Opowiadanie pisane było na potrzeby zabawy. Narzucony był limit znaków oraz pewne słowa do wykorzystania w tekście. Mam nadzieję, że nie widać tego za bardzo w tej oto prostej historyjce.
-------
Krótka (z konieczności) historia życia Mirka Cyrusa
Mówi się, że tuż przed śmiercią całe życie przelatuje nam przed oczyma.
Spróbujmy. Urodziłem się… Nie… Do tego czasu pokonam te trzynaście pięter
i rozbiję się o mokry bruk, którego polerowane deszczem kostki już mrugają do mnie zalotnie w blasku świateł miasta. Więc skupmy się na czymś, co ma znaczenie.
Nazywam się Mirosław Cyrus i moje życie jakiegokolwiek znaczenia nabrało dziś wieczorem.
***
Wszystko zaczęło się od małej, czarnej plamki na oku. Plamki, która uciekała z pola widzenia wraz z ruchem gałki ocznej.
Irytujące.
- Au! – w dodatku bolało, jakby ktoś szpilę wbijał.
- Co się drzesz? Dzieci pobudzisz! – Oto moja małżonka. Piękna, inteligentna. Artystka. Miłość mojego życia.
- Nie chce mi się iść na tą imprezę – zamiast się tłumaczyć zacząłem marudzić.
- Wynoś mi się z domu w tej chwili! – udała, że zamierza ochlapać mnie farbą pozostającą na trzymanym pędzlu. – W innym wypadku nigdy nie dasz mi się skupić na pracy.
- Znowu malujesz truskawki? – zakpiłem, zauważając czerwień barwiącą włosie pędzla.
- Arbuzy – odparła wyniośle. Po chwili oboje parsknęliśmy śmiechem.
***
Zablokował mi drogę do samochodu.
- Proszę, to dla Pana.
Zamiast przyjąć kartonik przyjrzałem się facetowi, który szlaja się po podziemnym parkingu naszego apartamentowca i wręcza ludziom wizytówki.
- Nie, dziękuję, nie znam Pana.
Podniósł wreszcie głowę, więc pod szerokim kapeluszem mogłem zobaczyć jego oczy.
- Ale ja Pana znam, a wizytówka niedługo się przyda.
Całości jego stroju dopełniał ciemny prochowy płaszcz. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie człowieka godnego zaufania.
- Blokuje mi Pan drogę – powiedziałem.
Odsunął się, dzięki czemu wsiąść mogłem do samochodu. Zamknąłem za sobą drzwi i od razu poczułem się bezpieczniejszy. Facet zapukał w szybkę. Pomimo złości, zdecydowałem się zrobić szparkę akurat na tyle, żeby usłyszeć co mówi dalej.
- Za jakąś godzinę ból w oku będzie nie do wytrzymania. Jeśli do tego czasu nie uda się Panu do mnie dotrzeć, proszę zadzwonić. Przyjadę. – Co mówiąc, przez szparę wrzucił mi na kolana czarną, tłoczoną wizytówkę.
Patrzyłem na kartonik zaskoczony. Gdy podniosłem wzrok, żeby zapytać skąd wie o moim oku, faceta nigdzie nie było.
Poczułem się jak w filmie.
Obejrzałem więc wizytówkę. Głosiła: „Edward Piącha. Komornik”.
Komornik? Co do cholery?
Odpaliłem samochód i wyprowadziłem z piskiem opon z miejsca parkingowego. Wciąż się rozglądałem, czy gdzieś nie zobaczę tego dziwaka. Czego mógł chcieć ode mnie komornik? Czy to jakiś durny żart?
Ponownie poczułem kłucie w oku.
- Nie sugeruj się Mirek, ja Cię proszę – mruczałem do siebie. – nie pozwól się wplątać w jakąś grę.
Plan był prosty. Jadę na przyjęcie charytatywne, odstoję swoją obowiązkową godzinę, po czym ulatniam się po angielsku i znikam w mrokach nocy.
***
- Temu chłopaczkowi absolutnie wszystko w życiu wychodzi!
