdecydowanie nie było tam wczoraj.
Oblał mnie zimny pot. Przez chwilę stałem jak sparaliżowany i wpatrywałem się w nią, mając nadzieję, że zniknie. Zrobiłem krok do tyłu i przyjrzałem uważnie szramie. Dość nierówna i szeroka, miała poszarpane brzegi, jakby ktoś głęboko rozharatał moje ciało tępym nożem. Jej końce, na górze i na dole, zwężały się i naturalnie zrastały ze skórą. Zdecydowanie wyglądała na świeżą. Dotknąłem jej lekko opuszką palca – była wypukła i miękka, ale nie czułem żadnego bólu.
– Cholera, cholera – powtarzałem te słowa jak mantrę, stojąc nago przed lustrem i spoglądając na plecy. – Do jasnej... Co to jest? – Pomyślałem, że nie mogę tak stać cały dzień gapiąc się w szklaną taflę. Poszedłem do pokoju i ubrałem się, szczególnie uważając przy zakładaniu koszulki, ale nie bolało nawet gdy bawełniany materiał otarł się o bliznę. Żadnego swędzenia, nic.
Zaparzyłem kawę, zrobiłem tosty i usiadłszy przy stole, zacząłem się zastanawiać, co to wszystko znaczy i co powinienem zrobić. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Gdzieś w głębi czaszki wciąż tłukło się „cholera, cholera…”. Uspokajało mnie to w pewien sposób.
Po śniadaniu zadzwoniłem do firmy ze starego telefonu bez wideo i powiedziałem, że mam małe kłopoty i parę spraw do załatwienia, i nie będzie mnie dziś w pracy. Nie mam na szczęście większego problemu w podobnych przypadkach. Jestem jednym z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie i wiem, że firma ceni moja pracę. Niewielu ludzi w tej części Miasta potrafi równie skutecznie, co ja, chronić systemy korporacyjne przed nanowirusami. Oczywiście nie nadużywałem zbytnio swej uprzywilejowanej pozycji. Ale zdarzało mi się, w ekstremalnych przypadkach. Przypadek taki jak ten był o całą ligę wyżej niż ekstremalne, dlatego bez skrupułów powiedziałem jeszcze, że nie wiem, co z tego wyniknie, i że mogę nie pojawić się przez kilka dni. Jakby, co łapać mnie przez comdeva albo przez sieć. Szef skwitował to krótkim „Okay” i „Mam nadzieje, że wszystko się ułoży, Mat”. Życzył miłego dnia i odłożył słuchawkę. Miłego dnia, jasne. Westchnąłem.
Zacząłem się zastanawiać, co teraz... Co powinienem zrobić? Czy w ogóle z kimś rozmawiać na ten temat? A może wciąż śnię? Jeśli tak, to jest to najbardziej realny sen, jaki kiedykolwiek miałem. Jeżeli nie – to czy wczorajsze zdarzenie też nie było snem? Czy to był naprawdę anioł? I co robi na moich plecach świeża blizna? Zbyt wiele pytań i żadnych odpowiedzi. Nieświadomie zacząłem krążyć po mieszkaniu. Włączyłem ekran na ścianie i pogapiłem się chwilę na wiadomości, nic jednak nie rejestrując. Poszedłem do kuchni i otworzyłem okno, po czym wychyliłem się na zewnątrz. Świat pokrywała gruba warstwa śniegu, wytłumiając wszelkie odgłosy, a powietrze kłuło płuca igiełkami mrozu. Słońce schowało się gdzieś za grubą warstwą ciężkich, ołowianych chmur. Paskudny dzień na wyjaśnianie metafizycznych zagadek.
Rozejrzałem się wokół – ani śladu po wiszącym tu wczoraj obłym kształcie. Podwórko było puste, za to w bramie zauważyłem jakiś cień kulący się pod ścianą. W tym momencie coś mnie tknęło, jakiś impuls kazał mi nagle wyskoczyć przez okno. Jakby ktoś inny kierował moimi ruchami. Odbiłem się mocno od podłogi i runąłem głową w dół. Na sekundę opanował mnie ślepy strach i szaleńcza panika, ale znowu jakby ktoś inny przejął kontrolę. Wystawiłem ręce, odbiłem się dłońmi od mijanego właśnie parapetu i użyłem nabytej w ten sposób siły, żeby okręcić się wokoło, po czym wylądowałem miękko jak kot, wpadając w zaspę śniegu.
Wstałem. Nogi trzęsły mi się jak galareta. Co ja zrobiłem? Wyskoczyłem z piątego piętra i wykonując akrobacje jak jakiś pieprzony ninja spadłem bez szwanku na ziemię! Nie dane mi było głębiej się nad tym zastanowić, gdyż ta sama obca siła znowu zmusiła mnie do działania. Moje ciało poruszało się wbrew impulsom płynącym z mózgu. Mimo woli ruszyłem wolno w stronę ciemnego prostokąta bramy. Całkowicie straciłem władzę nad tym, co robię. Zaczęło mi się kręcić w głowie, a ostrość widzenia pogorszyła się. Otoczenie stało się rozmyte i rozedrgane; jednocześnie wszystkie barwy nabrały nasycenia i jaskrawości. W uszach słyszałem jednostajny pisk. Zaczął on narastać w miarę, jak zbliżałem się do bramy, która teraz stała się nieostrą plamą czerni pośród oślepiającej bieli podwórka. Poczułem również, jak blizna na plecach zaczyna pulsować i poruszać się, zmieniając kształt. Nagle oślepił mnie jasny rozbłysk światła i usłyszałem w głowie głuchy huk, podobny do przytłumionego i odległego odgłosu gromu. Zacząłem biec. To, co widziałem, straciło jakikolwiek sens. Wszystko wyglądało teraz jak w podczerwieni: pod czernią ściany widziałem przeplatające się plamy żółci, pomarańczu i zieleni – to musiała być postać, którą widziałem z okna. Uniosłem górne wargi, odsłaniając zęby i momentalnie przyskoczyłem do niej, po czym zamachnąłem się ręką, zakrzywiając palce niczym szpony. Przez wysoki dźwięk wciąż świdrujący moje uszy, usłyszałem krzyk. Uderzyłem jeszcze raz i poczułem coś ciepłego na twarzy. Coś, co zaczęło powoli ściekać po moim policzku. Uderzyłem ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze. Wtem ogarnęła mnie jakaś dziwna euforia. Wszystko zaczęło wirować, czułem okrutną radość i ekstazę. Czułem się, jakby moje ciało miało rozerwać się zaraz na tysiąc kawałków, a szrama na plecach zdawała się płonąć żywym ogniem. Nagle straciłem świadomość – to coś, co mną kierowało, całkowicie przejęło kontrolę. Ogarnęła mnie ciemnoczerwona świetlistość i odpłynąłem w bezmiar zapomnienia.



