Ślady księżyca 2 [historia alternatywna] fragmenty powieści

1
To kolejny fragment opowieści o Księżycowym Dysku. Nie jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego, więc są w nim odniesienia do sytuacji i osób wcześniej nie przedstawionych.

III


W tygodniu poprzedzającym święto zapanował w mieście wielki ruch. Przybywali namiestnicy wysp ze swymi orszakami, oficerowie rozproszeni po nadmorskich stanicach, królewscy urzędnicy, kapłani i kapłanki ze wszystkich wysp archipelagu. Na ważniejszych gości oczekiwały miejsca w Dolnym Pałacu, inni musieli zadowolić się kwaterami w mieście, które zaczęło przypominać mrowisko po wiosennym przebudzeniu mieszkańców.
Zamieszanie nie objęło jednak Pałacu Wysokiego. Król Seren skrupulatnie przestrzegał ograniczeń czasu postu i przestał w ogóle wychodzić ze swych komnat.
Wysłuchiwanie codziennych raportów spadło w całości na Orwinda. Do niego też przychodził majordomus, żeby uzgodnić szczegóły świątecznych ceremonii. Orwind, którego rola dziewięć lat temu ograniczyła się do złożenia przysięgi na ręce Serena, zaczynał żałować, że i tym razem nie może pozostać w cieniu stryja. Nie podważał znaczenia Powtórzenia Praw. Mieszkańcy państwa na setkach wysp muszą mieć poczucie, że stanowią wspólnotę połączoną nie tylko interesami dnia codziennego. Bogów było wielu i rozmaicie rozdzielali swoje dary, lecz wszędzie tam, gdzie na wybrzeżach wznosiły się słupy zwieńczone emblematem podwójnej siekiery, władcy Kawataru gwarantowali przestrzeganie ładu, który chronił zarówno arystokrację w jej nadmorskich willach, jak i portowych wyrobników. I tak powinno być. Znajomość świątecznej etykiety nigdy jednak nie należała do mocnych stron Orwinda. Niewiele go obchodziła kolejność, w jakiej urzędnicy będą zbliżać się do ołtarza i nudziły rozważania, kto przy kim ma usiąść w czasie pierwszej uczty. Po zachodzie słońca z ulgą wycofywał się do prywatnych komnat i nie przyjmował nikogo.

Jednak kiedy służący oznajmił przyjazd księcia Araniego, Orwind wyszedł mu na spotkanie
aż na główny dziedziniec. Arani nie był gościem. Jako dowódca królewskiej gwardii i najbliższy krewny obu władców był właściwie trzecią osobą w państwie i miał swoje stałe miejsce w Pałacu Wysokim. To choroba trzymała go przez całą zimę w willi na południu wyspy.
- Dobrze, że wreszcie jesteś – powiedział Orwind, kiedy usiedli nad polewką z prosa, jedynym posiłkiem, jaki wolno im było zjeść tego dnia.
Arani uśmiechnął się lekko.
- Złożyłem ofiarę w podzięce za życie. Mało brakowało, a mielibyście nowy pagórek w Dolinie Kurhanów.
- Myśmy tutaj też składali ofiary w twoim imieniu, tyle, że przebłagalne. Co tak późno? Spodziewaliśmy się ciebie już w zeszłym tygodniu.
- Nie mogłem jechać na skróty przez góry, wlekliśmy się wzdłuż wybrzeża. I tak musiałem zrobić parę dni postoju w jakiejś wioszczynie.
- A medycy zapewniali, że już całkiem doszedłeś do siebie.
- Nie mogę na nich narzekać, starali się.

