Tekst zawiera pewne wulgaryzmu oraz sceny mogące być rozumiane jako brutalne.
Nawet zawstydzone ogromem tragedii słońce skryło swe rumieńce za brunatnymi chmurami. Plamy krwi na betonowych ściankach bloków zasychały u góry i ściekały na dole wprost na czarny asfalt aby tysiącami potoków wpłynąć do kratek miejskiej kanalizacji. Zza zachlapanych krwią szyb można było dojrzeć niewyraźne postacie mieszkańców którzy siedzieli niczym ciche myszy oczekujące zagrożenia. Zapach niedawnej masakry rozchodził się wszędzie wokół, nie był to smród, tylko upajająca woń osocza. Z oddali dochodził odgłos kroków, tysiąca kroków równego marsza. Główna ulica drżała pod stopami armii. Pierwsze wyłoniły się sztandary, rozmieszczone na bokach kolumny kołysały się zatknięte na czarnych drzewcach, nieskazitelnie biały materiał dzierżył na sobie srebrzysty krzyż łaciński, wyszyty grubą, metalową nicią połyskiwał dumnie na znak zwycięstwa. Wtem do odgłosów dodały się pierwsze sylwetki żołnierzy. Czarne, wysokie buty wydawały głuchy odgłos trafiając w drogę, bez zważania na pamięć o poległych wchodzili w strumyki i kałuże krwi które to chlapały niemiłosiernie. Różnego wzrostu, wszyscy dumnie odziani w białe mundury z srebrnym krzyżem na ramieniu. Do tego wszystkiego czarne pasy podtrzymujące pistolet, karabiny dzierżące w czarnych rękawicach i znowu białe plecaki. Słońce nieśmiało wychyliło się z osłony rzucając światło na ich hełmy, owalne zakrywały całą głowę, błyszczały lekko w kolorze białym. Jedynym dojściem do twarzy był wizjer w kształcie dwóch belek przecinających się znowu na znak krzyża. To wszystko znowu było wypełnione przyciemnianym szkłem. Oznaką czegoś innego z ekwipunku pozostawały napisy wyskrobywanie na pokryciach twarzy, od sporadycznych amen poprzez teksty modlitw a skończywszy na tekstach całych psalmów.
Kolumna marszowa poprzecinana jadącym, malowanym na biało sprzętem wojskowym wypełniła już całą ulicę, ten wieli wąż pochłaniał coraz więcej miejsca. Ciche łkanie dziecka rozległo się z jakiegoś mieszkania. Ktoś czaił się za drzewem. Młodzieniec trzymał chwiejną postawę chwytając rośliny, jego oblicze było tragiczne. Umorusanie brudem, błotem i krwią mieszało się z jego potem. Wypluł kolejny stracony podczas walk ząb. Lekko zadziornym krokiem wyszedł naprzeciw armii, przeżegnał się. Nabrał zimnego powietrza w płuca i zakrzyczał.
-Dosyć! Obejrzyjcie sobie dłonie i twarze! Nie widzicie coście zrobili! Wy... wy... - Zabrakło mu słów. Nie było to nic dziwnego kiedy pierwszy szereg wycelował do niego z karabinów, nie było ostrzeżeń. Ogień wylotowy broni olśnił miasto, łuski pocisków z lekkim pluskiem spały na ziemię, zaś sama amunicja znajdywała schronienie w ciele młodzieńca. Upadł martwy aby po kilku chwilach przeszły po jego ciele tabuny żołnierzy, chrzęst miażdżonych kości pod kołami czołgu nie obruszył nikogo.
Wszystko mija. Miną też pochód wojska pozostawiając po sobie krwawe ślady butów i gąsienic, ciało chłopaka i ślady owych butów na jego zmasakrowanych zwłokach. Były krwawą miazgą. Ludzie jeszcze czekali w domostwach, jakby jeszcze ciszej bojąc się kolejnych oddziałów. Było dla nich lepiej, że nie widzieli tych zwłok i palca drgającego w nich. Drgnęła cała dłoń, a rozgniecione ramię zdało się być ponownie całością. Kawałka ciała niczym małe robi wracały na swe miejsce, wystające kości wsuwały się do środka. Już nie zgniecione aczkolwiek okropnie poranione ciało zaczęło być targane spazmami. Wnet one minęły, a serce zaczęło ponownie bić. Rozwarł powieki, wstał. Gdyby nie okropne, jeszcze się zrastające rany oraz umorusanie we krwi mógłby pozorować za normalnego. Trampki, wygniecione krótkie spodenki i pomarańczowa bluzka. Niezbyt wysoki, twarz bez zarostu, czarne włosy i zielone, żywe oczy obserwowały świat. Już po obrażeniach ani śladu.