Rozdział 3

Świadomość wracała powoli, jakby to była gra wstępna do rzeczywistości. Jej eteryczne palce najpierw dotknęły mojego zmysłu smaku. Metaliczno–słonego, intensywnie wdzierającego się w kubki smakowe. Zanim zdążyłem się dobrze zastanowić, wrócił mi również słuch – do moich uszu zaczęły docierać ciche dźwięki pianina. Otworzyłem oczy i rozpoznałem własną sypialnię. Potwornie łupała mnie głowa i czułem wprost proporcjonalne to tego łupania pragnienie. Całkiem jak po paru dniach ostrego imprezowania. Chciałem wstać z łóżka, ale ledwo mogłem się ruszać – wszystkie mięśnie bolały mnie, niczym po przebiegnięciu maratonu, sprintem.
Powoli wstałem, przytrzymując się krzesła. Obok łóżka zwinięte było ubranie, a kremowy dywan przecinały brunatne smugi i plamy. Nie mając siły, by się nad tym zastanowić, zacząłem posuwać się w stronę kuchni, opierając o ścianę. Gdy otworzyłem drzwi do przedpokoju, dźwięki pianina nasiliły się. Dochodziły z drugiego pokoju. Musiałem włączyć hajfi zanim się położyłem. Co właściwie się stało? Nie mogłem trzeźwo myśleć. Dowlokłem się do kuchni i wypłukałem usta. Nieprzyjemny smak zniknął, a woda, którą wyplułem miała ciemnoczerwony kolor. Wypiłem jeszcze duszkiem cztery szklanki. Oczyszczacz szumiał jednostajnie. Poczułem się nieco lepiej. Wyciągnąłem z lodówki pojemnik z gotowym jedzeniem i – nie patrząc, na co trafiłem – wrzuciłem potrawę do nanofalówki, którą nastawiłem na pięć sekund. Zapachniało kurczakiem, całkiem nieźle.
Zostawiłem jedzenie w nanofali żeby trochę ostygło i poszedłem do pokoju wyłączyć sprzęt, gdyż głowa wciąż łupała mnie niemiłosiernie i pianino zaczynało działać mi na nerwy. To chyba jeden z blue rayów z kolekcją archaicznej muzyki poważnej, pewnie Rachmaninow albo inny Szopen – nie mogłem rozpoznać w stanie, w jakim się znajdowałem. Lubiłem czasem posłuchać przedpotopowych kawałków, które komponowano bez użycia jakiejkolwiek elektroniki. Czysty geniusz muzyków w stanie transu twórczego: rozczochrane siwe włosy, nabiegłe krwią, nieobecne oczy i porozrzucane kartki, zapisane drobnymi nutkami na szalonych pięcioliniach.
Przechodząc obok lustra mimowolnie odwróciłem się plecami i spojrzałem. Blizny nie było. Ani śladu, jak gdyby nigdy nie istniała. Może to jednak był cholerny sen, wszystko, co się zdarzyło od... Właściwie od kiedy? Dźwięki dochodzące z pokoju nagle ucichły. Po chwili zaczął się kolejny utwór, który tym razem rozpoznałem: IX Symfonia Beethovena. Tylko tego mi teraz było trzeba, pieprzonej Ody do radości! Ruszyłem do pokoju, z zamiarem roztrzaskania całego zestawu hajfi w drzazgi. Łącznie z drogim hologramowym wyświetlaczem wizualizacji. Otworzyłem gwałtownie drzwi i stanąłem jak wryty.
Siedział na kanapie, miał przymknięte oczy i odchyloną do tyłu głowę. Skrzydła kładły się na oparciu i siedzisku, a długie włosy opadały swobodnie do tyłu. Tym razem anioł miał na sobie białą tunikę, przewiązaną w pasie złotą szarfą. U boku widniała ta sama czarna pochwa, co poprzednio. Wystawała z niej krótka rękojeść z prostym jelcem, ozdobiona na końcu pojedynczym kamieniem piaskowego koloru. Dłonie trzymał płasko na kolanach, obydwa palce wskazujące poruszały się w górę i w dół, w rytm muzyki.
– Witaj Mateuszu – powiedział nagle. Drgnąłem. Anioł powoli podniósł głowę i jeszcze wolniej otworzył oczy. Spojrzałem w ich otchłań. Pomarańczową, nie niebieską. – Nazywam się Fanuel.
Wiedziałem jakoś, że patrzy mi prosto w oczy, mimo że nie miał źrenic. Czułem jego uwagę na sobie. W sobie. Zacząłem zauważać teraz drobne szczegóły w rysach jego twarzy, które sprawiały, że wyglądał zupełnie inaczej niż Mal’ach.
– Ty... ty jesteś... – Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
– Ja jestem Fanuel. Tak brzmi moje prawdziwe imię. Czy wiesz, co ono oznacza? – Pokręciłem powoli głową i oparłem się o framugę. Kolana ugięły się pode mną.
– Zapytaj Posłańca. Zapytaj Mal’acha o jego prawdziwe imię. Będzie musiał ci powiedzieć. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje, Mateuszu. Pozory mylą, rzeczywistość jest ulotna, a sny się sprawdzają. Śnisz, Mateuszu. Śnisz mnie teraz, a ja rosnę w siłę w tobie. Fanuel oznacza Boży Ogień. Ja jestem tym, który stoi z płonącym mieczem u bram Edenu, jam jest Uriel, jam jest Uriah, Jego Ręka, Jego Ogień, Piorun, Grzmot i Przerażenie! – Mówiąc to, anioł zaczął rosnąć w oczach. Jego głos stał się tak głośny i potężny, że przestał być słyszalny, do moich uszu dochodził jedynie głuchy huk, znaczenie słów docierało bezpośrednio do mózgu, chociaż nie był to już znany mi język. Anioł był teraz ogromny, większy niż cały pokój, a jednak niewiadomym sposobem wciąż mieścił się w nim i był tutaj. Patrzył na mnie z góry, a w jego oczach płonęło piekło. Mieszkanie zaczęło się ruszać. Ściany zdawały się przenikać nawzajem, rozszerzając i zwężając – jak w ruchomym gabinecie krzywych zwierciadeł rzeczywistości. Upadłem na kolana, zwinąłem się w kłębek i zacząłem trząść jak w padaczce. Anioł wciąż wypełniał całą przestrzeń swym jestestwem i straszliwym głosem. Czułem, jak z uszu cieknie mi krew.
– Jam jest Nasieniem w tobie, Mateuszu Marucie! Ja jestem tym, który zsyła ci sny i kieruje twoimi czynami! Jam jest ogniem zemsty i żarem odkupienia! Obudź się teraz, obudź się i podpal świat! – Zaczęło od niego bić jasne światło. Poczułem je w sobie, w każdej komórce, nerwie i każdej myśli.
Nagle wszystko się urwało, jakby ktoś uciął skalpelem linię czasu. W ułamku sekundy zapadła cisza, która wypełniła jednostajnym, cichym piskiem moje uszy. Jasność zgasła, a mój świat za zamkniętymi powiekami spowiła spokojna ciemność.