Jesienią w czasie polowania Arani został ciężko zraniony przez szarżującego dzika. Rana na udzie nie chciała się goić i przez całą zimę do pałacu w Kawatarze napływały złe wieści o stanie królewskiego krewniaka. Seren nie zważając na śniegi w górach wysłał mu dwóch najbieglejszych pałacowych lekarzy, lecz tygodnie mijały bez znaczącej poprawy i ranny pozostawał w zawieszeniu między życiem a śmiercią. Dopiero całkiem niedawno wysłannicy powrócili z zapewnieniem, że książę może już chodzić i próbuje nawet dosiadać konia.
I Seren, i Orwind z ulgą przyjęli tę wiadomość. Arani mieszkał w Kawatarze od czasu, gdy jako dwunastolatek przybył tu wraz ze swoją matką Itis, najmłodszą siostrą Serena. Małżeństwo Itis z Ardabem, władcą wyspiarskiej Alazji, okazało się nadspodziewanie harmonijne, lecz po śmierci króla władzę przejął jego starszy, pełnoletni już syn. Urodzony z matki-niewolnicy nie odziedziczył praw do tronu, jednak wsparli go ci Alazyjczycy, którym nie podobała się rosnąca zależność od Kawataru. Itis i Arani mieli dużo szczęścia, że udało im się wydostać z wyspy. Od tej pory Arani wychowywał się w rodzinie matki. Kiedy obejmował dowództwo gwardii, był młodszy od większości swych podkomendnych, lecz spisywał się zadziwiająco dobrze. Żołnierze cenili go za śmiałość posuniętą aż do zuchwałości i akrobatyczną wprost zręczność w walce, zaś jego bezpośredniość i jasna, przyciągająca oczy uroda zyskały mu przychylność mieszkańców miasta. Nie miał wielkich ambicji, nudziły go sprawy państwowe, a czas wolny od ćwiczeń i polowań spędzał na hulankach, jakby czym prędzej chciał roztrwonić majątek przypadający mu po matce, a pomnożony roztropnymi zabiegami Serena.
Lekarze mogli mieć swoje powody do zadowolenia, lecz Orwindowi Arani przypominał teraz ochwaconego wierzchowca. Utracił lekkość ruchów. Nawet na równych flizach pałacowych posadzek stąpał chwiejnie, jakby ciągle jeszcze nie był pewien, jakie obciążenie wytrzyma uszkodzona noga. Nie wychudł, czego się można było spodziewać, lecz jego skóra, z natury delikatna, przybrała niepokojący wodnisty odcień, podkreślony dodatkowo ciemną barwą codziennej tuniki.
- Nie przydzieliłem wam miejsca w kobiecej części pałacu, a może powinienem? – zapytał Orwind.
Arani pokręcił głową i znów się uśmiechnął.
- Przyjechało ze mną tylko sześciu ludzi. Wszyscy bezżenni. Nie musisz się kłopotać.
Orwind spojrzał na niego spod oka, lecz po chwili odwzajemnił uśmiech. Choroba nie odmieniła zwyczajów lekkoducha. Nie był żonaty, a nałożnic nie zabierał w podróże. Tam, gdzie mieszkał, grasował jak lis w kurniku, zuchwale, a przy tym przebiegle. Nie tykał jednak mężatek. Przynajmniej nic o tym nie mówiono. Omijała go więc zazdrość mężów, a gniew ojców potrafił szczodrze opłacać. Zresztą lubił tancerki, wędrowne muzykantki i nie gardził służebnymi.
- Zdarzyło się tu coś, o czym powinienem wiedzieć?
Wypadek wyłączył go z rytmu zwykłych obowiązków, a przymusowe oddalenie od stolicy pozbawiło nawet udziału w codziennych sprawach miasta i pałacu.
- Zostawmy to na po świętach – Orwind był już zbyt znużony rozważaniem tajemnic niezwykłego odnalezienia Księżycowego Dysku, by zaczynać opowieść i na nowo splatać dziurawą sieć przypuszczeń. – Teraz najważniejszy jest rytuał. Dziewięć lat minęło, prawie wszystko zdążyłem zapomnieć.
- Ja w ogóle pierwszy raz będę brał w tym udział – westchnął leniwie Arani, odsuwając miskę i rozsiadając się wygodniej. – Nie powiem, żebym się palił do tych pobożnych występów. A żyje jeszcze ten staruszek, który mnie zmuszał do wkuwania formuł modlitewnych wszystkich świąt, jakie tylko obchodzi się na wyspach?
- Guro? Żyje – potwierdził Orwind. – Nareszcie ma co robić. Już od przedwczoraj musztruje całą tę szóstkę namiestników. Widziałem nawet stryja, jak się od niego wymykał. Trafisz i ty jutro w jego szpony.
Roześmieli się obaj. Lata mijały, mieszkańcy pałacu kolejno odchodzili wąską ścieżką pomiędzy mrocznymi przepaściami, ale w komnatce przy bocznym korytarzu ciągle tkwił Guro czuwający, by w pradawnych świętych tekstach ignoranci nie odważyli się zmienić choćby jednego słowa.
- Może nie wyssie ze mnie wszystkich sił. Przecież muszę się potem zobaczyć z chłopakami. Albo wiesz co? Teraz do nich chodźmy. Słońce jeszcze wysoko.
- No to idziemy – Orwind podniósł się zza stołu. – Trochę z nimi ćwiczyłem, żeby nie przynieśli nam wstydu na paradzie, ale tylko tutaj, na placu. Mało mieli ruchu tej zimy.
Na dziedzińcu Arani przystanął i rozejrzał się.
Słońce barwiło złotem jasny kamień okładzin na murach i nadawało wyrazistość malowidłom na ścianach krużganków pałacowego piętra. Delfiny wystawiające pyski z fal, wiosenne kwiaty na skałach i stada jaskółek krążących na tle lazurowego nieba układały się w szeroką wstęgę, która jaśniała pomiędzy kolumnadą przepychem czystych, mocnych barw.
- Strasznie chciałem tutaj wrócić – powiedział. – Kiedy myślałem, że już nic ze mnie nie będzie, chciałem choć raz jeszcze tu stanąć. I popatrz, spełniło się.
Orwind na chwilę objął go ramieniem.
- Wierzyłem, że wrócisz. Nie mogło być inaczej.