Uśmiechnąłem się krzywo do Anny. Hipopotam w wieczorowej kiecce. Bogato ubrana, rozpuszczona jak dziadowski bicz… Najważniejsze jednak, że nie przejmowała się tym, jak wygląda. Dobrze. Dla niej.
Nachyliła się i w konfidencjonalnej pozie zaczęła perorować słuchaczom szeptem, słyszanym chyba w najdalszych zakamarkach sali:
- To nasz największy darczyńca. Biznesmen, który nigdy się nie pomylił. Wszystko czego się dotknie zamienia w forsę, którą później garściami przekazuje na cele dobroczynne.
Wycofywałem się rakiem, dopóki zajęta była kimś innym. Anna, gdy już Cię dopadnie, nie wypuści Cię z rąk póki nie usłyszysz każdej przygotowanej na dany wieczór historyjki.
Ledwie minąłem tylne wejście, gdy ponownie zaatakował mnie ból. Pociemniało mi
w oczach a ja sam osunąłem się na kolana. Pisk w uszach był nie do wytrzymania. Skąd pisk w uszach? Po chwili wszystko przeszło. Byłem mokry jakbym brał właśnie prysznic. Mroki przed oczyma zaczęły po kolei znikać. Poza jedną małą plamką na lewym oku, która ponownie uciekała wraz z ruchem gałki ocznej…
***
Zanim doszedłem do parkingu miałem jeszcze dwa ataki. Jednak już lżejsze, pozwalające ustać na nogach. Wpełzłem do samochodu krzywiąc się z bólu. Krew łupała mi w skroniach jakby chciała wyrwać się na zewnątrz i zachlapać czerwienią tapicerkę samochodu.
- Co się dzieje? – Mamrotałem do siebie. Kątem oka zauważyłem leżącą na siedzeniu pasażera wizytówkę. „Edward Piącha. Komornik.” – Co za bzdura – mruknąłem.
I w tym momencie oko zakuło mnie tak, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Zacząłem wyć, uderzać głową w kierownicę, zacząłem wierzgać i kopać po podłodze samochodu. Wszystkie nerwowe ruchy, które miałyby sprawić że ten przeklęty ból sobie pójdzie.
Poszedł sobie po dłuższej chwili, niespodziewanie, zastając mnie leżącego na obu przednich siedzeniach, z dłonią przyłożoną do lewego oka. Podniosłem się ostrożnie, bojąc się wywołać kolejną falę. Ponownie spojrzałem na kartonik. Westchnąłem, ale tym razem emocje zachowałem dla siebie.
***
Na miejsce dojechałem w kilka minut. Wysiadając z samochodu spojrzałem w górę biurowca. Wszystkie światła wygaszone, poza dwoma przypadkami. Na parterze w recepcji, oraz - jeśli dobrze policzyłem – na trzynastym piętrze. Prawie na samej górze. Byłby to mój znajomy Piącha? Obejrzałem sobie plakietki wiszące przed wejściem. Dziwacznie dobrane towarzystwo. Stomatolog, sklep zoologiczny, zakład pogrzebowy, doradca podatkowy...
I komornik pierwszego rewiru, Edward Piącha. Pchnąłem szklane drzwi, które o dziwo ustąpiły pod moim naciskiem. Spodziewałem się raczej długiej batalii z cieciem i odesłania do wszystkich diabłów. Wszedłem do środka i podszedłem do lady recepcji.
- Dobry wieczór. Ja… eee.. do komornika.
Recepcjonista spojrzał na mnie niewidzącym, szklisty wzrokiem. Miał lekko otwarte usta.
- Naazwiskoo? – zapytał przeciągając co poniektóre samogłoski.
- Cyrus. Mirosław Cyrus.
- Cyyrus. – Mruknął, opuszczając wzrok. Chwilę to trwało, więc zniecierpliwiony wychyliłem się za ladę, żeby zobaczyć co z taka uwagą studiuje.
Pustą kartkę papieru. Patrzył na pustą kartkę papieru!
- Halo? Zawiesił się Pan? – Nie reagował. Dopiero po chwili, gdy już zastanawiałem się czy lepiej wyjść z biurowca czy wzywać karetkę, drgnął wyraźnie.