Rozdział 4

Obudziłem się.
Świadomość wracała powoli, jakby to była gra wstępna do rzeczywistości. Jej eteryczne palce najpierw dotknęły mojego zmysłu smaku. Intensywnego, metaliczno–słonego. Zanim zdążyłem się dobrze zastanowić, wrócił również słuch – zaczęły do mnie docierać ciche dźwięki pianina. Otworzyłem oczy i rozpoznałem własną sypialnię. Zdałem sobie nagle sprawę, że niesamowicie śmierdzę, jakimś stęchłym zapachem, jak mięso pozostawione zbyt długo w lodówce.
Zerwałem się z łóżka. Nic mnie nie bolało, głowa nie łupała. Czułem się wypoczęty i wyspany. Na podłodze obok łóżka leżały rzeczy, które miałem na sobie wczoraj. Kremowy dywan zapaćkany był brunatnymi smugami, ciągnącymi się od drzwi pokoju w stronę szafy. Wyszedłem z sypialni i dźwięki pianina nasiliły się. Rozpoznałem IX Symfonię. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę pokoju. Drzwi były zamknięte. Zawahałem się tylko sekundę. Zdecydowanym ruchem pchnąłem je i wszedłem do środka.
Pusto. Hajfi gra Beethovena, a pół pokoju to psychodeliczna, trójwymiarowa wizualizacja kolorowego i pędzącego z zawrotną prędkością tunelu. Wyłączyłem odtwarzacz i projektor holograficzny. Wróciłem do przedpokoju i stanąłem przed lustrem. Odwróciłem się powoli i spojrzałem przez ramię. Blizna różowiła się na całej długości kręgosłupa. Wezbrało we mnie coś dziwnego. Coś pękło. Osunąłem się na podłogę i oparty plecami o zimne szkło, ukryłem twarz w dłoniach. Po chwili jednak pozbierałem się w sobie i postanowiłem wziąć długą, gorącą kąpiel. Wciąż czułem ohydny zapach, chciałem go z siebie zmyć jak najszybciej i w spokoju zastanowić się nad tym wszystkim. Wróciłem do sypialni i uważając żeby nie zadeptać brunatnych smug na dywanie, otworzyłem szafę.
Smród nieomal powalił mnie na kolana. Na ugiętych nogach cofnąłem się pod przeciwległą ścianę i ze zgrozą patrzyłem na coś, co wyglądało jak ludzkie ciało rozszarpane na strzępy – nie na tyle jednak, żeby odseparować poszczególne części i kończyny. Zwymiotowałem na nagie kolana i dywan, po czym wybiegłem z sypialni, zatrzaskując drzwi.
Kurwa, czy ja to zrobiłem? Przypomniałem sobie ogarniającą mnie wczoraj ekstazę i ciosy, które zadawałem gołymi rękami czemuś małemu, co kuliło się w bramie. Znowu poczułem odruch wymiotny, ale żołądek miałem pusty i do gardła podeszły mi tylko soki trawienne. Poszedłem do łazienki, umyłem zęby i twarz. Wziąłem szybki prysznic i ubrałem się w rzeczy zabrane z kosza na pranie. Następnie pootwierałem okna w kuchni i w pokoju gościnnym, usiadłem na kanapie i gorączkowo zacząłem się zastanawiać, co robić. Tysiące myśli kłębiło mi się w głowie. W końcu podjąłem decyzję. Poszukałem comdeva – leżał na półce nad hajfi. Urządzenie było wielkości dłoni i właściwie całą jego powierzchnię zajmował ekran oLED. Na górnej krawędzi były dwa małe przyciski: jeden służący do włączania comdeva, a drugi do wyświetlania holograficznej klawiatury. Nad ekranem w rogu znajdowało się mikroskopijne oko kamery. Communication Devices, w skrócie comdevy, dawno zastąpiły wszelkie telefony komórkowe, palmtopy i tym podobne przestarzałe wynalazki.
Nałożyłem specjalną, sprytnie ukrytą w obudowie, nakładkę na opuszek palca i wyświetliłem holo klawiatury. Złapałem za róg i przeciągnąłem, a klawiatura powiększyła się. Wystukałem numer ogólny Kościelnych Służb Policyjnych. Na ekranie pojawiło się logo – biały orzeł z rozłożonymi skrzydłami na tle dużego krzyża. Głowa ptaka sięgała końca pionowego słupa, a skrzydła – poprzeczki, zupełnie jakby orzeł był ukrzyżowany. Pod spodem widniały trzy słowa: Bóg, Honor, Miasto. Czytałem gdzieś, że dawno temu brzmiały one „Bóg, Honor, Ojczyzna”, ale po tym jak Polska stała się jednym wielkim Miastem, zamieniono je. Wiele się zmieniło. Ojciec Tadeusz Rydzyk, dyrektor generalny korporacji, znanej jako Radio Maryja, ukrywającej się wówczas pod skromnym płaszczykiem radia katolickiego, pod koniec swojego żywota przejął władzę w Polsce. Poparły go rzesze zindoktrynowanych obywateli, ślepo wierzących w każde słowo nadawane z anteny Radia. Ojciec Dyrektor skatolicyzował państwo, czyniąc władzę kościelną – władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Służby porządkowe i wojsko zostały zasilone legionem wyszkolonych księży w pancernych koloratkach. Na początku garstka ludności protestowała i nie obyło się bez strajków, zamieszek oraz manifestacji, które jednak szybko i brutalnie zostały stłumione. Z czasem ludzie, karmieni propagandą, przywykli do nowego systemu. Prezydent Rydzyk do końca swoich dni inwestował brudne pieniądze w rozwój Polski, rządząc twardą ręką i wciąż klerykalizując nowe obszary infrastruktury gospodarczo–politycznej. Jego następcy kontynuowali to dzieło, aż kler przejął wszystkie stanowiska władzy, służby publicznej oraz większość udziałów w największych spółkach. Powierzchnia kraju została z czasem gęsto zabudowana, aby sprostać wymogom wciąż rozwijającej się gospodarki. Granice miast i wsi zniknęły, a cały kraj stał się jednym wielkim Miastem, podzielonym na okręgi, których centrami administracyjnymi były co większe kościoły.
Ekran comdeva zmatowiał i na tle orła pojawił się żółty napis „Połączenie”. Po chwili obraz zastąpiła twarz operatora. Był nim młody chłopak, o krótko przyciętych blond włosach. Uśmiechnął się szeroko, uczynił powitalny znak krzyża i entuzjastycznie wyskandował:
– Witamy w KSP. Służymy Miastu i Bogu z honorem! Z którym wydziałem mogę pana połączyć, panie... – Szybko zerknął na jakiś ekran z boku. – Panie Marut?
– Proszę z... – Głos załamał mi się lekko. – Proszę z wydziałem zabójstw. Czternasty kościół, Konstantyn.
– W imię Pana, łączę! – odrzekł wesoło młodzieniec i wyciągnął rękę w stronę niewidzialnej konsoli. Po chwili zniknął z ekranu, na którym znów pojawiło się logo KSP, by zaraz zostać zastąpionym przez nową twarz – tym razem szatynki wyglądającej na jakieś dwadzieścia pięć lat. „Równie dobrze możesz mieć siedemdziesiąt”, pomyślałem. „Nanochirurgia plastyczna czyni cuda”.
– Witamy wkaespe służymy Miastujbogu zonorem – wyrzuciła jednych tchem i westchnęła. – Połączył się pan z Call Center wydziału zabójstw okręgu czternastego kościoła pod wezwaniem Konstantyna. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry. Chciałem zgłosić zabójstwo. Morderstwo.