Już tylko dwa dni pozostawały do rozpoczęcia świąt, gdy gwardziści wrócili przywożąc dwóch jeńców, których od kapitana piratów kupił zarządca winnicy.
- Umyć ich, nakarmić i zamknąć w najwyższej izbie wieży – zlecił Orwind dowódcy straży pałacowej. – Nie dawać nic do picia.
Potem rozkazał wezwać pałacowego aptekarza.
- Potrzeba mi szreftu dla dwóch dorosłych mężczyzn.
Aptekarz pochylił się w ukłonie.
- Jeszcze przed południem będzie gotowy. Muszę tylko wiedzieć, jakiej ma być mocy.
- No cóż, chcę, żeby mi odpowiedzieli na parę pytań.
- Jednym słowem, mają być świadomi, ale bezwolni – Zmarszczył czoło i podniósł wzrok, jakby szybko przeprowadzał w myśli jakieś obliczenia. – Książę, przygotuję taki, żeby wystarczyła szklanka dla każdego. Nie więcej, bo wtedy mogą popaść w całkowite odurzenie.
- Zrób jaki chcesz, byleby tylko był skuteczny.
- Książę – Aptekarz przyłożył do piersi wypielęgnowaną dłoń – na moją biegłość zawsze możesz liczyć. – Musisz jednak być świadom, że nie na wszystkich szreft działa jednakowo. Są i tacy, którzy mówią wtedy dużo, ale nieskładnie. Albo w ogóle nie słuchają pytań.
- Wiem, wiem – Orwind zbył go machnięciem ręki. – A zatem jeszcze przed południem. Pospiesz się.

Aptekarz znał swoje rzemiosło i nie składał obietnic bez pokrycia. Zanim słońce przebyło połowę dziennej drogi, wrócił do Orwinda z butelką pełną przejrzystego płynu, który barwą i zapachem przypominał młode wino. W drugiej ręce trzymał nieduży kubek.
- Książę, to jest właściwa miara. Ten szreft można dolać do zwykłej wody, rozcieńczony działa wprawdzie wolniej, ale za to dłużej.
- Wezwę dowódcę straży, wytłumaczysz mu dokładnie, co i jak.

Sam poszedł do komnaty Serena.
- Kazałem tych dwóch napoić szreftem. Jeszcze tylko trochę musimy poczekać, zanim zacznie działać. Nie sądzi stryj, że powinniśmy już wtajemniczyć Araniego?
- Powinniśmy – zgodził się Seren. – Ale nie zaczynaj teraz opowiadać mu o wszystkim od początku. Niech idzie razem z nami na przesłuchanie, a resztę wyjaśnisz mu potem.
Służący wysłany po Araniego wrócił z wiadomością, że księcia nie ma w jego komnatach, zaś przyboczni nie wiedzą, dokąd poszedł.
- Pewnie już znalazł sobie jakieś wygrzane łóżko – burknął zrzędliwie Seren. – Dla niego każda pora dobra.
- Nie przypuszczam – Orwind sprzeciwił się, choć bez wielkiego przekonania. – Może jest u gwardzistów. W końcu post jego też obowiązuje.
Seren tylko prychnął z pogardą.

