Prolog
Był listopad, walki odbywały się coraz częściej. Jesień w tym roku była wyjątkowo chłodna. Ciągłe opady deszczu, wichury... Wszytko to pustoszyło tą zdechłą, zdegenerowaną planetę. Temperaturę powietrza, w tym niezwykle zimnym okresie, podnosiły tylko nasze mieście, rozgrzane ogromnym wysiłkiem. Każdy, bez wyjątku, dawał z siebie jak najwięcej. Ciągła pogoń za pieniędzmi, sławą... Cały brud współczesności, to zagubi wszystkich, my jako jedni z niewielu zdaliśmy sobie sprawę z bezsensu takiej egzystencji. Połączyła nas wspólna miłość, pasja, ale i nienawiść.
Zawsze byłem aspołecznym dupkiem. Plułem na ludzi, oni pluli na mnie. Przez większą część czasów szkolnych potrafiłem na palcach jednej ręki wymienić ludzi, którzy naprawdę byli ludźmi, nie szarym tłumem, światełkami wśród ciemności. Całą swoją młodość spędziłem na poszukiwaniu ich. Wielbiłem Diomedesa, za jego poglądy, za chodzenie w dzień z pochodnią, za mieszkanie w beczce. Był on niewątpliwie jednym z moich autorytetów. Tak, kiedyś takie posiadałem. Nie są to czasy odległe, zmiany w moich wnętrzu nastąpiły lotem błyskawicy, jednego dnia wszystko się załamało.
Kiedy zagubiłem ten sens? Utracone sedno całego, zawszonego, istnienia. Jeszcze na początku liceum było całkiem dobrze, później...
Nadeszła ona, jedyna i niepowtarzalna. Kobieta która przyniosła zmiany. Nie prosiłem jej o to, weszła z buciorami do mojego życia. Jednak, czy kiedykolwiek nie posłuchałem jej słów? Czy kiedykolwiek miałem odwagę się przeciwstawić? Byłem głupim pantoflarzem, uległym sukinsynem.
Mimo wszystko...
Nie żałuję tego, może i jestem kurewskim hipokrytą, ale nie żałuję. Gdy tylko wspominam... piękne chwile, chwile ulotne, spędzone właśnie z nią... Długie, nocne spacery w świetle księżycowej pełni.... To sprawiało, że czułem się kimś, ktoś mnie potrzebował, ja potrzebowałem kogoś. Byliśmy jak dwie zagubione dusze (...).
Zniszczyłem wszytko. Wszystko, bez wyjątku. Pamiętam ten dzień, tą godzinę, tą minutę. Wtedy właśnie, cała moja egzystencja odrodzona z wielkich popiołów, podupadła.
Podupadła na wieki... Nie było już popiołów, nie było niczego..
Rozdział I
- Możesz tu kurwa nie stać? - usłyszałem za swoimi plecami.
- Może kulturalniej? Magiczne słowo?
Sam nie byłem ideałem kultury osobistej, ale ten staruch wkurzał mnie od dłuższego czasu. Ciągłe narzekania na moją pracę, wytykanie mi nawet najmniejszych błędów i różne takie. Zawsze starałem się mieć jakiś szacunek do ludzi bogatszych w wiek i doświadczenie życiowe, ale ten skurwiel nie zasługiwał nawet na to, abym się do niego zwracał. Cóż jednak mi pozostało?
- Słuchaj, cieciu. Nie podskakuj mi tu. Myślisz, że jesteś kimś? Tylko maleńkim robakiem, a moim zadaniem jest zgniatać takich jak Ty. Będziesz mnie wkurwiał, zgnijesz. A teraz z drogi, wypierdalaj.
- Zaiste waszmości, kultura Twej osoby pozostawia wiele do życzenia. Jeżeli już jako gentleman nie potrafisz zwracać się do mnie, jako innego gentlemana, może chociaż opanujesz się ze względu na swoją obecność w tak zacnym zakładzie pracy? Czyż nie czytałeś nigdy regulaminu? - pozwoliłem sobie użyć w jego stronę lekkiej ironii.