– W porządku. Wysyłam ekipę. To u pana w mieszkaniu czy na zewnątrz? Potrzeba żywego spowiednika czy automat wystarczy? Wszystko, co pan powie i powiedział do tej pory, zostanie bezwarunkowo użyte w autosądzie.
– Na zewnątrz... – powiedziałem i zająknąłem się. – To znaczy zabi... stało się na zewnątrz, ale ciało... Kurwa! – krzyknąłem nagle i moje serce przestało na chwilę bić. Na ramieniu poczułem czyjąś dłoń. Dłoń następnie sięgnęła po comdeva i przerwała połączenie.
– To niepotrzebne, Mateuszu. – usłyszałem głęboki, basowy głos Posłańca. Anioł okrążył sofę i stanął przede mną. – On na to nie pozwoli. Nie może pozwolić. Obudził się już i będzie cię strzegł. Jesteś mu potrzebny, żeby robić rzeczy, o których myśli, że muszą być zrobione. Wiesz, kogo tak rozszarpałeś? – Pokręciłem tylko głową zbyt zdumiony by cokolwiek powiedzieć. – Dziewięcioletniego chłopaka, syna kobiety, która mieszka w kamienicy naprzeciwko. Pisane mu były wielkie rzeczy, miał zostać wybitnym lekarzem i służyć Miastu. Za kilkanaście lat. Zmieniłeś to. On to zmienił. – Oczy Posłańca płonęły błękitem. Niebo i chmury, pomyślałem. Czas zażyć świeżego powietrza! Wziąłem głęboki oddech.
– Jakie jest twoje prawdziwe imię? – zapytałem. Anioł drgnął zauważalnie. Na sekundę w jego oczach wybuchło granatowe piekło. Wydal z siebie dziwny, chrapliwy dźwięk, górna warga uniosła się i na chwilę odsłoniła zęby – drobne i mlecznobiałe. Po chwili piekło z powrotem zamieniło się w niebo.
– Nazywam się Marut. Takie jest moje prawdziwe imię! – krzyknął jeszcze bardziej basowo niż zwykle i rzucił się w stronę otwartego okna. Skoczył i zniknął mi z oczu. Chwilę później zobaczyłem na mgnienie oka rozmazaną czerwoną smugę, pędzącą w górę z zawrotna prędkością.
Marut. Nazywam się Marut i takie jest moje prawdziwe imię. To wszystko zaczynało przypominać deliryczny sen pacjenta zakładu dla niezrównoważonych umysłowo. Postanowiłem uwierzyć we wszystko, co mi się przytrafiło. Tak było łatwiej. I pomagało nie zwariować. Demon, który we mnie siedzi i który sprawił, że popełniłem morderstwo w dzikim szale. Anioł, który mnie odwiedza, ostrzega przed demonem i nazywa się tak samo jak ja. Demon powiedział we śnie, że nosi imię Fanuela, Bożego Ognia i stoi u bram Raju. Jak może być demonem skoro wygląda jak anioł i stoi u bram Raju? Ale czy demony to nie upadłe anioły? Jakby tej łamigłówki było za mało – w mojej szafie leżą rozszarpane zwłoki dziewięciolatka, a policja jest w drodze. Z żywym spowiednikiem czy nie, za taką zbrodnię gotowi wymierzyć sprawiedliwość nawet nie auto–, ale kieszonkowym sądem, nie uwzględniając okoliczności łagodzących ani nawet możliwości choroby psychicznej. Kara śmierci na miejscu, przez strzał z dezintegratora, który rozłoży moje ciało na atomy w ułamku sekundy. Niezbyt ciekawa perspektywa.
Rozbolała mnie głowa. Ukryłem twarz w dłoniach i zamknąłem oczy, zastanawiając się, co począć. Nagle usłyszałem syreny za oknem. Cholera, szybko się zjawili, jakiś patrol musiał być blisko! Ostrożnie podszedłem do okna i spojrzałem. Po drugiej stronie ulicy parkował właśnie podłużny, czarny pojazd policji, ozdobiony emblematem KSP i wielkim płaskim krzyżem na dachu. Na każdym z końców krzyża był zamontowany niebieski migacz rtęciowy, przez co pół ulicy pokryło się lazurowa poświatą. Samochód wyglądał jak spłaszczone cygaro. Nie był to zwykły samochód patrolowy – te podobne były do żuków: małe, pękate i zwinne, krążyły po ulicach, szukając przestępców i grzeszników. Podłużna maszyna to pojazd, którym oficerowie przyjeżdżają na miejsce zdarzenia już po wszystkim, gdy zwykli funkcjonariusze odwalą brudną robotę.
Cztery pary drzwi uchyliły się i z pojazdu wysiadło dwóch policjantów w czarnych, bojowych uniformach i pancernych koloratkach oraz jeden spowiednik w długiej, czarnej komży. Ten miał pod szyją zwyczajną koloratkę, musiał być kościelny, nie z policji. Ostatnim, który się pojawił, był wysoki mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu zapiętym pod szyję, bez hełmu – za to w ciemnych okularach. Mężczyzna spojrzał w górę, wprost w moje okno, jakby wiedział, że tam stoję i obserwuję. Odskoczyłem gwałtownie, a przez moje ciało przeszedł dziwny dreszcz. Usiadłem zrezygnowany na kanapie i czekałem. Po chwili rozległ się dzwonek interkomu. Wcisnąłem przycisk, nawet nie patrząc w monitor. Otworzyłem drzwi i słuchałem tupotu butów na schodach. Po chwili pojawili się: dwóch funkcjonariuszy szło przodem, za nimi powolnym krokiem podążał mężczyzna w ciemnych okularach i na końcu spowiednik z kleru.
Funkcjonariusze stanęli przed drzwiami i cofnęli się dwa kroki. Ja zrobiłem to samo i wyciągnąłem rękę w zapraszającym geście. Facet w okularach bez ogródek wszedł do środka. Za nim dreptał spowiednik.
– W imię Pana. Może pan zamknąć. Oni popilnują drzwi – odezwał się ten w płaszczu, wskazując kciukiem za siebie i drugą ręką wyświetlając holo odznaki, które zgasił zanim zdążyłem się dobrze przyjrzeć. Głos miał nieprzyjemny, nieco zgrzytliwy. Posłusznie zatrzasnąłem drzwi.
– Proszę dalej – powiedziałem i wskazałem drogę do pokoju gościnnego. Usiedliśmy, oni na kanapie, ja w fotelu po przeciwnej stronie stołu. Poczułem zimno, ale nie zamknąłem okien. Ten z kleru zdjął czapkę z głowy i położył ją sobie na kolanach. Drugi nie zdjął ani okularów, ani płaszcza. Rozpiął go za to i pod szyją ukazała się bojowa koloratka z emblematem policji i symbolem rangi. Nie znalem się jednak i nie wiedziałem, co to za stopień. Podniosłem wzrok. Jego twarz pozostała bez wyrazu, może przez okulary. Miał kwadratową szczękę, wąskie usta i przeorane zmarszczkami czoło. Prawą skroń zdobiła krótka blizna.
– Zdzisław Beksiński, agent specjalny Służb – przedstawił się. – Czternasty kościół, Konstantyn. To jest ksiądz Ludwik Sęp, przyjechał aż z okręgu pierwszego kościoła, Jan Chrzciciel – wskazał na swojego towarzysza, który lekko skinął głową.
– Panowie przyjechali do zabójstwa, które zgłaszałem? – zapytałem zdziwiony. Zazwyczaj nie wysyłano agentów specjalnych do pierwszego zgłoszenia, a już na pewno nie fatygowano duchownego z pierwszego kościoła.