-Cholera, znowu się nie udało... Pieprzona Armia Papieża nawet tego nie jest wstanie dobrze załatwić. - Rozejrzał się wokół i ruszył do jednego z bloków. Wnet Albert zniknął w klatce schodowej.
***
Noc śpieszyła się aby zakryć ślady mordu. Powolny stukot kropelek deszczu zmywał resztki krwi z miasta. Albert właśnie wyskoczył spod przyusznica w ręczniku i wsłuchiwał się w radio. Telewizja nie działa już prawie rok bo godzinę emisji parad w nowo zdobytych miastach nie można było nazwać telewizją. Radio stało się ostoją w która wsłuchiwał się każdy, pomiędzy zagłuszanymi częstotliwościami i kanałami należącymi do potocznie zwanej Armii Papieża istniały mały przyczółek, jedna częstotliwość nadziei. Ubierający się młodzieniec z ciekawością wsłuchiwał się w rozmowę.- Jak pan myśli, czy armia da radę zdobyć Lizbonę?
- Wszystko na to wskazuje. Po dzisiejszej rzeźni w Hiszpańskim Badajoz wszystko jest możliwe. Z tego miejsca chciałbym zaapelować do mieszkańców miast znajdujących się w pobliżu – nie wychodźcie z domów pod żadnym pozorem. Podobnie jak w Badajoz zostanie włączona do walki formacja Białej Straży. Jeżeli zobaczy ktoś z państwa żołnierzy nie w mundurach lecz w pancerzach – najlepiej się nie odzywać.
- Ma pan święta rację. Lizbona może za niedługo paść, Polska ma zamiar złożyć kapitulację. Jeśli ktokolwiek z naszych słuchaczy wykrył u siebie jakieś anomalie psychofizyczne, niech nie pokazuje ich publicznie i pod żadnym pozorem nie idzie z tym do nich...
Zdenerwowany Albert wyłączył odbiornik. Już się ubrał, założył stare, rozklekotane buty i przepocona koszula. Niekiedy zastanawiał się czemu ludźmi z darami wykorzystał akurat kościół i rozpoczął swą krucjatę ku władzy. Czasami przypuszczał, iż jako organizacja globalna mieli łatwiej wyłapywać talenty – pomyłaś szukając po kieszeni kluczy. Lecz były inne... Inne nie nazwały obdarzonych Aniołami oraz Archaniołami. Inne nie dostarczały helikopterami ludzi masowego rażenia miast bomb atomowych, a i tych runęło kilka na ziemię w odwecie. Teraz zaś walki trwały nadal. On miał dar który ciągnął się za nim daleko.. Był jak żyd tułacz którego nikt nie zabijał.
Pukanie, pojedyncze uderzenia w obszarpane drzwi. Albert uśmiechnął się delikatnie wyglądając przez wizjer. Błękitne oczy, przekrzywiony kapelusz oraz zorana zmarszczkami, spalona w słońcu twarz nie pozostawiały wątpliwości.
- Wujek! Wchodź, śmiało. Chłopak z uśmiechem na twarzy przywitał gościa. Po kilku chwilach tak samo rozradowany parzył kawę dla swego gościa siedzącego sztywno i poważnie przy małym stoliku. Woń zwykłej neski rozchodziła się po mieszkaniu. Czuł jednak, że gość ma pewien cel.
- Albercie, popełniasz głupstwa. Głupstwa za głupstwami. Widzieli cię, po zabiciu.
- I co mi zrobią? Dajże spokój, zabiją?
- Wezmą do obozu i zrobią Anioła, z ciebie. Nie będzie to ani przyjemne ani miłe. Ruch oporu ma już dość twoich eskapad.
- Teraz mówimy tak otwarcie? Co się zmieniło? - Burknął rozbawiony kładąc kubek przed wujkiem, a właściwie Adamem „Wujkiem” Buntstift. Jednocześnie przetarł smugę pozostałej krwi na dłoni.