Dwaj mężczyźni o smagłych ciałach i kręconych włosach mieszkańców Południowych Wybrzeży siedzieli na ławie, opierając się plecami o ścianę. Żaden nie wstał ani nawet nie odwrócił głowy, kiedy Seren i Orwind weszli do izby.
Na twarzach mieli wyraz spokoju, a właściwie obojętności i zdawali się nie dostrzegać otoczenia. Szeroko otwartymi oczyma bezmyślnie wpatrywali się w przestrzeń.
Ten po prawej stronie był wyższy i szczuplejszy. Głowę miał owiniętą kolorową chustką złożoną jak opaska i zawiązaną w węzeł na czole. Strażnik podszedł do niego, ujął za ramiona i odwrócił bokiem, niczym wielką szmacianą lalkę. Z tyłu głowy chustka przesiąkła ciemną, zaschniętą krwią, a pod tkaniną wyraźnie odznaczało się zgrubienie opatrunku.
Kupiec nie pogardził rannym, bo uznał, że rana jest do wygojenia. Nie, na pewno nie miał zamiaru zrobić z niego niewolnika, zatrzymał go dla okupu. Było w tym pewne ryzyko, ale mógł spróbować...
Strażnik rozsznurował tunikę, odsłaniając ramiona i piersi więźnia. Orwind uważnie przyjrzał się obnażonemu ciału.
Po trzy wstęgi tatuażu rozchodziły się ze środka piersi na obie strony i otaczając brodawki sięgały aż pod pachy. Błękitne, czerwone i czarne kropki tworzyły skomplikowany wzór, w którym często powtarzały się drobne spirale, czworoliście i słońca złożone z pierścienia otoczonego ośmioma promieniami.
Orwind pokiwał głową. Nie umiał odczytać znaczenia tych znaków, lecz wiedział, że magowie rozmaitych kręgów potrafią w ten sposób określić swoją przynależność, dziedzinę jaką się zajmują i rangę wśród współtowarzyszy.
- No pytaj już go, pytaj – mruknął Seren. – Choć nie wiem, czy wiele osiągniesz.
Obaj znali język Południowych Wybrzeży, gdyż stamtąd pochodziła królowa Nefele, żona Serena, a Orwind jako dorastający chłopak spędził dwa lata na dworze zamorskich kuzynów.
- Dysk – powiedział wyraźnie Orwind. – Drewniane pudło. Zlecenie.
Mężczyzna drgnął gwałtownie i zaczął szybciej oddychać. Orwind pochylił się nad nim.
- Skąd płynąłeś? – zapytał cicho.
- Z południa - odparł chrypliwie. Poruszył się i spróbował wstać, lecz przytrzymany przez strażnika znów opadł na ławę.
- Dokąd?
- Do Kawataru.
- Skąd miałeś dysk?
- Od… mojego mistrza.
- Co miałeś z nim zrobić?
- Oddać...
- Komu?
- Nie znam go... Nie widziałem...
- Znak rozpoznawczy?
- Czarny sokół…
- Miałeś się z nim spotkać w Kawatarze?
- Na skałach koło małego portu...
Mały port położony był najbliżej pałacu i miał połączenie z drogami, które prowadziły na południe i zachód wyspy.
- Kiedy?
- Między trzecim a piątym dniem ostatniego zimowego księżyca.
- Kim jest twój mistrz?
Żadnej odpowiedzi.
- Jak ma na imię?
Milczenie.
Dobrze wyćwiczony – pomyślał Orwind z mimowolnym uznaniem.
Żeby zachować resztki woli w oszołomieniu wywołanym przez szreft, potrzeba nie lada praktyki. Parę razy powtórzył próbę, ciągle z tym samym skutkiem.
- Gdzie mieszkasz? – zmienił pytanie.
- W... górach – mężczyzna znów poruszył się niespokojnie, usiłując przezwyciężyć bezwład ciała.
- Sam?
- Z braćmi – na twarzy przesłuchiwanego pojawił się wyraz przerażenia.
- Gdzie to jest?
- Nie... nie... – więzień z wysiłkiem podniósł prawą dłoń, zaczął nią szarpać tunikę przy szyi. Nie... zwinął się wpół i zsunął z siedziska, upadając na posadzkę. Znieruchomiał.
Orwind pochylił się nad nim.
- Żyje – stwierdził prostując się. – Na razie damy mu spokój.
Podszedł do drugiego mężczyzny.
- Dysk?
- Dysk... – powtórzył bezmyślnie przesłuchiwany i uśmiechnął się łagodnie.
Więcej powiedział o sobie. Syn kupca, który miał jakieś zaległości u odbiorcy w Kawatarze… Chciał je uregulować przed wiosennymi świętami, stąd ta oliwa i płótno.
- Najwyraźniej nie mają ze sobą nic wspólnego – Orwind odwrócił się do Serena. – Na trzeźwo powtórzy to samo. Przypadkiem spotkali się na statku.
- Pewnie tak, ale na wszelki wypadek niech będą trzymani oddzielnie. Jutro rano znowu z nimi porozmawiasz.

