Krótka (z konieczności) historia życia Mirka Cyrusa[horror?]

1
Opowiadanie pisane było na potrzeby zabawy. Narzucony był limit znaków oraz pewne słowa do wykorzystania w tekście. Mam nadzieję, że nie widać tego za bardzo w tej oto prostej historyjce.

-------
Krótka (z konieczności) historia życia Mirka Cyrusa

Mówi się, że tuż przed śmiercią całe życie przelatuje nam przed oczyma.
Spróbujmy. Urodziłem się… Nie… Do tego czasu pokonam te trzynaście pięter
i rozbiję się o mokry bruk, którego polerowane deszczem kostki już mrugają do mnie zalotnie w blasku świateł miasta. Więc skupmy się na czymś, co ma znaczenie.
Nazywam się Mirosław Cyrus i moje życie jakiegokolwiek znaczenia nabrało dziś wieczorem.
***
Wszystko zaczęło się od małej, czarnej plamki na oku. Plamki, która uciekała z pola widzenia wraz z ruchem gałki ocznej.
Irytujące.
- Au! – w dodatku bolało, jakby ktoś szpilę wbijał.
- Co się drzesz? Dzieci pobudzisz! – Oto moja małżonka. Piękna, inteligentna. Artystka. Miłość mojego życia.
- Nie chce mi się iść na tą imprezę – zamiast się tłumaczyć zacząłem marudzić.
- Wynoś mi się z domu w tej chwili! – udała, że zamierza ochlapać mnie farbą pozostającą na trzymanym pędzlu. – W innym wypadku nigdy nie dasz mi się skupić na pracy.
- Znowu malujesz truskawki? – zakpiłem, zauważając czerwień barwiącą włosie pędzla.
- Arbuzy – odparła wyniośle. Po chwili oboje parsknęliśmy śmiechem.
***
Zablokował mi drogę do samochodu.
- Proszę, to dla Pana.
Zamiast przyjąć kartonik przyjrzałem się facetowi, który szlaja się po podziemnym parkingu naszego apartamentowca i wręcza ludziom wizytówki.
- Nie, dziękuję, nie znam Pana.
Podniósł wreszcie głowę, więc pod szerokim kapeluszem mogłem zobaczyć jego oczy.
- Ale ja Pana znam, a wizytówka niedługo się przyda.
Całości jego stroju dopełniał ciemny prochowy płaszcz. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie człowieka godnego zaufania.
- Blokuje mi Pan drogę – powiedziałem.
Odsunął się, dzięki czemu wsiąść mogłem do samochodu. Zamknąłem za sobą drzwi i od razu poczułem się bezpieczniejszy. Facet zapukał w szybkę. Pomimo złości, zdecydowałem się zrobić szparkę akurat na tyle, żeby usłyszeć co mówi dalej.
- Za jakąś godzinę ból w oku będzie nie do wytrzymania. Jeśli do tego czasu nie uda się Panu do mnie dotrzeć, proszę zadzwonić. Przyjadę. – Co mówiąc, przez szparę wrzucił mi na kolana czarną, tłoczoną wizytówkę.
Patrzyłem na kartonik zaskoczony. Gdy podniosłem wzrok, żeby zapytać skąd wie o moim oku, faceta nigdzie nie było.
Poczułem się jak w filmie.
Obejrzałem więc wizytówkę. Głosiła: „Edward Piącha. Komornik”.
Komornik? Co do cholery?
Odpaliłem samochód i wyprowadziłem z piskiem opon z miejsca parkingowego. Wciąż się rozglądałem, czy gdzieś nie zobaczę tego dziwaka. Czego mógł chcieć ode mnie komornik? Czy to jakiś durny żart?
Ponownie poczułem kłucie w oku.
- Nie sugeruj się Mirek, ja Cię proszę – mruczałem do siebie. – nie pozwól się wplątać w jakąś grę.
Plan był prosty. Jadę na przyjęcie charytatywne, odstoję swoją obowiązkową godzinę, po czym ulatniam się po angielsku i znikam w mrokach nocy.
