
Niewielki pokój urządzony był raczej minimalistycznie. Pod jedną ze ścian ustawiony został duży regał, z jeszcze większą kolekcją książek. Znajdowały się tam najróżniejsze tytuły, nie zamykające się w konkretnej epoce ani gatunku. Naprzeciwko znajdował się adapter, ustawiony na masywnej komodzie. Był włączony. Wnętrze pomieszczenia wypełniał śpiew Chris’a Cornell’a, jeszcze z czasów, kiedy był członkiem Soundgarden. W samym centrum, frontalnie do rozpalonego kominka, stał duży, wygodny fotel. Jeden z tych, które samym wyglądem sprawiają, że chce się w nim zapaść w drzemkę.
Mebel musiał działać tak na zasiadającego w nim mężczyznę, który – mimo pokładania całej siły woli w walce z tym – z każdym kolejnym wersem Black Hole Sun czuł się coraz bardziej senny. Już kilka minut temu zrezygnował z czytania, zorientowawszy się, że wodzi tylko oczami po kartkach, bez żadnego zrozumienia. Teraz siedział w bezruchu, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień. Jego pucołowata, nieco już pomarszczona twarz, nawet oświetlana wyłącznie blaskiem płonącego drewna, wyglądała przyjaźnie.
You won’t come – zaśpiewał po raz kolejny Cornell i wtedy, jakby na zaprzeczenie tych słów, rozległ się dźwięk dzwonka. Starszy pan podniósł się z fotela i ruszył w kierunku drzwi wejściowych, po drodze zagarniając ręką zawiniątko spoczywające do tej pory przy adapterze.
Wyjrzał przez niewielką szybkę w drzwiach, ale panująca na zewnątrz ciemność nie pozwoliła mu czegokolwiek dostrzec. Nacisnął klamkę i ostrożnie uchylił drzwi.
- Dobry wie… - urwał wpół słowa, kiedy dostrzegł, z kim rozmawia. Przed nim, jeden obok drugiego, stali czterej Jeźdźcy Apokalipsy. A raczej ich niedorośli potomkowie, zważywszy, że chyba żaden z nich nie miał powyżej półtora metra. Nie mniej jednak, usmoleni i ubrani w postrzępione ubrania, wyglądali dość upiornie.
- Cukierek albo… - Dalsza część zdania wypowiedzianego przez jednego z przybyszów została stłumiona przez huk zatrzaskiwanych drzwi. Minęło kilka uderzeń serca, a te otworzyły się znów. Stojący w progu starszy mężczyzna, ku uciesze przebranych za Jeźdźców chłopców, miał przestraszoną minę.
- Co powiedziałeś?
- Cukierek albo psikus – powtórzył chłopiec. Mówił odrobinę niewyraźnie, za sprawą sztucznej szczęki z nienaturalnie dużymi kłami.
- Cukierek albo… - powtórzył w zamyśleniu właściciel domu, szczypiąc się po szyi. – Dzisiaj Halloween?
- Tak, proszę pana.
- I nie jesteście żadnymi Jeźdźcami Apokalipsy?
- Nie, proszę pana. – Było widać, że wszyscy czterej chłopcy czerpali ogromną radość z reakcji starszego mężczyzny.
- Na pewno?
- Tak, proszę pana.
- Całe szczęście. – Mężczyzna ostentacyjnie odetchnął z ulgą i wyciągnął przed siebie chowaną do tej pory za plecami rękę. Trzymał w niej to samo zawiniątko, które kilka chwil temu porwał z komody. – Uzbroiłem się w cukierki, ale właściwie to jestem ciekaw waszych psikusów.
Młodzi spojrzeli po sobie i nawet przebrania nie mogły ukryć konsternacji i bezradności, jakie ich ogarnęły. Najwyraźniej z góry założyli, że wszyscy będą ochoczo rozdawać cukierki i nie przygotowali żadnych psikusów.
- Nic nie wymyśliliście, co? – domyślił się mężczyzna. – No trudno. I tak dałbym wam cukierki. A w ogóle, to wiecie co? Zapraszam was do siebie. Wejdźcie, zaraz wam wyjaśnię, o co chodzi, ale nie będę was tak w progu trzymał. – Postąpił krok w bok, wpuszczając chłopców do środka. Zamknął drzwi i odwrócił się do nich, z szerokim uśmiechem podając zawiniątko stojącemu najbliżej:
- Słodycze, podzielcie się. Dobrze, że przyszliście. Od dawna nie brałem udziału w żadnych takich zabawach. Odkąd umarł mój syn, dwadzieścia lat temu, kompletnie przestałem widzieć w tym cokolwiek zabawnego. Stałem się stetryczały, jak ten starzec w „Opowieści Wigilijnej”, znacie? No właśnie, byłem zupełnie, jak on. A teraz, na starość, powiedziałem sobie: „Nie, Dave, tak być nie może. Ten rok będzie inny, nie spędzisz tych wszystkich fajnych świąt, które cieszyły cię dawniej, siedząc bezczynnie przy kominku i udając, że nie ma cię w domu”. – Przerwał i spojrzał w dół. O nogę ocierał mu się czarny kot, jakby domagając się pieszczot. Dave pochylił się z uśmiechem i wziął futrzaka na ręce.
- To Felis, znalazłem go dwa lata temu. Przywitaj się, Felis.
Kot kompletnie zignorował słowa właściciela, nie zaszczycając chłopców choćby spojrzeniem. Ułożył się za to wygodniej na zgięciu łokcia Dave’a i mruknął cicho.
- Chodźcie, zrobię wam herbaty. Albo naleję wam Coli, co? Młodzież teraz pije chyba tylko Colę.
~*~
- Nigdy, khy, więcej.
Wysoki, blady, czarnowłosy mężczyzna stłumił ręką atak kaszlu. Dziękował w duchu roztargnieniu właściciela domu, przez które ten zapomniał zdjąć igłę z winylowej płyty. Muzyka nie była zbyt głośna, jednak w pełni wystarczyła, aby odgłosy krztuszenia nie zostały usłyszane przez nikogo ze znajdujących się obecnie w budynku.
Otrzepał ubranie i stuknął ręką jedną z książek na regale, który kilka chwil temu – zupełnie jak w prawie każdej bajce z udziałem Scooby-Doo – odjechał od ściany, otwierając tajemne przejście. Tyle tylko, że twórcy tych bajek nie uwzględniają kurzu i zaduchu w tych przejściach panujących, pomyślał gorzko mężczyzna, oddychając kilka razy głęboko.
A potem uśmiechnął się paskudnie. Brakowało mu kilku zębów, a w luce po górnej jedynce na moment pojawił się wąski jak u węża, rozdwojony na końcu język.
Kiedy sięgał do klamki, rękaw podwinął mu się nieco, okazując trupioblade przedramię, gdzieniegdzie naznaczone plamami w kolorze atramentu. Rozległ się cichy szczęk otwieranych drzwi. Potwór wyruszał na łowy.