Mieli już obaj wychodzić, lecz Orwind odwrócił się od drzwi.
- Zabierzcie go – Wskazał głową na drugiego z więźniów. – I wyjdźcie stąd wszyscy.
Kiedy został sam, przyklęknął nad nieprzytomnym magiem.
Przebywając u rodziny swej matki, uczył się porozumiewania myślą. Wśród leśnych plemion była to umiejętność dosyć rozpowszechniona, chociaż prawdziwych mistrzów spotykało się rzadko. Wiedział, że również magowie poświęcają niekiedy całe lata na doskonalenie się w tej sztuce, aby oddalenie nie przeszkadzało im w przekazywaniu sobie wiadomości bez jakichkolwiek pośredników. Najwyżej ceniona była zdolność wnikania w umysły osób całkowicie obcych. I tego właśnie zamierzał spróbować.
Nie spodziewał się wiele. Więzień, mimo oszołomienia, na pewno będzie się bronił. Nadzieję pokładał jedynie w obserwacji obrazów przechowywanych w pamięci maga. Jeśli się uda, może wyłowi w nich jakąś znajomą postać albo miejsce, które zdoła rozpoznać?
Usiadł na posadzce i zamknął oczy. Najważniejsze było całkowite odcięcie ich obu od świata, przykrycie niewidzialnym, lecz szczelnym kloszem, tłumiącym wszelkie doznania z zewnątrz. Kiedy wreszcie poczuł, że zanikły wokół niego kierunki, barwy i dźwięki, przeniósł uwagę na leżącego i ostrożnie spróbował przywołania. Nie znał jego imienia. Po krótkim wahaniu zdecydował się na słowo melek, chłopcze. Na Południowych Wybrzeżach wołano tak nie tylko na dzieci; starsi ludzie często zwracali się w ten sposób do znajomych, bezżennych młodzieńców. Mag był młody i należało się spodziewać, że określenie było mu dobrze znane.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Nagle po kilku rozbłyskach ujrzał pod powiekami jakieś kształty, stopniowo nabierające wyrazistości. Obrazy były jednak blade, trochę zamglone lub znikały tak szybko, że wychwytywał z nich nie więcej, niż przypadkowe fragmenty. Tłum ludzi na tle białej, rozświetlonej ściany, drewniany pomost wychodzący daleko w wodę, jakaś szara, kłębiąca się materia, ni to mgła, ni wodny pył... Orwind zrozumiał, że ogląda strzępy wydarzeń z niedawnej przeszłości. Nie potrafił nimi sterować, wiedział natomiast, że w pamięci najczęściej powracają obrazy związane ze sprawami najbardziej absorbującymi. A cóż dla więźnia mogło być ważniejsze niż zadanie, z którym tu został przysłany? Dlatego, gdy szarość ustąpiła miejsca jaskrawym, wyrazistym plamom, poczuł przypływ nadziei. Zbocze górskie o niespotykanej, miedzianej barwie, nad nim niebo bez chmur... potem wnętrze wielkiej groty, pełne pochodni, rzucających czerwonawe refleksy na ściany. Kilku mężczyzn w długich szatach, pochylonych nad szerokim pulpitem. Podnoszą głowy, patrzą wszyscy w jednym kierunku, chyba po prostu w stronę wejścia. Jeden z nich unosi rękę, jakby w geście pozdrowienia. Ma półdługie, ciemne włosy i owalną plamę zarostu wokół ust. Jego twarz rośnie, przybliża się, a potem nagle cofa i mężczyzna wtapia się w grupę współtowarzyszy. Ktoś podchodzi do nich z boku, nieduża postać w intensywnie błękitnym płaszczu. Dziecko? Drobna kobieta?
- Kto to?
Zaledwie sformułował pytanie, obraz zawirował i rozmył się w niewyraźne, matowe smugi, a potem zgasł. Więzień poruszył się i przekręcił na brzuch. Wsparł się na łokciach, lecz zaraz opadł, uderzając głową o posadzkę. Orwind podniósł się. Wiedział, że już nic więcej nie osiągnie.

- Twarda sztuka – Pokręcił głową. Znów siedzieli we dwóch w komnacie Serena. – Właściwie nic o sobie nie powiedział. Ani o tych… braciach. Nie daje się łatwo podejść.
- Mamy jeszcze parę innych możliwości – Seren ze spokojem przyjął dzisiejszy rezultat. – Tyle, że jest gorzej, niż zakładaliśmy. Skoro przywoził dysk z powrotem...
Orwind zabębnił palcami po blacie stołu.
- Oddawali go. Czyli już przestał być potrzebny. Co za parszywie uczciwi złodzieje. Wzięli jak swój, a potem chcieli zwrócić.
- Jednak magowie... Mówią ci coś jego oznaczenia?
- Nie, są zupełnie obce. Przecież stryj sam wie, że ani u nas, ani na Południowych Wybrzeżach nikt się nie tatuuje w takie pasy. Chociaż to trochę dziwne, bo on wygląda na południowca i mówi bez obcych naleciałości. Jakaś ukryta wspólnota? A te góry? Wszędzie wokół Zielonego Morza, a nawet w głąb pustyni skały i piasek są bladożółte. Nie słyszałem, żeby wspomnienia zmieniały kolor.
- Pewnie nie zmieniają – Seren zapatrzył się w okno. – Czerwone ziemie, synu, albo raczej rdzawe, spotkasz na Południowych Wybrzeżach, lecz nie na wprost Kawataru, ale daleko na zachodzie, już poza naszymi trasami żeglugowymi. Teraz nie ma po co tam pływać. Kiedyś było inaczej. Z dzieciństwa pamiętam, że sprowadzano stamtąd najlepszy olejek różany. Moja matka bardzo go lubiła. Ale potem nastała tam wielka susza, kilka lat bez kropli wody. Wyschły plantacje róż, cały pas nadbrzeżny opustoszał, miasta wymarły. A co się teraz tam dzieje gdzieś w głębi lądu, nie mam pojęcia. No i są jeszcze czerwone skały na Wyspach Smoczych.
- Na Wyspach Smoczych istniała kiedyś duża wspólnota magów – przypomniał Orwind, który w odróżnieniu od stryja nie lekceważył ludzi zajmujących się tą dziedziną.
- Dziwne byłoby, gdyby nie istniała – mruknął Seren. – Ci zawsze potrafią wybrać sobie miejsce. A, zapomniałem. Przecież Góry Złote tak naprawdę wcale nie są złote, tylko właśnie czerwonawe. I do tego sięgają swoim krańcem Południowych Wybrzeży. Małe są, ale dla jakiegoś zgromadzenia szalbierzy po prostu wymarzone. Komu chciałoby się brnąć przez to morze piachu, które je oddziela od świata? Tam nic nie ma, poza jaskiniami. Tak, stawiałbym na Góry Złote.