- Słuchaj, cieciu. - odpowiedział po raz kolejny, ponownie uświadamiając mi biedny zasób swojego słownictwa. - Pracuje tu już od prawie dwóch dekad, Ty przepraszam od kiedy? Ach, jesteś dopiero na okresie próbnym skurwlu. Uważaj, aby ten okres za szybko się nie skończył. Jeszcze mam coś do powiedzenia w tej firmie, szef zawsze pyta mnie o was, młode sukinsyny. Mogę Cię zniszczyć psychicznie, choć niewątpliwą radość sprawiło by mi zadanie Tobie jak największego bólu fizycznego. - w tym momencie zaśmiał się, a jego twarz przypominała mi obraz opasłego knura na widok świeżutkiej paszy.
- Czy Pan mi grozi? Grozi MI Pan, bólem fizycznym?
- A nawet jeżeli tak jest, to co? Może chcesz mnie wyzwać?
- Ach, cóż za niewątpliwa szkoda, iż nie mam przy sobie rękawicy.
Po głupkowatym wyrazie jego twarzy, poznałem, iż nie zrozumiał rzuconej przeze mnie riposty.
- Jaka kurwa rękawica?
- Rękawica? Nie powiedziałem tego, wydawało Ci się. Cóż, starość nie radość. Mimo to, nie wyzywam Cię. Mógłbym to zrobić, ale nie sprawiło by mi radości oklepywanie twojej starej i zniedołężniałej mordy. Powiem tylko tyle, uważaj starcze, nadchodzi nasz czas, czas młodych sukinsynów.
Jego reakcja była szybka. rzucił się w moją stronę i chwycił mnie za kołnierz koszuli.
- Coś ty powiedział, coś ty do mnie powiedział? - z jego oczu, uszu, a co najważniejsze, ust, aż kipiała agresja. - Padaj na kolana, przepraszaj psie!
Nie zwykłem słuchać rozkazów ludzi, którzy nie są moimi przełożonymi. Może i to dziadzisko się za takiego uważało, prawda jednak była zupełnie inna. W mojej głowy zaczęły kiełkować myśli, jak stoję nad nim kopiąc butem jego słabiutkie żebra. On jęczy, prosi o litość. Jestem nieugięty. Taaak, to by było to.
Nie zależało mi na tej robocie. mało było rzeczy na których mi zależało. Potrzebowałem jednak jakichś funduszy, to było stroną przeważającą. Mógłbym go tu skopać, jednakże była by to tylko chwilowa przyjemność. Lepiej poczekać te kilka godzin, kilka godzin, które zawsze w czasie pracy wydawały mi się wiecznością. Dopiero wieczorem stawałem się człowiekiem z prawdziwego zdarzenia. uwalniałem z siebie całą agresję powstającą we mnie każdego dnia, z każdą minutą na tym zawszonym świecie.
Oczywiście, w żadnym wypadku, nie miałem zamiaru padać do jego stóp. Mogłem zastosować niewielką agresję, lekki ból, który powstrzymał by jego napór.
Prawą ręka chwyciłem go za przeciwległy bark i mocno ścisnąłem. Wszytko działo się ta szybko, że jego jedyną reakcją było ugięcie nóg w kolanach i grymas bólu na twarzy.
- Uuu, czy to nie czasami ja miałem klęczeć? Ach, cóż za szkoda. Widać, to Ty mnie powinieneś przepraszać. Poznaj moją wielkoduszność, oszczędzę Twoje marne życie, może wyolbrzymiam, ale kości mógłbym Ci napsuć. - po tych słowach go puściłem. - Jednakże, miej się na baczności. TY! nie ja.
Odszedłem do niego, więc jakby nie patrzeć, jednak go przepuściłem. Mogłem zrobić to od razu, ale nie pozwolę, by taki marny skurwysyn mógł mnie obrażać.