***
- Temu chłopaczkowi absolutnie wszystko w życiu wychodzi!
Uśmiechnąłem się krzywo do Anny. Hipopotam w wieczorowej kiecce. Bogato ubrana, rozpuszczona jak dziadowski bicz… Najważniejsze jednak, że nie przejmowała się tym, jak wygląda. Dobrze. Dla niej.
Nachyliła się i w konfidencjonalnej pozie zaczęła perorować słuchaczom szeptem, słyszanym chyba w najdalszych zakamarkach sali:
- To nasz największy darczyńca. Biznesmen, który nigdy się nie pomylił. Wszystko czego się dotknie zamienia w forsę, którą później garściami przekazuje na cele dobroczynne.
Wycofywałem się rakiem, dopóki zajęta była kimś innym. Anna, gdy już Cię dopadnie, nie wypuści Cię z rąk póki nie usłyszysz każdej przygotowanej na dany wieczór historyjki.
Ledwie minąłem tylne wejście, gdy ponownie zaatakował mnie ból. Pociemniało mi
w oczach a ja sam osunąłem się na kolana. Pisk w uszach był nie do wytrzymania. Skąd pisk w uszach? Po chwili wszystko przeszło. Byłem mokry jakbym brał właśnie prysznic. Mroki przed oczyma zaczęły po kolei znikać. Poza jedną małą plamką na lewym oku, która ponownie uciekała wraz z ruchem gałki ocznej…
***
Zanim doszedłem do parkingu miałem jeszcze dwa ataki. Jednak już lżejsze, pozwalające ustać na nogach. Wpełzłem do samochodu krzywiąc się z bólu. Krew łupała mi w skroniach jakby chciała wyrwać się na zewnątrz i zachlapać czerwienią tapicerkę samochodu.
- Co się dzieje? – Mamrotałem do siebie. Kątem oka zauważyłem leżącą na siedzeniu pasażera wizytówkę. „Edward Piącha. Komornik.” – Co za bzdura – mruknąłem.
I w tym momencie oko zakuło mnie tak, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Zacząłem wyć, uderzać głową w kierownicę, zacząłem wierzgać i kopać po podłodze samochodu. Wszystkie nerwowe ruchy, które miałyby sprawić że ten przeklęty ból sobie pójdzie.
Poszedł sobie po dłuższej chwili, niespodziewanie, zastając mnie leżącego na obu przednich siedzeniach, z dłonią przyłożoną do lewego oka. Podniosłem się ostrożnie, bojąc się wywołać kolejną falę. Ponownie spojrzałem na kartonik. Westchnąłem, ale tym razem emocje zachowałem dla siebie.
***
Na miejsce dojechałem w kilka minut. Wysiadając z samochodu spojrzałem w górę biurowca. Wszystkie światła wygaszone, poza dwoma przypadkami. Na parterze w recepcji, oraz - jeśli dobrze policzyłem – na trzynastym piętrze. Prawie na samej górze. Byłby to mój znajomy Piącha? Obejrzałem sobie plakietki wiszące przed wejściem. Dziwacznie dobrane towarzystwo. Stomatolog, sklep zoologiczny, zakład pogrzebowy, doradca podatkowy...
I komornik pierwszego rewiru, Edward Piącha. Pchnąłem szklane drzwi, które o dziwo ustąpiły pod moim naciskiem. Spodziewałem się raczej długiej batalii z cieciem i odesłania do wszystkich diabłów. Wszedłem do środka i podszedłem do lady recepcji.
- Dobry wieczór. Ja… eee.. do komornika.
Recepcjonista spojrzał na mnie niewidzącym, szklisty wzrokiem. Miał lekko otwarte usta.
- Naazwiskoo? – zapytał przeciągając co poniektóre samogłoski.
- Cyrus. Mirosław Cyrus.
- Cyyrus. – Mruknął, opuszczając wzrok. Chwilę to trwało, więc zniecierpliwiony wychyliłem się za ladę, żeby zobaczyć co z taka uwagą studiuje.