Przed zachodem słońca Orwind wybrał się do Rubii. Od jutrzejszego wieczora niełatwo będzie im znaleźć czas dla siebie. Rubia rzadko bywała w pałacu. Miała do tego prawo jako kapłanka Pani Urodzaju i matka Orwindowego syna, lecz wolała trzymać się na uboczu. Seren, a przedtem również Nefele, traktowali ją z uprzejmością należną matce Dziecka Dobrej Wróżby, jednak za ceremonialnym obejściem królewskiej pary krył się chłód. Nie mogli przecież zapomnieć, że ich własna córka nie dała Orwindowi ani małżeńskiego szczęścia, ani potomków, którzy mogliby przejąć dziedzictwo rodu.
Dom Rubii leżał na skraju zabudowań pałacowych, w połowie drogi między Pałacem Wysokim a budynkami należącymi do świątyni. Orwinda przy wejściu powitał zapach mirtu, który zdążył już rozkwitnąć w zacisznym kącie ogrodu. Służąca wprowadziła go do komnaty ozdobionej cienkimi tkaninami udrapowanymi na ścianach i poszła szukać pani. Siedział przysłuchując się poćwierkiwaniu kosa, który w klatce niezmordowanie przeskakiwał z drążka na drążek. Zdążył się porządnie zniecierpliwić, zanim na korytarzu usłyszał stukot sandałków na drewnianej podeszwie. Rubia weszła poprawiając miedziane kosmyki, które wysunęły się z rozluźnionego węzła, opadającego na kark.
- Nie bądź taki zachłanny – oddawała mu pocałunki trochę nieuważnie, jakby myśli ciągle miała zajęte sprawami, które nie pozwoliły jej przyjść na pierwsze wezwanie. – Nie mogłam tak od razu zostawić dziewcząt. Słońce zachodzi, a połowa wieńców jeszcze nie zrobiona.
- Nie mogłyście zacząć wcześniej? Czasu miałyście dosyć.
- Wcale nie tak wiele. Przecież wieńców nie można splatać za wcześnie, bo więdną. Do tego ci posługacze ze świątyni to zupełne matołki, nie patrzyli, co ścinają i większość bluszczu musiałam wyrzucić, a ich wysłać po nowy. No, nie złość się już, nie złość. Chodź, zobaczysz, co dla ciebie przygotowałyśmy.
Na wewnętrznym dziedzińcu twarze i sylwetki pracujących wtapiały się w błękitnawy półmrok. Dziewczęta siedzące na ławach wokół stosów zieleni powitały Orwinda skromnym pochyleniem głów, jednak po chwili wlepiły w niego ciekawe oczy. Nowicjuszki ze świątyni rzadko miały okazję oglądać go z bliska, a przecież już jutrzejszej nocy jedna z nich wejdzie wraz z nim pod baldachim łoża w grocie Pani Urodzaju. Czy była teraz tutaj?
Ciekawe, w jaki sposób bogini objawia swą wolę i wybiera sobie wcielenie. Mogłyby coś o tym powiedzieć starsze kapłanki, ale one niechętnie dzieliły się wiedzą z mężczyznami.
- Spójrz, to twój wieniec – Rubia uniosła plecionkę z gałązek bluszczu i mirtu. W odróżnieniu od innych, splatanych na wiklinowej obręczy, ta miała pośrodku szeroki złoty otok, do którego przymocowane były złote kwiaty wodnej lilii. Metalowe części wykonali królewscy jubilerzy, lecz ich dzieło na niewiele by się zdało w jutrzejszych obrzędach, gdyby nie wzbogaciły go giętkie, wiecznie zielone gałązki, w których niezmordowanie krążyły soki życia. Identyczny wieniec nałożą dziewczynie, którą ujrzy przed sobą, gdy zatrzyma się taneczny korowód.
- Jutro przed samym tańcem dodamy jeszcze świeże kwiaty asfodeli.
- I wpleciemy dobre życzenia – dorzuciła półgłosem szczupła dziewczyna zajęta przycinaniem witek bluszczu na odpowiednią długość. Jej towarzyszki zachichotały, kryjąc twarze.
- Dopiero jutro? – Orwind uniósł brwi, ignorując osobliwy, złośliwie-niechętny ton, jakim to powiedziała. – A ja myślałem, że dobrze mi życzycie przez cały czas.
- Ona gada głupstwa! – chwilę zakłopotanego milczenia przerwał jakiś wysoki, rezolutny głos. – Wstydź się, Kasja! Od rana pracujemy z dobrą myślą, bo święta to radość dla nas wszystkich!
- Spokojnie, sroki! – wmieszała się Rubia. – Wiem, że jesteście zmęczone, ale nie pora teraz na kłótnie. Każę wam przynieść wody z miodem, a ty, Kasja, ułóż te gotowe wieńce koło źródła i spryskaj, żeby nie zwiędły.