- Paan Piąchaa oczekuuuje.
W tym momencie za plecami usłyszałem dzwonek, oznaczający że otworzyły się drzwi windy. Teraz to ja drgnąłem. Obejrzałem się, a potem wróciłem wzrokiem do rozmówcy. Znowu patrzył na mnie tymi szklistymi oczyma, zupełnie jak zombie… Skąd wiedział że ktoś mnie oczekuje? I czemu się tak zawiesił?
Z pewnym wahaniem, jednak wszedłem do windy. Nie chciałem przeżyć kolejnego ataku, a jednocześnie zainteresowała mnie cała ta historia. Czarna plamka wciąż latała za moim spojrzeniem i denerwowała. Przypominała po co tu jestem.
***
- Pan Mirosław, zapraszam! Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że dotrze Pan
o własnych siłach.
Komornik podniósł się na moje pukanie w otwarte drzwi biura i wskazał miejsce po drugiej stronie potężnego biurka. Jedyne światło dawała lampka stojąca na blacie przy komputerze. To jej światło widziałem z dołu. Resztę pomieszczenia otulał mrok. Atmosfera sprzyjająca pracy, ale czy przyjmowaniu petentów? Pomijając fakt, że było kilka minut przed dwudziestą trzecią…
- Chciałem zapytać skąd Pan wie o moim oku. I c o pan o nim wie? – Przyjrzałem mu się po raz pierwszy uważniej. Niewysoki, ale dość masywny. Krótka fryzura przyprószona siwizną. Wiek na oko pięćdziesiąt lat. Drogi garnitur. Kpiący uśmiech.
- Panie Mirosławie to później, na początek formalności.
- To znaczy?
- Donos.
- Jaki znowu donos? I dlaczego spotykamy się o tak dziwnej godzinie? Czemu Pan mnie nachodził? – rozwiązał się worek z pytaniami.
- Po kolei – na początek raport pańskiego szkolnego kolegi.
- Szkolnego kolegi? Którego? O czym?
- Mniejsza o to którego. Ważne o czym. Na „naszej klasie” za bardzo się Pan chwali
i to sprowokowało donos do Urzędu Skarbowego.
- Czy wyście powariowali?
- Absolutnie.
- Ale o co kurwa chodzi! – wykrzyknąłem tracąc cierpliwość.
- Panie Mirku za dobrze się Panu w życiu wiedzie!
- Co? – zbaraniałem.
- Żona zdrowa?
- J.. jasne, co do tego ma moja żona?
Uciszył mnie ruchem ręki.
- Najpierw kilka pytań, Pan pozwoli.
- P.. proszę – zająknąłem się, nie rozumiejąc ani słowa.
- Więc żona. Zdrowa?
- Zdrowa.
- Dzieci?
- Dwójka. – powiedziałem. – Zdrowe – dodałem po chwili nie wiedząc o co pytał.
- Majątek?
- No, to Pan chyba wie?
- Wiem, pokaźny. Grał Pan na giełdzie.
- Na różnicach walutowych – poprawiłem z przyzwyczajenia.
- A tak. Doskonała intuicja.
- No ale o co chodzi? Przecież to żadna zbrodnia!
- Jeszcze tylko kilka pytań – zastrzegł. – Przegrał Pan kiedykolwiek na giełdzie większą sumę pieniędzy?
- Na rynku walutowym – znowu poprawiłem.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi. Nie, nie przegrałem. Mam zmysł i dużo obserwuję.
- Rozumiem – coś zanotował w swoim zeszycie. – Rodzice oboje żyją?
- Tak
- Dziadkowie?
- Też.
- Ile lat mają?
- Babcia osiemdziesiąt siedem, druga dziewięćdziesiąt. Dziadkowie dziewięćdziesiąt dwa i dziewięćdziesiąt trzy.
- W dobrej formie?
- W doskonałej – pochwaliłem się.
- Świetnie. A jak z teściami? I Dziadkami żony?
- Podobnie. Silne geny.
- Geny. Tak – mruczał do siebie zapisując. – Lubi Pan swoje zajęcie?