Pustą kartkę papieru. Patrzył na pustą kartkę papieru!
- Halo? Zawiesił się Pan? – Nie reagował. Dopiero po chwili, gdy już zastanawiałem się czy lepiej wyjść z biurowca czy wzywać karetkę, drgnął wyraźnie.
- Paan Piąchaa oczekuuuje.
W tym momencie za plecami usłyszałem dzwonek, oznaczający że otworzyły się drzwi windy. Teraz to ja drgnąłem. Obejrzałem się, a potem wróciłem wzrokiem do rozmówcy. Znowu patrzył na mnie tymi szklistymi oczyma, zupełnie jak zombie… Skąd wiedział że ktoś mnie oczekuje? I czemu się tak zawiesił?
Z pewnym wahaniem, jednak wszedłem do windy. Nie chciałem przeżyć kolejnego ataku, a jednocześnie zainteresowała mnie cała ta historia. Czarna plamka wciąż latała za moim spojrzeniem i denerwowała. Przypominała po co tu jestem.
***
- Pan Mirosław, zapraszam! Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że dotrze Pan
o własnych siłach.
Komornik podniósł się na moje pukanie w otwarte drzwi biura i wskazał miejsce po drugiej stronie potężnego biurka. Jedyne światło dawała lampka stojąca na blacie przy komputerze. To jej światło widziałem z dołu. Resztę pomieszczenia otulał mrok. Atmosfera sprzyjająca pracy, ale czy przyjmowaniu petentów? Pomijając fakt, że było kilka minut przed dwudziestą trzecią…
- Chciałem zapytać skąd Pan wie o moim oku. I c o pan o nim wie? – Przyjrzałem mu się po raz pierwszy uważniej. Niewysoki, ale dość masywny. Krótka fryzura przyprószona siwizną. Wiek na oko pięćdziesiąt lat. Drogi garnitur. Kpiący uśmiech.
- Panie Mirosławie to później, na początek formalności.
- To znaczy?
- Donos.
- Jaki znowu donos? I dlaczego spotykamy się o tak dziwnej godzinie? Czemu Pan mnie nachodził? – rozwiązał się worek z pytaniami.
- Po kolei – na początek raport pańskiego szkolnego kolegi.
- Szkolnego kolegi? Którego? O czym?
- Mniejsza o to którego. Ważne o czym. Na „naszej klasie” za bardzo się Pan chwali
i to sprowokowało donos do Urzędu Skarbowego.
- Czy wyście powariowali?
- Absolutnie.
- Ale o co kurwa chodzi! – wykrzyknąłem tracąc cierpliwość.
- Panie Mirku za dobrze się Panu w życiu wiedzie!
- Co? – zbaraniałem.
- Żona zdrowa?
- J.. jasne, co do tego ma moja żona?
Uciszył mnie ruchem ręki.
- Najpierw kilka pytań, Pan pozwoli.
- P.. proszę – zająknąłem się, nie rozumiejąc ani słowa.
- Więc żona. Zdrowa?
- Zdrowa.
- Dzieci?
- Dwójka. – powiedziałem. – Zdrowe – dodałem po chwili nie wiedząc o co pytał.
- Majątek?
- No, to Pan chyba wie?
- Wiem, pokaźny. Grał Pan na giełdzie.
- Na różnicach walutowych – poprawiłem z przyzwyczajenia.
- A tak. Doskonała intuicja.
- No ale o co chodzi? Przecież to żadna zbrodnia!
- Jeszcze tylko kilka pytań – zastrzegł. – Przegrał Pan kiedykolwiek na giełdzie większą sumę pieniędzy?
- Na rynku walutowym – znowu poprawiłem.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi. Nie, nie przegrałem. Mam zmysł i dużo obserwuję.
- Rozumiem – coś zanotował w swoim zeszycie. – Rodzice oboje żyją?
- Tak
- Dziadkowie?
- Też.
- Ile lat mają?
- Babcia osiemdziesiąt siedem, druga dziewięćdziesiąt. Dziadkowie dziewięćdziesiąt dwa i dziewięćdziesiąt trzy.