Okiennice były całkowicie otwarte i do komnaty napływało ciepłe wieczorne powietrze nasycone zapachem świeżej ziemi przemieszanym z aromatem młodych, rozwijających się liści. Z dziedzińca dobiegały dźwięki cytry, którym towarzyszył wysoki głos chłopięcy. Rubia lubiła muzykę i wierzyła w jej dobroczynne działanie. Wysłała do dziewcząt swojego małego grajka, żeby śpiewem rozproszył nudę monotonnej pracy.
- Już widać pierwsze gwiazdy – Oparła łokcie na parapecie i wychyliła się, unosząc głowę. – Spójrz, jak jasno świecą. Ani śladu jakiejś mgły. To dobry znak na jutrzejszy dzień.
Stanął obok i odgarnąwszy pasemko opadające na ramię pocałował ją w szyję tuż za uchem.
- Wróżyłam nam dzisiaj – Odwróciła się. Tłumiąc westchnienie oparła policzek o jego ramię. – Wiesz, bardzo dziwne rzeczy mi wyszły. Takie… niejednoznaczne.
- Nie mów mi tylko, że coś niedobrego – Ogarnął ją ramionami.
- Nie, nie, żadne nieszczęścia. Ale jakaś długa podróż. Nie wyprawa wojenna, raczej poszukiwanie czegoś. Nie całkiem to zrozumiałam. Spróbuję jeszcze jutro rano, księżyc w nowiu to dobry czas na przepowiednie.
Wsunął palce w jej włosy i zaczął wyjmować długie, złote z szpilki kolorowymi główkami. Ciężkie pukle opadły na plecy.
- No i jeszcze… Będziemy rozdzieleni.
- Będziemy – przytaknął, bo ponad głową Rubii dostrzegł właśnie, że w stronę bramy idzie spiesznie pałacowy strażnik. – Już i tutaj mnie dopadli. Jeśli ja przejmę władzę po stryju, a ty się nie przeniesiesz do pałacu, to ciągle będziemy rozdzieleni.
Przyciągnął jej głowę do piersi.
- Czekaj na mnie – Mocno pocałował ją w usta. – Nie wiem, co się tam ulęgło, ale nie dam sobie odebrać tej nocy.

Dowódca pałacowej straży czekał na niego w sieni.
- Książę… Umilkł i przełknął ślinę. Nawet w świetle oliwnej lampy było widać, że niepokój w nim aż buzuje. – Książę… Ten więzień… Ten z tatuażami… Nie żyje.
Ostatnio zmieniony czw 14 lip 2011, 16:27 przez Rubia, łącznie zmieniany 2 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

2
Całkiem sympatyczny tekst.

Wybacz, rubio, ale nie będę próbowała się w niego za bardzo warsztatowo zagłębiać. Czytało mi się całkiem dobrze. Bywały jakieś powtórzenia, zdania mniej udane, czy coś, co mi "nie brzmiało". W stosunku do objętości tekstu nie było tego jednak za wiele, nie dość, żebym widziała potrzebę rozbrajania tekstu zdanie po zdaniu. Po co se psuć przyjemność? ;)

Co mnie się nie podobało?
Chyba bohaterowie. Poza sceną z Rubią i Orwindem, to wszyscy zachowują się i gadają tak samo. Brakuje mi w nich jakiś wyrazistych charakterów. Znaczy co nieco zaznaczasz, ale dla mnie było tego za mało.

Drugi zarzut mam do sceny i w ogóle tła w tej sytuacji, kiedy Orwind wbija się facetowi do umysłu. Jak na TAKĄ zdolność jest to opisane sucho. "Pobył se u rodziny, naumiał się i to jeszcze, patrzcie ludzie, tej najbardziej cenionej zdolności". Może to wypływa stąd, że u mnie takie włażenie komuś do umysłu to już jest naprawdę gwałt (i na umiejętność i na bycie tego ofiarą trza se zasłużyć) :P. No w każdym razie tu się skrzywiłam.