- Oczywiście, nie muszę pracować w biurze, pieniędzy mam dużo, jestem wolny.
- Z żoną się pan nie kłóci?
- Nigdy, ale czemu…
Ponownie uniósł rękę.
- Sam Pan widzi – odezwał się po chwili. – Jest Pan w czepku urodzony.
Chwilę milczałem nie rozumiejąc o co mu chodzi.
- Wiem – powiedziałem w końcu. – Często dziękuję Bogu…
- Aha! – przerwał mi. – Wierzący?
- A owszem.
- Panie Mirku, już wszystko wiemy.
- Ale co wiemy? Co te wszystkie pytania mają na celu? Miał Pan zacząć wyjaśniać!
- Już wyjaśniam. Niech Pan proszę otworzy szafkę. Tak, tą za panem.
Odwróciłem się do wielkiej pancernej kasy, spojrzałem niepewnie na mężczynę, a gdy potwierdził ruchem głowy, nacisnąłem klamkę. Po chwili na nogi wysypała mi się sterta teczek.
- Nie szkodzi, niech Pan zostawi – powiedział Piącha. – Widzi Pan?
- Ale co mam widzieć?
- Ile tego jest?
- Sporo… No, ze dwieście teczek?
- Trzysta dwadzieścia dwie.
- Ale co to udowadnia?
- Na świecie jest mnóstwo biedy. Problemów. Te osoby, których teczki Pan widzi, to tylko ten miesiąc. Większość straci dorobek życia.
- Pechowcy. – Mruknąłem.
- Nie pechowcy. Ofiary.
- Ofiary?
- Pańskie.
- Moje? O co Panu kurwa chodzi?
- To pańska wina – powiedział ponownie – te wszystkie teczki, te wszystkie sprawy, ich bieda.
- Moja? Ale co ja mam do takiego załóżmy… Kowalskiego – przeczytałem pierwsze
z brzegu nazwisko.
- Okradł go Pan.
- Okradłem?
- Ze szczęścia go Pan okradł Panie Mirosławie. Wszystkich tych ludzi okradł Pan ze szczęścia. I tu się moja rola zaczyna!
- Co? – bąknąłem jedynie. Absurdalność całej sytuacji zaczęła mnie przytłaczać.
- No po prostu. Panie Mirosławie, w ciągu Pańskiego całego życia nie przydarzył się Panu żaden pech!
- Wiem… - zacząłem, ale mi przerwał.
- Rodzice żyją, dziadkowie żyją i zdrowi są, choć ludzie młodsi umierają w bólach i na starcze przypadłości!
- Ale… – znów przerwał mi ruchem ręki.
- Żona i dzieci piękne! Forsy w bród! Praca to zarazem Pańska pasja! Ma Pan idealne życie, wie Pan?
- Ale o co chodzi do kurwy nędzy! – wybuchnąłem. Co mi tu Pan imputuje? Wiem że mi się wiedzie! Wiem że na świecie jest głód i dzielę się z ludźmi tym co zarobię jak mogę! Ale nie znam tych wszystkich tutaj – wskazałem ręką na teczki. – A na pewno nic im nie zrobiłem!
- Okradł ich Pan!
- Nie okradłem! Na miły Bóg! Co to za gra jakaś? Wkręcacie mnie?
- Nie Panie Mirku. Czas wyegzekwować należność.
- Należność?
- A owszem. Niniejszym, Panie Mirosławie, przedstawiam Panu nakaz egzekucji – co powiedziawszy położył przede mną urzędowe pismo okraszone nagłówkiem: Komornik sądowy.
Wziąłem dokument do ręki. – Co to jest?
- To co Pan widzi. Pozbawiamy Pana majątku.
- Ale jakim prawem? Z niczym nie zalegam!
- Z podatkiem Pan zalega.
- Z jakim podatkiem? Wszystko w terminie płacę.
- Podatek od szczęścia Panie Mirosławie.
- No nie, jaja sobie robicie prawda? Ukryta kamera? Mamy Cię?
- Panie Mirosławie, radzę potraktować sprawę poważnie.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że rzeczywiście wziąłem go na poważnie.