- W dobrej formie?
- W doskonałej – pochwaliłem się.
- Świetnie. A jak z teściami? I Dziadkami żony?
- Podobnie. Silne geny.
- Geny. Tak – mruczał do siebie zapisując. – Lubi Pan swoje zajęcie?
- Oczywiście, nie muszę pracować w biurze, pieniędzy mam dużo, jestem wolny.
- Z żoną się pan nie kłóci?
- Nigdy, ale czemu…
Ponownie uniósł rękę.
- Sam Pan widzi – odezwał się po chwili. – Jest Pan w czepku urodzony.
Chwilę milczałem nie rozumiejąc o co mu chodzi.
- Wiem – powiedziałem w końcu. – Często dziękuję Bogu…
- Aha! – przerwał mi. – Wierzący?
- A owszem.
- Panie Mirku, już wszystko wiemy.
- Ale co wiemy? Co te wszystkie pytania mają na celu? Miał Pan zacząć wyjaśniać!
- Już wyjaśniam. Niech Pan proszę otworzy szafkę. Tak, tą za panem.
Odwróciłem się do wielkiej pancernej kasy, spojrzałem niepewnie na mężczynę, a gdy potwierdził ruchem głowy, nacisnąłem klamkę. Po chwili na nogi wysypała mi się sterta teczek.
- Nie szkodzi, niech Pan zostawi – powiedział Piącha. – Widzi Pan?
- Ale co mam widzieć?
- Ile tego jest?
- Sporo… No, ze dwieście teczek?
- Trzysta dwadzieścia dwie.
- Ale co to udowadnia?
- Na świecie jest mnóstwo biedy. Problemów. Te osoby, których teczki Pan widzi, to tylko ten miesiąc. Większość straci dorobek życia.
- Pechowcy. – Mruknąłem.
- Nie pechowcy. Ofiary.
- Ofiary?
- Pańskie.
- Moje? O co Panu kurwa chodzi?
- To pańska wina – powiedział ponownie – te wszystkie teczki, te wszystkie sprawy, ich bieda.
- Moja? Ale co ja mam do takiego załóżmy… Kowalskiego – przeczytałem pierwsze
z brzegu nazwisko.
- Okradł go Pan.
- Okradłem?
- Ze szczęścia go Pan okradł Panie Mirosławie. Wszystkich tych ludzi okradł Pan ze szczęścia. I tu się moja rola zaczyna!
- Co? – bąknąłem jedynie. Absurdalność całej sytuacji zaczęła mnie przytłaczać.
- No po prostu. Panie Mirosławie, w ciągu Pańskiego całego życia nie przydarzył się Panu żaden pech!
- Wiem… - zacząłem, ale mi przerwał.
- Rodzice żyją, dziadkowie żyją i zdrowi są, choć ludzie młodsi umierają w bólach i na starcze przypadłości!
- Ale… – znów przerwał mi ruchem ręki.
- Żona i dzieci piękne! Forsy w bród! Praca to zarazem Pańska pasja! Ma Pan idealne życie, wie Pan?
- Ale o co chodzi do kurwy nędzy! – wybuchnąłem. Co mi tu Pan imputuje? Wiem że mi się wiedzie! Wiem że na świecie jest głód i dzielę się z ludźmi tym co zarobię jak mogę! Ale nie znam tych wszystkich tutaj – wskazałem ręką na teczki. – A na pewno nic im nie zrobiłem!
- Okradł ich Pan!
- Nie okradłem! Na miły Bóg! Co to za gra jakaś? Wkręcacie mnie?
- Nie Panie Mirku. Czas wyegzekwować należność.
- Należność?
- A owszem. Niniejszym, Panie Mirosławie, przedstawiam Panu nakaz egzekucji – co powiedziawszy położył przede mną urzędowe pismo okraszone nagłówkiem: Komornik sądowy.
Wziąłem dokument do ręki. – Co to jest?
- To co Pan widzi. Pozbawiamy Pana majątku.
- Ale jakim prawem? Z niczym nie zalegam!
- Z podatkiem Pan zalega.
- Z jakim podatkiem? Wszystko w terminie płacę.
- Podatek od szczęścia Panie Mirosławie.
- No nie, jaja sobie robicie prawda? Ukryta kamera? Mamy Cię?