– Tak i nie, panie Marut – odezwał się ksiądz cichym i spokojnym głosem, kojarzącym się z odległym szumem rzeki. Spojrzałem na niego uważnie. Miał owalną, rumianą twarz, pulchne policzki, dołek w brodzie i siwą tonsurę na głowie. Koloratka pod szyją miała jakieś dziwne oznaczenie, którego nigdy nie widziałem – standardowy krzyż duchownego, obok którego widniał jednak wąż. Jego paszcza zaciskała się na własnym ogonie. Tworzył więc okrąg, w który z kolei wpisana była pięcioramienna gwiazda, mająca ramiona w kształcie świec. Pentagram i krzyż połączone były czymś w rodzaju winorośli oplatającej obydwa symbole. Na szyi księdza wisiał srebrny łańcuch, niknący pod sutanną.
– Panie Marut. Wiemy, co pan zrobił temu chłopakowi. Wiemy, ze ciało – albo to, co z niego zostało jest u pana w mieszkaniu. Smród jest okropny, mimo otwartych okien – powiedział rzeczowo agent. Przerażenie, które momentalnie ogarnęło mój umysł musiało odbić się w oczach, bo zaraz dodał, podnosząc uspokajająco ręce:
– Niech pan nie panikuje, nie jest pan o nic oskarżony. Wiemy jak to się stało. To znaczy wiemy, że tak naprawdę to nie pan. Jesteśmy tu, żeby się dowiedzieć, kto.
– To nie pierwszy taki przypadek, panie Mateuszu – odezwał się ksiądz Ludwik korzystając z tego, że Beksiński urwał, a ja po prostu siedziałem, nie mogąc wydusić słowa. – Pozwoli pan, ze wytłumaczę sytuację, a później podejmie pan decyzję czy nam pomóc, czy nie. Zgoda? – Kiwnąłem tylko głową, zbyt przejęty, żeby powiedzieć cokolwiek sensownego. Ksiądz spojrzał na agenta, który nie wyraził sprzeciwu.
– Dobrze wiec. Zacznijmy od początku. Nazywam się Ludwik Sęp, pracuję w nieznanej publicznie komórce kościoła. Zajmujemy się zjawiskami paranormalnymi, ogólnie rzecz biorąc. Opętania, cuda, objawienia, misje od Boga, płonące krzewy i stygmaty. Tym podobne rzeczy. Niewielu o nas wie, oficjalnie nie istniejemy. Rzadko zakładam tą koloratkę – podniósł dłoń i przesunął palcem po pentagramie. – Sprawa, której i pan stał się częścią, ciągnie się od ponad dziesięciu lat. Dwanaście lat temu w okręgu siódmego kościoła, na terenie byłego miasta Poznań, doszło do serii makabrycznych zabójstw. Zginęły cztery osoby, każde ciało wyglądało, jakby ktoś je rozerwał na strzępy gołymi rękami. Morderca został ujęty, chwalmy Pana, ale w trakcie dochodzenia uznano go za opętanego. Egzorcyzmy nie pomogły, delikwent zmarł w trakcie jednego z zabiegów. – Duchowny przeżegnał się i kontynuował:
– Majaczył coś o tym, że jest w nim demon, że to on każe mu zabijać. Był bardzo przekonujący. Standard przy opętaniach. Sprawę zamknięto. Trzy lata później, w okręgu dwudziestego piątego kościoła, znaleziono kolejną ofiarę, tak samo rozszarpaną. Sprawcy nie trzeba było szukać, leżał obok – nieprzytomny i upaprany we krwi. Po przesłuchaniu wypuszczono go. Powodem były zeznania – mówił dokładnie to samo, co ten sprzed trzech lat. Że siedzi w nim demon, który kazał mu zabić i tak dalej. Był pod stałą obserwacją, chociaż o tym nie wiedział. Chcieliśmy... Miał nas doprowadzić do kolejnej ofiary, chcieliśmy zobaczyć... Mieliśmy wszystko opanowane, do czasu, kiedy ten... demon przejął kontrolę. Zginęło sześciu policjantów, jeden cywil – ten, którego mieli chronić – i sam obiekt obserwacji. Panie błogosław ich dusze. – Ksiądz ponownie się przeżegnał. – Nie było mnie tam, ale oglądałem później holo z akcji. To było prawdziwe opętanie. Pierwsze, które widziałem. Normalny człowiek nie zabija gołymi rękami sześciu uzbrojonych policjantów, szczególnie mając w płucach kilka kul. To było piekło... Nie dowiedzieliśmy się nic ponad to, że dysponował nadludzką siłą i wytrzymałością. Sekcja i skan DNA nic nie wykazały, to znaczy nic ponad normę. Poza jednym – długą blizną biegnącą wzdłuż kręgosłupa. – Drgnąłem zauważalnie. Agent zwrócił ku mnie ciemne szkła okularów, do tej pory błądzące po całym pokoju. Ludwik Sep uśmiechnął się. – Niestety nie wiemy czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Pierwszego ciała nie udało nam się zbadać, gdyż zostało skremowane po zamknięciu sprawy. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że to się tak rozwinie. W każdym razie utknęliśmy w martwym punkcie. Do czasu, kiedy odnaleźliśmy pana, jakieś pięć lat temu.
– Chwileczkę, jak to – odnaleźliście mnie? Pięć lat temu? To znaczy, że ja też byłem pod obserwacją? Od pięciu lat? – zapytałem. Wstałem z krzesła i podszedłem do okna, po czym odetchnąłem głęboko kilka razy. To wszystko zaczynało mnie powoli przerastać.
– No tak, nie wspomniałem o jednym. Być może najważniejszym – powiedział ksiądz. Wróciłem i usiadłem ponownie.
– Obydwaj opętani nosili pańskie nazwisko – odezwał się agent Beksiński niespodziewanie. – Pierwszy nazywał się Grzegorz Marut. Drugi – Michał Marut. Właściwie to jest pan teraz ostatnim Marutem w Mieście – sprawdziliśmy to. Nie byli z panem ani ze sobą spokrewnieni – dodał, trafnie odgadując treść pytania, które chciałem zadać otwierając usta. – Sprawdziliśmy wszystko dokładnie, pierwszy z nich był jedynakiem, jego rodzice zmarli dawno temu. Drugi był żonaty i miał dwójkę dzieci. Ale po tym jak zginął, jego żona nalała wody do wanny i wsadziła tam dzieciaki. Włączyła jacuzzi, Bóg wie, po co… I sama weszła, trzymając w ręce nagie kable, podłączone do prądu. Zabrała siebie i ich prosto do piekła. Ojciec Michała – wdowiec – dostał zawału serca, gdy się dowiedział, co zrobiła synowa. Wiemy, że pańscy rodzice zginęli w wypadku kilka lat temu...
– Panie miej ich w opiece – wtrącił ksiądz.
– ...a pańska siostra miała innego ojca. Pierwszy mąż pana matki nazywał się Piekarczyk i takie też nazwisko nosiła Bożena, dopóki nie wyszła za mąż. Innych Marutów w Mieście nie ma. Jest pan ostatni z rodu, że tak powiem. Na nasze szczęście. Założyliśmy bowiem – i słusznie – że to coś, co kazało pańskim poprzednikom bestialsko mordować przypadkowe osoby, ponownie spróbuje. I ponownie przez opętanie Maruta. Gdyby było was więcej, musielibyśmy angażować dodatkowe środki. A tak proszę, jeden Marut, jedno morderstwo i jesteśmy – zakończył cynicznie Beksiński, po czym zdjął okulary i położył je na stole. Spojrzał mi w oczy, a spojrzenie miał tak samo nieprzyjemne jak głos. – To jak, pomoże nam pan?
Zapadła cisza. Agent patrzył na mnie wyczekująco. Ksiądz zaczął szeptać modlitwę.