- Ach, ksero lubi się ostatnio zacinać. Patrząc na twój stan emocjonalny, zaczynam się bać o jego sprawność. Pamiętaj jednak, to drogi sprzęt.
Spojrzał na mnie z ogromną pogardą, nawet nienawiścią.
- Nie zapomnę Ci tego, nie oddam ducha póki nie obiję twojej pedalskiej mordy.
Już go nie słuchałem. Myślami byłem w całkiem innym miejscu, fizycznie właśnie opuszczałem pomieszczenie w którym znajdowały się kserokopiarki.
***
Przeszedłszy niezbyt długim korytarzem doszedłem do mojego biura, choć nie wiem, czy nie jest to zbyt duże określenie na pomieszczenie tego typu. Mały, ciasny pokój w którym musiałem sie cisnąć wraz z moim towarzyszem broni.
Nie dało się ukryć, iż był to wesołkowaty idiota. Typowe wieczne dziecko. Nie dorósł od czasów gimnazjum i raczej wątpliwe było, czy kiedykolwiek dorośnie. Zawsze miał do opowiedzenia jakiś idiotyczny kawał.
Niestety, musiałem się z nim użerać. Był 2 lata młodszy i dwie epoki głupszy.
Gdy tylko przekroczyłem próg tego pomieszczenia, jego głupiutka morda wyskoczyła znad ekranu monitora.
- Ach. W końcu jesteś. Słuchaj, słyszałeś co...
- Nie, nie słyszałem. Nie chcę słyszeć. Nienawidzę twoich głupich żartów. Przeklinam dzień w którym zesłano mnie do biura razem z tobą.
Jego mina trochę zrzedła, lecz po chwili zadumy wrócił mu jego naturalny wyraz twarzy.
- Mylisz się, to nie jest głupi kawał. lepiej usiądź, jak Ci powiem to padniesz.
- Ehh, pewnie Cię nie przekonam do zamknięcia mordy? - obojętnym krokiem ruszyłem w kierunku fotela. - No dawaj, skoro już musisz. - rzuciłem znudzonym tonem.
- Na pewno słyszałeś o tym, co było ostatnio do wygrania w LOTTO.
- Niestety muszę Cię zawieźć. Nie oglądam telewizji, nie słucham radia, nie czytam gazet, nie rozmawiam z ludźmi. Nie mam pojęcia co było do wygrania, ale strzelę: czyżby chodziło o... pieniądze? - ironię w moim głosie wyczułby nawet głuchy, ale nie wiedziałem jak to się tyczy do idiotów.
- No tak, to są pieniądze. - odpowiedział z pewną powagą. - Tylko, nie byle jakie pieniądze. Jak myślisz, ile?
Czy ten sukinsyn nie może przejść do sedna sprawy?
- Naprawdę nie wiem. 50, 100 milionów?
- Dużo, dużo więcej. 500 milionów Polskich złotóweczek.
Niezła sumka, ale zaraz... 500 milionów w LOTTO, to... było mi znane.
- I... ktoś to wygrał? - po raz pierwszy w życiu mój głos w stosunku do niego nie zawierał obojętności, ironii lub szyderstwa.
- Tak. Jakaś kurewska cizia, lekarka czy coś takiego. Człowieku, ona chyba jest w Twoim wieku. Zaczyna trzeci rok studiów. 22 lata, i 500 milionów na koncie. Czaisz to? Taką sobie okręcić wokół siebie...
Raczej nie sądzę, aby widok "okręcającej" się kobiety był mu znany z czegoś innego, niż popularny serwis redtube.com.
Tylko, coś mi się przypominało. 500 milionów, kobieta, lekarka, LOTTO...
Widziałem, że jego usta się poruszały, jednak myślami byłem całkowicie gdzie indziej i kiedy indziej. Środek sierpnia 2010 roku, okolice Kołybek...
***
Krwawa Jesień [thriller]
1
Ostatnio zmieniony śr 20 cze 2012, 22:39 przez McCherry, łącznie zmieniany 3 razy.