- Panie Mirosławie, radzę potraktować sprawę poważnie.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że rzeczywiście wziąłem go na poważnie.
Świr. Jakiś pieprzony świr, który upatrzył sobie ofiarę.
- Nigdy nie dostałem żadnego wezwania – zacząłem się bronić, jednocześnie spoglądając w kierunku wyjścia.
Zauważył moje spojrzenie. Wstał i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, po czym schował go do kieszeni.
- Panie Mirosławie ależ otrzymywał Pan. Wielokrotnie.
- Jakie? Nie mam żadnych dokumentów.
- Ech, dokumenty zaraz – żachnął się.
- No to co?
- Pech!
- Pech? No przecież sam Pan powiedział, że nie miałem w życiu pecha. To się kupy wszystko nie trzyma. – Starałem się być racjonalny. Nie podnosiłem już głosu. Bałem się że jeśli go zdenerwuję, wyjmie z szuflady biurka nóż, albo pistolet.
- Wymodlił Pan dobry los w sytuacjach kryzysowych.
- Wymodliłem?
- Pańska niezachwiana wiara, Panie Mirosławie.
- No… Ale co w tym złego?
- Życie, świat w ogóle - pełen jest przeciętniaków!
- I?
- I to właśnie! Pewna pula jest tylko przewidziana. Pan z tej puli czerpie garściami!
- No ale wciąż nie rozumiem.
- Gdyby nie Pańskie nienapasienie, gdyby nie chciwość i chęć wzbogacenia! Gdyby nie bronił się Pan przed każdym nieszczęściem. Gdyby nie wyciągał Pan ręki po wszystko, czego Pan sobie zażyczył!
- To bym nie miał – wtrąciłem, mając na myśli że jak sobie nie zapracuję to nie dostanę.
- Dokładnie! Ale miałby ktoś inny!
- Co to za pokrętna logika?
- Pula Panie Mirosławie! Wyczerpuje Pan pulę, która nie tylko Panu przysługuje.
- Modlitwą?
- Wiarą.
- Wiarą?
- Wiarą. – powtórzył po raz kolejny - Że się Panu należy, że Pan może.
- To… źle? – upewniłem się. – To może tak… Ja już nie będę? – Nie wiedziałem jak się rozmawia z niebezpiecznymi wariatami. Tyle co z filmów…
- Oczywiście że Pan nie będzie. Zablokuję Panu dostęp!
- Więc jesteśmy kwita?
- Ależ nie! Żebyśmy byli kwita, muszę odebrać Panu uzbierany w ten sposób majątek – Uśmiechnął się krzywo – Pan rozumie, to nic osobistego. Aha i zdrowie pańskie. Umrą też rodzice i teściowie. To w chwili gdy wyczerpie się Pańskie szczęście.
O Ty skurwielu! Nikt nie będzie groził mojej rodzinie!
- Ale co ma do tego moja rodzina? – Coś sobie przypomniałem – Mam z żoną rozdzielność majątkową!
- Co?
- Rozdzielność.
- Zaraz zaraz – wyraźnie zbiłem go z tropu, gdyż zaczął coś grzebać w dokumentach. – Ojej, rzeczywiście. Dość dawno ustanowioną…
- Przed ślubem - przerwałem mu – to na wypadek, gdyby przestało mi się wieść na rynkach i gdybym przegrał wszystkie pieniądze.
- Sprytne – powiedział. A mi przyszedł do głowy pewien pomysł.
- Niech Pan zobaczy coś jeszcze – powiedziałem – Chorowałem!
- Kiedy?
- W dziewięćdziesiątym siódmym. Raka miałem. – To była bujda. Ale byle się tylko pochylił jeszcze raz nad dokumentami – prosiłem Boga - byle się pochylił…
Pochylił się.
Wyrżnąłem go w łeb zgarniętym z biurka przyciskiem do papieru.
Następnie, przetoczywszy się przez blat, upadłem na niego całym ciężarem ciała. Raz za razem unosiłem moją improwizowaną broń i opuszczałem na głowę ofiary.