Rozdział 5

Zająłem miejsce pośrodku tylnego siedzenia, mając po bokach dwóch funkcjonariuszy. Pół godziny wcześniej opowiedziałem moim gościom całą historię oraz pokazałem bliznę na plecach. Wyraziłem również chęć współpracy. Obydwaj odczuli wyraźną ulgę, gdy zgodziłem się na umieszczenie mnie w tajnym ośrodku badawczym grupy Episteme – komórki kościoła, do której należał duchowny.
Wierciłem się niespokojnie. Beksiński i ksiądz Ludwik siedzieli z przodu. Agent zaprogramował autonavi i komputer uruchomił silniki, po czym włączył się do ruchu. Żaden z mężczyzn nie odwrócił siedzenia w naszą stronę. W samochodzie panowała cisza. Grudniowy krajobraz Miasta przesuwał się leniwie za szybą. Wyjechaliśmy z dzielnicy starych, odrapanych kamienic, w której mieszkałem. Szarość oraz monotonia, chwilowo przykryte śniegiem, zostały zastąpione przez szkło, chromowany metal i jaskrawe hologramy wszechobecnych reklam. Wkrótce wjechaliśmy w zatłoczone ulice centrum tego okręgu. Masa ludzka przelewała się za oknem jak wielka, kolorowa rzeka. Minęliśmy autospowiednika, który jechał powoli wzdłuż chodnika. Była to maszyna patrolująca zaprogramowany rejon, a jej zadaniem było udzielenie natychmiastowego rozgrzeszenia komukolwiek, kto znajdował się w awaryjnej sytuacji. Wystarczyło wrzucić monetę. Pojazd zatrzymywał się wtedy i rozsuwał drzwi kabiny. Cały proces spowiedzi i pokuty nie zajmował dłużej niż pół godziny, wszystko odbywało się automatycznie. Po zakończeniu delikwent wsuwał w slot Kartę Obywatela, a system nabijał na nią rozgrzeszenie.
Tłum falował i szumiał, a smukłe wieżowce pięły się w górę po obydwu stronach drogi. Niektóre miały fantastycznie powyginane kształty, przeczące prawom fizyki. Stały jednak, utrzymywane przez tytanowe szkielety, zaprojektowane przez sztuczną inteligencję superkomputerów, zaprogramowanych z kolei przez awangardę architektów tutejszego okręgu. W tych wieżowcach ci, którzy aktualnie nie płynęli ulicami Miasta, spędzali czas zarabiając pieniądze, wydając je w wirtualnych sklepach albo uprawiając cyberlife. Do jednych z najbardziej popularnych rozrywek należały holowakacje. Wygodnie leżąc w zamkniętej komorze naszpikowanej nanoelektroniką, spędzało się dwa tygodnie w miejscu, które komputer tworzył i na bieżąco zmieniał. Dane pobierał bezpośrednio z mózgu, poprzez analizę neuronów. Miejsce z marzeń, wzbogacone o ulubione sklepy, restauracje i rozrywki. Te dane z kolei pochodziły z Centralnego Zasobnika Danych, czyli wielkiego rejestru trendów społeczno–marketingowych u poszczególnych jednostek, który automatycznie aktualizował informacje poprzez śledzenie przepływu gotówki na kontach. Oczywiście była też druga strona medalu, czyli czarny rynek cudzych projekcji, które zostały wykradzione z firm oferujących usługi holowakacji. Tym podobnych możliwości spędzania czasu poza światem rzeczywistym były miliony.
Zapatrzyłem się w sunące powoli za oknem Miasto. Cichy, jednostajny szum napędu wozu działał uspokajająco i wkrótce moje powieki powoli opadły. Przez chwilę walczyłem z ogarniającym snem, ale resztki świadomości szybko opuściły me ciało i odpłynąłem w objęcia Morfeusza.
Czy też raczej Fanuela.
Rozejrzałem się wokoło. Wciąż siedziałem w samochodzie, ale pasażerowie zniknęli. Anioł stał przede mną w rozkroku, opierając stopy na przednich siedzeniach. Szyby były przyciemnione lub też na zewnątrz panowała absolutna ciemność, ciężko było to stwierdzić. Wnętrze pojazdu wyglądało, jakby było zrobione z gąbki. Boży Ogień stał wyprostowany, mimo to jakoś mieścił się w środku. Po ostatnim spotkaniu z nim nie zdziwiło mnie to za bardzo. Jego twarz zwrócona była ku mnie, nic jednak nie mówił. Trwał tylko w bezruchu, patrząc mi w oczy. Poczułem nagłe ciepło wzdłuż kręgosłupa. Anioł uniósł ręce w górę. Blizna rozgrzewała się coraz bardziej. Zdawało mi się, że moje plecy płoną. Fanuel złożył dłonie jak do modlitwy i zaczął powoli oddalać je od siebie. W miarę jak wzrastała między nimi odległość, szrama otwierała się powoli. Przeszył mnie niesamowity ból. Miałem wrażenie, że każdy nerw mojego ciała jest rozrywany na strzępy. Zacząłem nieludzko wyć i w tym samym momencie świat za oknami samochodu niespodziewanie wybuchnął ogniem! Jechaliśmy przez piekło, ja i anioł. Moje ciało osiągnęło temperaturę wrzenia. Za oknem przelewały się fale płomieni, a ja czułem krew gotującą się w żyłach. Bezustannie krzyczałem, nie mogąc znieść tych tortur. W pewnym momencie przestałem cokolwiek czuć i ogarnęła mnie ciemność.
W tym samym momencie Fanuel wpuścił mnie na chwilę do siebie. Na jedną tysięczną sekundy zrozumiałem. Wiedziałem wszystko. Byłem nim. Czułem obecność Boga w sobie i wszędzie wokół, znałem tajemnicę życia i śmierci. To było przerażające i jednocześnie cudowne. Kochałem to i nienawidziłem. W ciągu tego ułamka czasu zrozumiałem, ze Boży Ogień potrzebował nosiciela – i ja nim byłem. Musiał doprowadzić mój umysł do kompletnego zatracenia, żebym otworzył się całkowicie – wtedy mógł się ze mną połączyć. Wiedziałem też, że kolejne pół sekundy w nim zabiłoby mnie.
Otworzyłem nagle oczy, wciąż wydzierając się straszliwie. Miotałem się na siedzeniu, jak ryba wyrzucona na brzeg rzeki. Policjanci siedzący obok mocno przytrzymywali mnie za ramiona, Beksiński i ksiądz Ludwik natomiast obserwowali całą sytuację z przednich siedzeń, zwróconych w naszą stronę. Agent trzymał w ręce dezintegrator. Powoli przestałem się szarpać, wrażenie gorąca zniknęło i uspokoiłem się nieco. Zaniosłem się szlochem, stróżka śliny zmieszanej z krwią wyciekła mi z ust – musiałem rozgryźć język. Serce wciąż waliło jak oszalałe, a całe ciało ociekało potem. Duchowny obserwował mnie uważnie, w jego oczach można było dostrzec iskierki przerażenia.
– Spokojnie, nie rozerwę księdza gołymi rękami – zdobyłem się na słaby uśmiech i wyciągnąłem obydwie dłonie przed siebie. Trzęsły się jak galareta.
Agent Beksiński uśmiechnął się również, ale był to niezbyt ładny uśmiech. Wyglądał jak drapieżnik, który śmieje się, bo wie, że jego ofiara nie ma żadnych szans.
– Niech się pan nie martwi, nie dopuścilibyśmy do tego, panie Mateuszu.
Nie wiedziałem czy była to groźba, czy mężczyzna starał się mnie pocieszyć. Ksiądz wyciągnął ze schowka papierowe chusteczki i bez słowa podał mi całe opakowanie. Podziękowałem skinieniem głowy i zacząłem wycierać pot i krew z twarzy. Po chwili poczułem okropne zmęczenie, byłem totalnie wycieńczony. Usadowiłem się wygodniej, i w ciągu kilku minut zapadłem w głęboki sen, tym razem bez żadnych nadprzyrodzonych przygód.




Rozdział 6

Po drodze zatrzymaliśmy się w małym, przydrożnym hotelu, stojącym niedaleko ciągnących się kilometrami kompleksów biokopuł – farm, produkujących syntetyczną żywność. Za pozwoleniem właściciela, hotelowy robolekarz opatrzył moje rany i zaaplikował mi dawkę witamin, minerałów i sztucznych wzmacniaczy. Zjedliśmy też dość smaczny posiłek, za który zapłacił ksiądz, a podczas którego prawie nie odzywaliśmy się.
Następnie ruszyliśmy w dalszą drogę. Agent wciąż milczał. Ksiądz spał. Policjanci siedzący obok mnie też chyba drzemali, choć kątem oka widziałem, że starali się wyglądać czujnie. Ja beznamiętnie obserwowałem przysypane śniegiem Miasto i starałem się oczyścić umysł ze wszelkich myśli. Było to dość trudne, zważywszy na przeżycia ostatnich dwóch dni. Krajobraz powoli przesuwał się za oknem. Biokopuły ustąpiły miejsca zabudowaniom mieszkalnym, gęstniejącym w miarę, jak zbliżaliśmy się do centrum tutejszego okręgu. Zdałem sobie nagle sprawę, że nawet nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy ani dokąd jedziemy.
– To okręg pierwszego kościoła. Wiecznie bijące serce Miasta, można powiedzieć – zaśmiał się w odpowiedzi na moje pytanie ksiądz Ludwik, od kilkunastu minut zajęty stukaniem w klawiaturę comdeva. Nigdy nie byłem w pierwszym kościele. W tej okolicy mieściła się siedziba rządu i tu miały główne biura największe korporacje Miasta. To tutaj rozgrywało się życie towarzyskie, polityczne i kościelne, które większość obywateli znała tylko z ekranów ściennych. Z ciekawością zacząłem obserwować świat za oknem.
Ściemniało się już i ulice były rozświetlone setkami barwnych i jaskrawych reklam unoszących się nad ziemią. Padający wciąż śnieg mienił się przez to wszystkimi kolorami tęczy. Ludzka, bezustannie falująca rzeka płynęła wzdłuż budynków. Mdła poświata wystaw galerii i ekskluzywnych restauracji dodawała swego rodzaju magicznego, złotego blasku całej scenie. Spojrzałem w górę. Wieżowce były tu tak wysokie, że nie można było dostrzec ich wierzchołków, niknących pionową kawalkadą świateł w mroku zapadającej szybko nocy. Rozglądając się nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy samochód zwolnił i w końcu zatrzymał się.
– Panie Mateuszu – ksiądz dotknął lekko mojego ramienia.
.oOo.