Świr. Jakiś pieprzony świr, który upatrzył sobie ofiarę.
- Nigdy nie dostałem żadnego wezwania – zacząłem się bronić, jednocześnie spoglądając w kierunku wyjścia.
Zauważył moje spojrzenie. Wstał i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, po czym schował go do kieszeni.
- Panie Mirosławie ależ otrzymywał Pan. Wielokrotnie.
- Jakie? Nie mam żadnych dokumentów.
- Ech, dokumenty zaraz – żachnął się.
- No to co?
- Pech!
- Pech? No przecież sam Pan powiedział, że nie miałem w życiu pecha. To się kupy wszystko nie trzyma. – Starałem się być racjonalny. Nie podnosiłem już głosu. Bałem się że jeśli go zdenerwuję, wyjmie z szuflady biurka nóż, albo pistolet.
- Wymodlił Pan dobry los w sytuacjach kryzysowych.
- Wymodliłem?
- Pańska niezachwiana wiara, Panie Mirosławie.
- No… Ale co w tym złego?
- Życie, świat w ogóle - pełen jest przeciętniaków!
- I?
- I to właśnie! Pewna pula jest tylko przewidziana. Pan z tej puli czerpie garściami!
- No ale wciąż nie rozumiem.
- Gdyby nie Pańskie nienapasienie, gdyby nie chciwość i chęć wzbogacenia! Gdyby nie bronił się Pan przed każdym nieszczęściem. Gdyby nie wyciągał Pan ręki po wszystko, czego Pan sobie zażyczył!
- To bym nie miał – wtrąciłem, mając na myśli że jak sobie nie zapracuję to nie dostanę.
- Dokładnie! Ale miałby ktoś inny!
- Co to za pokrętna logika?
- Pula Panie Mirosławie! Wyczerpuje Pan pulę, która nie tylko Panu przysługuje.
- Modlitwą?
- Wiarą.
- Wiarą?
- Wiarą. – powtórzył po raz kolejny - Że się Panu należy, że Pan może.
- To… źle? – upewniłem się. – To może tak… Ja już nie będę? – Nie wiedziałem jak się rozmawia z niebezpiecznymi wariatami. Tyle co z filmów…
- Oczywiście że Pan nie będzie. Zablokuję Panu dostęp!
- Więc jesteśmy kwita?
- Ależ nie! Żebyśmy byli kwita, muszę odebrać Panu uzbierany w ten sposób majątek – Uśmiechnął się krzywo – Pan rozumie, to nic osobistego. Aha i zdrowie pańskie. Umrą też rodzice i teściowie. To w chwili gdy wyczerpie się Pańskie szczęście.
O Ty skurwielu! Nikt nie będzie groził mojej rodzinie!
- Ale co ma do tego moja rodzina? – Coś sobie przypomniałem – Mam z żoną rozdzielność majątkową!
- Co?
- Rozdzielność.
- Zaraz zaraz – wyraźnie zbiłem go z tropu, gdyż zaczął coś grzebać w dokumentach. – Ojej, rzeczywiście. Dość dawno ustanowioną…
- Przed ślubem - przerwałem mu – to na wypadek, gdyby przestało mi się wieść na rynkach i gdybym przegrał wszystkie pieniądze.
- Sprytne – powiedział. A mi przyszedł do głowy pewien pomysł.
- Niech Pan zobaczy coś jeszcze – powiedziałem – Chorowałem!
- Kiedy?
- W dziewięćdziesiątym siódmym. Raka miałem. – To była bujda. Ale byle się tylko pochylił jeszcze raz nad dokumentami – prosiłem Boga - byle się pochylił…
Pochylił się.
Wyrżnąłem go w łeb zgarniętym z biurka przyciskiem do papieru.
Następnie, przetoczywszy się przez blat, upadłem na niego całym ciężarem ciała. Raz za razem unosiłem moją improwizowaną broń i opuszczałem na głowę ofiary.
- Nikt-nie-bę-dzie-gro-ził-mo-jej-ro-dzi-nie-ty-skur-wy-sy-nu! – wrzeszczałem w rytm zadawanych uderzeń.