- Nikt-nie-bę-dzie-gro-ził-mo-jej-ro-dzi-nie-ty-skur-wy-sy-nu! – wrzeszczałem w rytm zadawanych uderzeń.
Krwią zabryzgałem sobie całe ubranie. Rozbiłem mu czaszkę. Zabiłem skurwiela!
Szybko przeszukałem jego kieszenie. Podszedłem do drzwi i przekręciłem klucz
w zamku. Odwróciłem się raz jeszcze do ofiary. Splunąłem. Zastanawiałem się, czy stąd spieprzać, czy wzywać policję? Każę zadzwonić portierowi, zdecydowałem. Otworzyłem drzwi.
I Wrzasnąłem.
- Nieładnie Panie Mirosławie. – Powiedział stojący w drzwiach komornik Edward Piącha. Obróciłem nieprzytomny wzrok na miejsce gdzie przed chwilą leżał. Nie było ciała. Tylko litry krwi plamiące dywan. I przycisk do papieru, cały czerwony...
- Co? – zdołałem wydukać nieprzytomnie.
- Teraz mi Pan wierzy? – zapytał, strzepując niewidzialny pyłek ze swojego nieskazitelnie czystego garnituru. Ani plamki krwi.
Uwierzyłem.
- Kim jesteś? – wydukałem.
- Jestem posłańcem sfrustrowanych! – Wrzasnął – Obrońcą miernoty
i nieudaczników! Orędownikiem równości! Pula wszystkim daje równo! Wszystkim gówno!
- Jesteś diabłem? – zapytałem – demonem?
Momentalnie się uspokoił. – Nazywaj to Pan jak chcesz. Jestem strażnikiem. Pilnuję, aby nikt na tym zasranym świecie nie dostał więcej niż inni. Wiesz dlaczego? Bo trzeba równać do najgorszych! – Ponownie wrzasnął. – Tłuszcza ma rację! Powstałem z potrzeby każdego jednego wkurwionego frustrata! W ich kupie moja siła!
Uspokoił się i popatrzył na mnie. Pchnął mnie na krzesło.
- Powtarzam raz jeszcze. To nic osobistego. Aha, ta plamka na oku… Ślepnie pan.
- A co z moją rodziną? – wtrąciłem, ignorując wyrok - Czemu oni są winni?
- Niczemu – powiedział. Korzystali z Pańskiego szczęścia bezwiednie. Bezwiednie będą też ofiarami pecha.
Nie chciałem, żeby moja rodzina miała pecha. Nie chciałem, żeby rodzice umarli tracąc nagle zdrowie. Moje dzieci dopiero wchodziły w dorosłość, zebrany majątek mógł dać im świetny start. Nie mógłbym patrzeć na ich problemy, nie wiedząc jak pomóc. Żyć ze świadomością, że to moja wina.
- Aaa… gdyby mnie przy nich nie było? Gdybym odszedł?
- Istnieje więź! Rodzina. Nic im to nie da.
- A gdybym umarł? – zapytałem w desperacji.
Popatrzył na mnie. – A to interesujący problem. Póki co, nierozwiązany jeszcze – uśmiechnął się wrednie. – Sam Pan rozumie…
- Ja się nie boję! – powiedziałem szybko. – Czy moja rodzina zachowa zdrowie i mój dorobek, jeśli umrę?
- Ostatecznie ma Pan rozdzielność – uśmiechnął się krzywo – ale mogą być dyskusje nad wykładnią. Czy tak można… Chce Pan zaryzykować?
- Chcę!
No i wyskoczyłem.
***
Ot i cała historia. Nie wiem czy moje poświęcenie coś da. Mam nadzieję. Niemniej naprawdę liczę, że rodzina przezwycięży szok po moim samobójstwie i będzie potrafiła cieszyć się życiem. Że moje działanie nie jest pozbawione znaczenia.
Pewnie mam przesrane. Przynajmniej w to całe życie wierzyłem – samobójcy idą do piekła. Jednak nie umiałem zgotować piekła na ziemi mojej rodzinie.
Któregoś dnia spotkam „na dole” tego donosicielskiego skurwysyna. Wtedy - uwierzcie – pożałuje.
Try to shake it loose, cut it free, just let it go, get it away from me.