Siedziba Episteme mieściła się pod pierwszym kościołem. Dosłownie. Autonavi zaprowadził nas do bazyliki archikatedralnej p.w. męczeństwa św. Jana Chrzciciela. Dzięki zabiegom konserwatorów, świątynia zachowała się w idealnym stanie i wyglądała dokładnie tak samo, jak w czasach, kiedy ten okręg nazywano jeszcze Warszawą. Dziwnie nie pasowała do nowoczesnych konstrukcji, które ją otaczały.
Przez gotycki portal z cegły weszliśmy do kruchty – agent, ksiądz i ja. Policjanci zostali w samochodzie. Gdy przestąpiłem próg Domu Bożego, przeszedł mnie dreszcz i zrobiło mi się dziwnie zimno. Uczucie spotęgowała jeszcze lodowata woda święcona w automatycznym podajniku, tuż przy drzwiach. Unieśliśmy małe, szklane naczynia do góry, ksiądz wymruczał „W imię Pana” i wypiliśmy.
– Zimna ta woda – skrzywił się agent. Duchowny wzruszył ramionami i poprowadził nas do nawy głównej, oddzielonej od kruchty masywną kratą. Nasze kroki odbijały się echem, kiedy szliśmy w kierunku prezbiterium. Rozglądałem się ciekawie wokoło. W bazylice oprócz nas nie było żywej duszy. Nie byłem bardzo religijny, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości społeczeństwa, ale duże świątynie zawsze mnie fascynowały. Ogrom przestrzeni wewnątrz, zimne i pachnące kadzidłami powietrze i nabożna, niemal namacalna cisza sprawiały, że ogarniał mnie zawsze głęboki spokój, kiedy siedziałem bez ruchu w fotelu modlitewnym.
Bazylika była ogromna, a jej wnętrze surowe i mroczne. Okna, mimo że duże, nie dawały zbyt wiele światła – zdobiły je kolorowe witraże, przedstawiające sceny z Apokalipsy oraz z życia świętego Jana Chrzciciela – jak wyjaśnił szeptem ksiądz Ludwik. Mrok rozświetlały również rozstawione co kilka metrów duże świece. Żadnej technologii, lamp rtęciowych, czy plazmowych. Mijaliśmy małe pomniki, popiersia i tablice ku czci znanych Polaków. Nazwiska te, prócz jednego, nic dla mnie nie znaczyły, nigdy nie interesowałem się historią. Znałem jedynie papieża Polaka, jako że był on w Mieście otoczony chorym, fanatycznym wręcz kultem, dorównującym niemal samemu Panu.
– Bardzo stara świątynia – odezwał się nagle ksiądz. Przystanęliśmy. – Jej początki sięgają XIII wieku, w czasie drugiej wojny została niemal całkowicie zniszczona przez Niemców. Zrekonstruowano ją około 1950 roku, wzorując się na oryginalnych planach kościoła z XIV wieku.
Duchowny ponownie ruszył w kierunku prezbiterium i kontynuował:
– Znajduje się tu wiele cennych zabytków kultury. Tam, po drugiej stronie stoi barokowa kaplica Baryczków. Krucyfiks na froncie pochodzi aż z XVI wieku. A tu jest nagrobek ostatnich książąt mazowieckich – synów Anny Radziwiłł. Mamy również pomnik Stanisława Małachowskiego, wykonany przez samego Bertela Thorvaldsena!
– Przykro mi, nigdy o nim nie słyszałem – odrzekłem. – Szczerze mówiąc, historia to raczej nie moja dziedzina.
– Thorvaldsen to duński rzeźbiarz, jeden z czołowych przedstawicieli klasycyzmu – wyjaśnił niespodziewanie Beksiński. Spojrzałem na niego zdziwiony. Nie spodziewałem się, żeby ten mrukliwy policjant interesował się historią sztuki.
– Przypuszczam, że nie ma zbyt wiele wspólnego z nanowirusami sieciowymi? – uśmiechnąłem się krzywo, jako że opuchlizna nie zeszła jeszcze z rozgryzionego języka.
– Obawiam się, że nie za bardzo – odpowiedział uśmiechem ksiądz. Kątem oka zauważyłem, że agent również się uśmiechnął pod nosem.
Przeszliśmy na drugą stronę prezbiterium, a następnie przez stare, drewniane drzwi. W zakrystii unosił się nieprzyjemny zapach stęchłej wody, a kamienną posadzkę porastały tu i ówdzie kępki mchu. Po lewej stronie od wejścia znajdowała się duża, drewniana szafa, przytulona do starej komody. Na komodzie stała butelka mszalnego wina, obok zaś spoczywał złocony kielich, pokryty czarnym nalotem. Naprzeciwko stał prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Zdziwiłem się widząc to wszystko, jako że kler był znany z zamiłowania do nowoczesnych i luksusowych rzeczy. Po drugiej stronie pomieszczenia wisiało ogromne, sięgające ziemi lustro w masywnej, złoconej ramie. Podszedłem i przyjrzałem mu się dokładniej. Ramę zdobiły małe, ale bardzo dokładnie wykonane płaskorzeźby, przedstawiające głowy aniołów i – jak przypuszczałem – świętych. Lustro musiało być bardzo stare i wartościowe. Było zadziwiająco czyste, bez śladów smug czy kurzu.
– Podoba się panu, panie Mateuszu? – usłyszałem głos księdza Ludwika. Wzruszyłem ramionami:
– Wygląda na zabytkowe.
– Bo takie jest. Pochodzi z XIX wieku. I jest bardzo użyteczne, proszę tylko spojrzeć – duchowny uśmiechnął się, po czym podszedł do lustra i – zanim zdążyłem się zorientować, co robi – szybko przekręcił trzy różne głowy aniołów. Szklana tafla bezszelestnie przesunęła się po ścianie, odsłaniając nowocześnie wyglądające drzwi, zupełnie niepasujące do nagiej cegły, w którą były wmontowane. Obok znajdowała się płytka dotykowa, oznaczona dziwnymi symbolami. Ksiądz dotknął kilku z nich i drzwi rozsunęły się z sykiem. Weszliśmy do małego pomieszczenia, które okazało się windą.
– Pozwolę sobie przypomnieć o ślubach milczenia, które złożył pan w domu – ksiądz Ludwik spojrzał na mnie dziwnie chłodno. Na panelu windy znajdowały się tylko dwa przyciski. Duchowny wcisnął ten dolny. – Nic, co pan tu zobaczy, nie może wydostać się na zewnątrz.
– Tak, pamiętam – westchnąłem. – Tłumaczyliście mi to już.
Winda ruszyła. Po kilku sekundach zwolniła gwałtownie, by w końcu zupełnie wyhamować.
– No to jesteśmy. Witam w naszej siedzibie – duchowny zapraszająco wyciągnął rękę. Ruszyliśmy wąskim korytarzem, pomalowanym na błękitno i oświetlonym lampami plazmowymi, które dawały białe, ale nieco przytłumione światło. Podłogę pokrywała ciemnoniebieska wykładzina. Prawie jak w niebie, pomyślałem z przekąsem. Korytarz kończył się podwójnymi drzwiami, które prowadziły do dużego, również błękitnego holu. Sufit podpierały cztery symetrycznie rozstawione filary, a przy nich stały donice z fantastycznie powyginanymi bonsai. Podszedłem do jednego z nich i delikatnie dotknąłem małego drzewka. Wyglądało na prawdziwe. Nieźle.
Pośrodku pomieszczenia ustawiono duży stół ze szklanym blatem, a wokół niego cztery sofy. Pod jedną ze ścian stało kilka maszyn z jedzeniem i napojami oraz dwie kabiny spowiednicze. Po przeciwnej stronie do korytarza, którym przyszliśmy, znajdowały się trzy pary drzwi oznaczone hologramami. Z tej odległości jednak ciężko było odczytać, dokąd prowadzą. Nad nimi, na ścianie, mieścił się duży napis "Episteme", a pod spodem widniał emblemat, który widziałem już na koloratce księdza Ludwika.
Rozglądałem się ciekawie. Agent w tym czasie podszedł do jednej z maszyn i grzebał w kieszeni płaszcza, szukając zapewne drobnych. Ksiądz wklepywał coś w comdeva. Usiadłem na sofie przy stole, była bardzo wygodna. Po chwili dołączył do mnie duchowny.
– Pokażę panu pokój, który przygotowaliśmy. Niech się pan rozgości, walizkę z pańskimi rzeczami wkrótce ktoś dostarczy. Później zapraszam na kolację, po drodze objaśnię gdzie jest kantyna. A jutro oprowadzę pana po ośrodku i zaczniemy badania, jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko.
– Jeśli nie będę miał nic przeciwko? – powtórzyłem, nieco bezmyślnie.
– Oczywiście. Nie zmuszamy pana do niczego – usłyszałem zgrzytliwy głos Beksińskiego tuż za mną. Niemal podskoczyłem. Zupełnie nie słyszałem, jak podchodził.
– Cieszę się – odpowiedziałem, wstając i idąc w ślad za księdzem, który skierował kroki w stronę środkowej pary drzwi. KWATERY MIESZKALNE, głosiło zielone holo nad nimi. Z lewej było LABORATORIUM. Holo z prawej strony świeciło pustym, żółtym polem. Duchowny przyłożył kciuk do czytnika w ścianie i drzwi rozsunęły się z sykiem.
– To niedaleko, zaledwie kilka kroków stąd – uśmiechnął się i skinął ręką, ruszając w głąb korytarza.
Ostatnio zmieniony sob 08 wrz 2012, 12:09 przez rootsrat, łącznie zmieniany 4 razy.
[img]http://pmalacha.files.wordpress.com/2011/06/rr-350-x-22.jpg[/img]
Sleep is a baby-mama of death.