Co mnie się natomiast podobało?
No przede wszystkim chyba to, że naprawdę gładko się czytało. Ładnie prowadzisz narrację - płynnie przechodzisz do kolejnych punktów, ładnie wplatasz realia. Tutaj osobno plus - kreujesz cały świat, wiele różnych aspektów - lubię to.
Język bogaty, widać też, że lubisz opowiadać, nie dusisz się w słowach.
Kawałek fabuły zaciekawia - no przynajmniej mnie zaciekawił ;)

Czyli ogólnie tekst przypadł mi do gustu :)

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
Piękne dzięki za weryfikację. Cieszę się, że tekst lekko Ci się czytało. A z uwag krytycznych, pozwolę sobie podyskutować z jedną:
Adrianna pisze:u mnie takie włażenie komuś do umysłu to już jest naprawdę gwałt (i na umiejętność i na bycie tego ofiarą trza se zasłużyć) . No w każdym razie tu się skrzywiłam.
Orwind jest władcą, więc na nic nie musi zasługiwać. Pewne możliwości przysługują mu z racji urodzenia i funkcji. Tu nie ma żadnej sprawiedliwości ani „równych szans”. A poza tym, chciałam uniknąć wymuszania zeznań poprzez: łamanie kości, wyrywanie paznokci, wybijanie zębów, przypalanie boków i, generalnie, wypruwanie flaków, bo mnie to brzydzi, a i mojego bohatera też. Taki z niego arystokrata :D Gdyby wyeliminować przemoc fizyczną (co zrobiłam), tudzież psychiczną, która się Tobie nie podoba, spadłyby do zera szanse na ustalenie, kto wykradł Księżycowy Dysk i w jakim celu. Na to nie mogę sobie pozwolić. Gwarantuję więc włamywanie się do cudzych myśli i snów, rezygnując z widoku toczących się odciętych głów, krwi na ścianach i innych, równie spektakularnych efektów. No, trudno. To nie jest kraina łagodności :D
Pozdrawiam i ja.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

4
rubia pisze:Orwind jest władcą, więc na nic nie musi zasługiwać.
Och, nie chodziło mi o kwestię, że z punktu widzenia tamtego świata ktoś miałby to kwestionować.

Chodziło mi od strony autorskiej i to jest nie tyle zarzut do Twojego warsztatu czy fabuły, tylko taki mój wewnętrzny zgrzyt i raczej podzielenie się moim podejściem (w żaden sposób nie wskazówka czy coś, po prostu luźne wygadanie się). W tym "zasłużyć" miałam na myśli, że zwykle musi być to postać w jakiś sposób "psychicznie" szczególna, obciążona. Z włażeniem komuś do myśli wiąże się szereg konsekwencji - i dla włażącego i dla ofiary. Itd.
Taki mi wyskoczył po prostu kontrast przy czytaniu związany z osobistym podejściem. Bo i o takich rzeczach coś tam se niekiedy pisywałam i co nieco wyskakiwało przy moich sesjach RPG (hmmm... brzmi śmiesznie, ale chyba to drugie stworzyło tę "poważniejszą" wizję :P). Nie przywiązuj się specjalnie do tych moich marudzeń. Nie miałam za wiele punktów do czepiania się, to powywnętrzałam się trochę na bardziej ogólny temat ;)

Taką częścią z prawdziwym zarzutem do tamtej sceny pozostaje opis. Dla mnie za lekko i za sucho. Nie czuć ciężaru sprawy. "O, on coś może wie, ale nie chce gadać. Wejdę mu do umysłu... Cóż, zdjęcia kiepskiej jakości, pech."
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

5
Król Seren skrupulatnie przestrzegał ograniczeń czasu postu i przestał w ogóle wychodzić ze swych komnat.
Co ma wspólnego post z niewychodzeniem z komnat?
Arani pokręcił głową i znów się uśmiechnął.
Czemu znów?

Ładnie piszesz ale:
- W całym tekście długość zdań jest praktycznie taka sama. Wprowadza to monotonię.
- Za mało dla mnie było emocji, ruchu. W dialogach czasem aż się prosi by bohater skrzywił się, kopnął coś, sięgnął po jabłko, cokolwiek. Nie widać przez to bohaterów. Słychać, ale nie widać.
Ciężko jest się utożsamiać z bohaterami, przeżywać to, co oni, bo nie wiadomo, co im w duszy gra.

6
Ech, miałam kiedyś skłonność do pisania w sposób podniosły, co się przekładało i na długość zdań, i na wypowiedzi bohaterów. Ostatnio chyba mi przeszło. Obawiam się, że to pod wpływem lektury tekstów na Wery. :D
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”