2
Hehe, bardzo trafne było przyrównanie egzekutora długów do demona :D Podobało mi się.
Oryginalny pomysł okraszony czarnym humorem. Nie wiem tylko skąd wziąłeś gatunek, bo elementów horroru tu baardzo niewiele.

Jedna rzecz mnie trochę zraziła: niektóre kwestie dialogowe są nieco pozbawione emocji.

3
Dziękuje Gwynbleidd12, cieszę się, że się podobało. Horror... wziął się stąd, że nie bardzo wiedziałem pod co innego to podpiąć. Może urban fantasy? Jakiś inny misz-masz? Ale zostawiłem w opisie znak zapytania, żeby zasugerować że sam pewien nie jestem. ;)
Jeśli chodzi o dialogi: część z nich ma być dość sucha rzeczywiście, powiedziałbym: "urzędowa". Jeśli będziesz łaskawy wskazać co zwróciło Twoją uwagę, chętnie się ustosunkuję do tego.
Try to shake it loose, cut it free, just let it go, get it away from me.

4
Co zwróciło moją uwagę? Nic konkretnego. Po prostu niektóre kwestie głównego bohatera są zbyt "trzeźwe i rzetelne" jak na horror. Chodzi mi o to, że nie widać emocji postaci. Marek wypowiada się w miarę zwyczajnie, a przecież sytuacja go do tego nie skłania :evil:

Horror powinien przerażać albo chociaż pokazywać, że bohater odczuwa strach.

5
-Nie chce mi się iść na tą imprezę
Tę imprezę.
Proszę, to dla Pana.
Od małej litery.
Całości jego stroju dopełniał ciemny prochowy płaszcz. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie człowieka godnego zaufania.
Brzmi, jakby udał się na spotkanie z człowiekiem, który miał być godny zaufania, a przecież to postać spotkana jakby zupełnie przypadkiem. Nie wyglądał na człowieka godnego zaufania., jeśli już, ale i tak wspominanie o tym wydaje się nie na miejscu. To tylko człowiek rozdający wizytówki, dlaczego bohater miałby oczekiwać od niego, że będzie godzien zaufania. Chyba, że udajemy się do adwokata, to już zupełnie co innego.
Inaczej, gdybyś wspomniał o tym w chwili, kiedy bohater dowiaduje się, kim ten mężczyzna jest.
Odsunął się, dzięki czemu wsiąść mogłem do samochodu.
Szyk: Odsunął się, dzięki czemu mogłem wsiąść do samochodu.
Wciąż się rozglądałem, czy gdzieś nie zobaczę tego dziwaka.
Przekombinowane – wciąż się rozglądał za dziwakiem.
Plan był prosty. Jadę na przyjęcie charytatywne, odstoję swoją obowiązkową godzinę, po czym ulatniam się po angielsku i znikam w mrokach nocy.
Pojadę na przyjęcie, odstoję, po czym się ulotnię.
Jadę na przyjęcie, odbębniam, po czym się ulatniam.
Zaimek do wywalenia.
Pociemniało mi w oczach a ja sam osunąłem się na kolana.
Pociemniało mi w oczach i osunąłem się na kolana.
- Naazwiskoo? – zapytał przeciągając co poniektóre samogłoski.
Widzimy, że je przeciąga.
Podszedłem do drzwi i przekręciłem klucz w zamku.

Wiadomo, że w zamku.


Horrorem tekst na pewno nie jest, to dość lekko potraktowana historia, ale z całą pewnością ciekawa. Czytałam z zainteresowaniem. Ogólnie pomysł podobał mi się, ale potraktowałeś ją trochę po łebkach. Zakończenie jest zupełnie nie przekonywające, całe to samobójstwo pokazane za bardzo na luzie. Byłoby w porządku, gdybyś przekonał mnie, że bohater nie ma innego wyjścia, jak skoczyć. Trochę to dziwne, że nie próbował się bronić przed koniecznością śmierci, że nie szukał innego wyjścia. Zapytał, uzyskał odpowiedź i skoczył, ot tak – strasznie to naciągane. Może historia miała być krótka i wydało Ci się, że nie masz miejsca na pokazanie tego wszystkiego, ale biorąc pod uwagę z jaką starannością potraktowałeś dialogi, miejsca jednak miałeś dosyć.