2
Hej.

Jak zapewne się zorientowałeś/łaś, lub też nie, post na Weryfikatorium ma ograniczoną objętość. Jeśli więc chcesz wrzucić koniecznie całość, to wrzucaj podzielone na części, post pod postem.

A teraz do rzeczy.
Dopiero na początku drugiego rozdziału można skojarzyć, że to cyberpunk. A w każdym razie futurystyczna wersja rzeczywistości. I zawarłeś tę informację w bardzo mało istotnym zdaniu. Nanowirusy...

Jak na razie nie widzę żadnego powodu, żeby ten tekst musiał być cyberpunkiem. Nie korzystasz ze sztafażu Gibsona i potomnych, technologia nie jest tu w ogóle istotna. Pojawia się pytanie "dlaczego przyszłość?" Dlaczego akcja nie dzieje się w czasach obecnych? Jeśli fabuła zawiera odpowiedź na to pytanie, bo apokalipsa itp itd to nie wiem, czy nie warto by dodać trochę więcej klimatu. Żeby czytelnik od pierwszego zdania miał świadomość, że to nie Pcim 1998, ale Przyszłość, przez wielkie P.

Do doskonałości brakuje mi też czegoś w opisach. Są momentami zbyt suche. Rzeczy się dzieją, Ty to opisujesz, a czytelnik nudzi się, nie mogąc pobawić się wyobraźnią. Brakuje takich konkretnych, mocnych, oddziałujących na imaginację obrazów.

Brakuje jakiejś stylizacji, graficznych bajerów. Gadżetów. Wodotrysków. Jest za sucho jak dla mnie.

Całość klimatem podchodzi mi pod komiksy Bilala i to jest dobre skojarzenie. Generalnie ciekawy i (moim zdaniem) nieźle napisany tekst.

Dzięki.
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

4
rootsrat pisze:Nie zapalałem światła, znałem drogę na pamięć. Do szklanki nalałem wody z kranu. Oczyszczacz zaszumiał cicho, przepuszczając ją najpierw przez system filtrów i mineralizatorów. Wypiłem duszkiem i nagle zrobiło mi się dziwnie zimno. Mamrocząc pod nosem, odwróciłem się z zamiarem powrotu do ciepłego łóżka. Zatrzymałem się jednak w pół kroku – okno w kuchni było otwarte na oścież. Dziwne, na pewno nie otwierałem go na noc, jest grudzień! Wychodziło ono na ciemne, zagracone zardzewiałymi sprzętami kuchennymi i butwiejącymi meblami podwórko, otoczone odrapanymi kamienicami. Mieszkałem w małym, ale nowoczesnym mieszkaniu na piątym piętrze takiej właśnie kamienicy, w starej dzielnicy tej części Miasta.
Czy zaznaczony fragment musi być w tym miejscu? dzieje się, dzieje, aż nagle stajemy w obliczu zdań pokazujących miejsce życia bohatera. Akcja zdycha.
rootsrat pisze:otoczony powolnym kundalini wirujących płatków śniegu
Nie rozumiem. Kundalini płatków śniegu? Nawet jeśli wiem, co to kundalini, to nadal pozostają płatki śniegu.
rootsrat pisze:Zatoczyłem się do tyłu, mój umysł zawył z rozkoszy, a przed oczami zobaczyłem miliony tęczowych kręgów. Przeszyło mnie tysiąc rozkosznych dreszczy, a lędźwie eksplodowały gorącym orgazmem.
:D
- Ja też tak chce! Ja też tak chcę! - krzyknęła zachwycona moim wspomnieniem.
- Marzenie ściętej głowy - pomyślałem, ale nie odważyłem się powiedzieć tego głośno.
rootsrat pisze:Usłyszałem szum skrzydeł i owiał mnie podmuch mroźnego powietrza, KROPKAotrzeźwiając nieco. Uniosłem głowę i zafascynowany patrzyłem, jak anioł opada na stół.
Otrzeźwiałem nieco.
Bardziej mi pasuje.
rootsrat pisze:Siadł w kucki, rozsuwając kolana i położył między nimi dłonie, pochylając się przy tym jednocześnie do przodu.
rootsrat pisze:Między nogami miałem lepko i ciepło, wciąż trochę kręciło mi się w głowie, a kiedy podniosłem oczy, wszystko wydało się nieco rozmyte.
Pierwsze zdanie bardzo łączy mi się z drugim, a chyba nie o to chodziło, żeby anioł wkładał ręce między kolana, bo...
Przepraszam za to skojarzenie, ale nic nie poradzę. Widać poprzedzająca scena była zbyt sugestywna.
rootsrat pisze:Nosisz w sobie nasienie, Mateuszu. Demona. Jesteś korzeniem.
jw.
Coś ze mną nie tak, czy w twoim pisaniu jest taka dawka odniesień?
rootsrat pisze:tóry ciągle zmieniał odcień i natężenie barwy – od jasnego błękitu letniego nieba po czarny granat bezgwiezdnej zimowej nocy; były tam tornada i zdradliwe wiry, była akwamarynowa toń oceanu, ponury fiolet wieczoru, ciemne tafle jezior i meandry niebieskoszarych rzek.
O, jak ładnie!
A dopiero jeden facet mówił, że nie rozróżnia turkusu od błękitu.
rootsrat pisze:Biła od niego mdła poświata i przez to był dobrze widoczny w ciemnej kuchni.
... i dlatego
...i z tego powodu
rootsrat pisze: Pochylony do przodu, z lekko przekrzywioną głową, jakby węszył, trwał bez ruchu, dopóki się nie napatrzyłem.
Podkreślenie niepotrzebne.

Całkiem wciągająca opowieść. Dokończyłeś?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”