Krwią zabryzgałem sobie całe ubranie. Rozbiłem mu czaszkę. Zabiłem skurwiela!
Szybko przeszukałem jego kieszenie. Podszedłem do drzwi i przekręciłem klucz
w zamku. Odwróciłem się raz jeszcze do ofiary. Splunąłem. Zastanawiałem się, czy stąd spieprzać, czy wzywać policję? Każę zadzwonić portierowi, zdecydowałem. Otworzyłem drzwi.
I Wrzasnąłem.
- Nieładnie Panie Mirosławie. – Powiedział stojący w drzwiach komornik Edward Piącha. Obróciłem nieprzytomny wzrok na miejsce gdzie przed chwilą leżał. Nie było ciała. Tylko litry krwi plamiące dywan. I przycisk do papieru, cały czerwony...
- Co? – zdołałem wydukać nieprzytomnie.
- Teraz mi Pan wierzy? – zapytał, strzepując niewidzialny pyłek ze swojego nieskazitelnie czystego garnituru. Ani plamki krwi.
Uwierzyłem.
- Kim jesteś? – wydukałem.
- Jestem posłańcem sfrustrowanych! – Wrzasnął – Obrońcą miernoty
i nieudaczników! Orędownikiem równości! Pula wszystkim daje równo! Wszystkim gówno!
- Jesteś diabłem? – zapytałem – demonem?
Momentalnie się uspokoił. – Nazywaj to Pan jak chcesz. Jestem strażnikiem. Pilnuję, aby nikt na tym zasranym świecie nie dostał więcej niż inni. Wiesz dlaczego? Bo trzeba równać do najgorszych! – Ponownie wrzasnął. – Tłuszcza ma rację! Powstałem z potrzeby każdego jednego wkurwionego frustrata! W ich kupie moja siła!
Uspokoił się i popatrzył na mnie. Pchnął mnie na krzesło.
- Powtarzam raz jeszcze. To nic osobistego. Aha, ta plamka na oku… Ślepnie pan.
- A co z moją rodziną? – wtrąciłem, ignorując wyrok - Czemu oni są winni?
- Niczemu – powiedział. Korzystali z Pańskiego szczęścia bezwiednie. Bezwiednie będą też ofiarami pecha.
Nie chciałem, żeby moja rodzina miała pecha. Nie chciałem, żeby rodzice umarli tracąc nagle zdrowie. Moje dzieci dopiero wchodziły w dorosłość, zebrany majątek mógł dać im świetny start. Nie mógłbym patrzeć na ich problemy, nie wiedząc jak pomóc. Żyć ze świadomością, że to moja wina.
- Aaa… gdyby mnie przy nich nie było? Gdybym odszedł?
- Istnieje więź! Rodzina. Nic im to nie da.
- A gdybym umarł? – zapytałem w desperacji.
Popatrzył na mnie. – A to interesujący problem. Póki co, nierozwiązany jeszcze – uśmiechnął się wrednie. – Sam Pan rozumie…
- Ja się nie boję! – powiedziałem szybko. – Czy moja rodzina zachowa zdrowie i mój dorobek, jeśli umrę?
- Ostatecznie ma Pan rozdzielność – uśmiechnął się krzywo – ale mogą być dyskusje nad wykładnią. Czy tak można… Chce Pan zaryzykować?
- Chcę!
No i wyskoczyłem.
***
Ot i cała historia. Nie wiem czy moje poświęcenie coś da. Mam nadzieję. Niemniej naprawdę liczę, że rodzina przezwycięży szok po moim samobójstwie i będzie potrafiła cieszyć się życiem. Że moje działanie nie jest pozbawione znaczenia.
Pewnie mam przesrane. Przynajmniej w to całe życie wierzyłem – samobójcy idą do piekła. Jednak nie umiałem zgotować piekła na ziemi mojej rodzinie.
Któregoś dnia spotkam „na dole” tego donosicielskiego skurwysyna. Wtedy - uwierzcie – pożałuje.
Krótka (z konieczności) historia życia Mirka Cyrusa[horror?]
1Try to shake it loose, cut it free, just let it go, get it away from me.