Przypomnij sobie też zasady poprawnego zapisywania dialogów i ćwicz interpunkcję.

6
Bardzo fajny tekst. Dopatrzyłam się po drodze kilku błędów, które można poprawić, zresztą już wyżej weryfikator nadmienił. Spodobał mi się pomysł, zwłaszcza początek - że to wszystko przewija mu się przed oczami w trakcie lotu. Jednak zakończenie mnie również wydało się naciągane, że facet tak łatwo pogodził się ze śmiercią.

Moim zdaniem udane opowiadanie, po małych poprawkach i rozwinięciu, mogłoby być super.
Lepiej marnować czas na radość niż na sceptycyzm.
(\__/)
(O.o )
(> < )

7
Do tego czasu pokonam te trzynaście pięter
i rozbiję się o mokry bruk, którego polerowane deszczem kostki już mrugają do mnie zalotnie w blasku świateł miasta.
całkiem zgrabne zdanie, gdyby nie ten zbędny wyraz. Wyciąć.
- Co się drzesz? Dzieci pobudzisz! – Oto moja małżonka. Piękna, inteligentna. Artystka. Miłość mojego życia.
dziwne przedstawienie postaci. Albo zaczynasz od akapitu (wcześniej podając jej imię) albo robisz połączenie.
Tu masz dwie opcje:
- Co się drzesz? Dzieci pobudzisz! – wrzasnęła moja małżonka. Piękna, inteligentna. Artystka. Miłość mojego życia.

- Co się drzesz? Dzieci pobudzisz! – powiedziała Basia
Oto moja małżonka. Piękna, inteligentna. Artystka. Miłość mojego życia.

- Wynoś mi się z domu w tej chwili! – udała, że zamierza ochlapać mnie farbą pozostającą na trzymanym pędzlu.
Po zmianach:
- Wynoś mi się z domu w tej chwili! – Udała, że zamierza mnie ochlapać pozostałością farby na trzymanym pędzlu.
- Arbuzy – odparła wyniośle. Po chwili oboje parsknęliśmy śmiechem.
Od nowej linijki - dalsza część tej sceny, ale nie należy do odpowiedzi kobiety.
- Nie sugeruj się Mirek, ja Cię proszę – mruczałem do siebie. – nie pozwól się wplątać w jakąś grę.
po kropce piszemy z...?
Anna, gdy już Cię dopadnie, nie wypuści Cię z rąk póki nie usłyszysz każdej przygotowanej na dany wieczór historyjki.
małą literą.
Krew łupała mi w skroniach jakby chciała wyrwać się na zewnątrz i zachlapać czerwienią tapicerkę samochodu.
zbędne - krew w istocie jest czerwona (w domyśle - chyba, że to SF i bohater ma niebieską).
- Ale o co kurwa chodzi! – wykrzyknąłem tracąc cierpliwość.
wtrącenie wydzielasz przecinkiem.

Momentami podczas czytania widziałem doskonały warsztat - ale to za mało, aby dość ciekawą fabułę sprzedać takiemu czytelnikowi jak ja. Czytało się źle - nieskładne wprowadzenie w dialogu z żoną i powielane błędy z wydzielaniem narracji od atrybucji dialogu sprawiał, że plastyka scen kulała. Do tego piszesz zwięźle (co akurat zachwalę), ale i tak jest z rzadka plastycznie. Dopiero na portierni w biurowcu wszystko było jak należy, a po tym nazbyt długi dialog. Uważam, że bolączką opowiadania jest umieszczenie narracji w pierwszej osobie - bohater jest wylewny i to kontrastuje z mroczną atmosferą. Po prostu facet psuje cały efekt. Kilka dziwnych konstrukcji zdań wynika raczej z "potoku myśli" przelanych na papier, niż z braku umiejętności pisania - ja je tu widzę, ale mogłeś się postarać bardziej. Fabuła dobra - tekst mi się nie podobał.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”