Opowieść Tkacza Słów, cz.1 - fantasy (+18)

1
   Opowiadanie zawiera sceny erotyczne, wulgaryzmy i przemoc.

   *Prośba do weryfikujących: ponieważ chciałbym wysłać opowiadanie do "Nowej Fantastyki", moglibyście mi poradzić, czy nadaje się ono - po uprzednich poprawkach - do debiutu? Dzięki.*

   „Opowieść Tkacza Słów” - część 1 z 2.


   Tegoroczna zima dawała w kość mieszkańcom Północnych Krain. Sroga zamieć szalała na traktach i gościńcach od rana do nocy, dachy domostw otulała śnieżna pierzyna, tafle jezior skuwał lód, a silny, porywisty wiatr niejednokrotnie obalał drzewa.
   W taką pogodę mało kto był zdolny wykonywać swoje codzienne prace. Kuźnie na ogół stały nieczynne, na targowiskach, pośród zaśnieżonych straganów nie widać było ani żywej duszy. Miasteczka i wsie, ze swymi opustoszałymi ulicami, sprawiałyby wrażenie wymarłych, gdyby nie unoszące się z kominów kłęby czarnego dymu.
   Na srogiej pogodzie korzystały różnorakie karczmy, przytułki i gospody, goszcząc w swoich progach wielu podróżnych, chcących schronić się przed zamiecią. Budynki publiczne pękały w szwach od klientów, a ich właściciele tylko zacierali ręce i liczyli napływające pieniądze. Oczywiście nie mogło się obyć bez drobnych niegodziwości z ich strony. Prawie w każdym lokalu, czy to w tawernie, czy podupadającym zamtuzie, ceny szły wysoko w górę, wywołując głębokie poruszenie u bywających tam gości, którzy mimo tego zmuszani byli do korzystania ze zwyczajowych usług.
   Znajdująca się w niewielkiej, przygranicznej wsi, prosperująca gospoda „U Czarnego Rycerza”, prowadzona przez młodego oberżystę Kamira, była jedną z nielicznych, których właściciel nie miał zamiarów wzbogacić się na szukających schronienia podróżnych. Oferowano tu ciepłą strawę, napitek i wygodne łóżko, przy ogromnym kominku miło spędzało się czas na gawędach i grze w kości. Nawet zdrożone konie miały gdzie przeczekać nawałnicę i zostać porządnie nakarmione, albowiem tuż przy tawernie mieściła się stajnia.
   Pewnego, mroźnego wieczora, kiedy gospoda Kamira jak zwykle pełna była klientów, zarówno mieszkańców wsi, jak i podróżujących za granicę wędrowców, a izba karczemna wypełniona była gwarem rozmów i dźwiękami instrumentów wędrownych minstreli, do „Czarnego Rycerza” zawitał kolejny gość.
   Wtedy drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka, wraz z falą mroźnego powietrza, tysiące płatków śniegu. Dwa psy o kremowej sierści, leżące na dywaniku przed kominkiem podniosły głowy, skupiając czujny wzrok na stojącym w przejściu sędziwym staruszku otulonym szczelnie kilkoma płaszczami, który oburącz wspierał się na podróżnym kosturze. Poczynił on kilka kroków do przodu, stukając rytmicznie sękatym kijem, z trudem zamknął wzmacniane stalą dębowe drzwi i rozejrzał się wokoło. Od strony szynkwasu mknął ku niemu gospodarz, młodzik z przetłuszczonymi czarnymi włosami, ubrany w biały, poplamiony fartuch. W dłoniach trzymał kubek z jakimś gorącym płynem.
   — Witajcież, wędrowcze — rzekł przyjaźnie, stając przy nim i wręczając mu wyszczerbione nieco naczynie. — Zapewneś zdrożony, zapraszam, zasiądź przy stoliku, zjedz coś ciepłego. Wszakże któż gościa w próg przyjmie, temu i bogowie przychylni będą.
Nie czekając na odpowiedź wędrowca, Kamir poprowadził go do pustego stołu, przy którym stały ostatnie cztery wolne krzesła. Podróżnik usiadł, wypił nieco parującego wywaru. Miód pitny. Alkohol błyskawicznie spłynął do żołądka, rozgrzewając przyjemnie.
   — Usłużyć panu ciepłą strawą? — zapytał gospodarz, wciąż przyjaźnie uśmiechnięty. — Moja żona robi wspaniałą dziczyznę.
   — Nie mam pieniędzy — burknął staruszek niewyraźnie, drapiąc się w siwą brodę. Wyraz twarzy Kamira zmienił się błyskawicznie, uśmiech znikł, jakby starty gumką. Po jego minie wędrowiec był pewien, że gospodarz zaraz go wyrzuci. W końcu kto chciałby trzymać w swojej gospodzie darmozjada, oczekującego na darmowy posiłek?
   — Coś poradzim — usłyszał. Z niedowierzaniem podniósł głowę, wbijając wzrok w oczy młodego oberżysty. Kamir spostrzegł, że oczy obcego są dziwnie szare, przez co przypuszczał u niego zaćmę. — Poczekajcie chwilę, starcze, niedługo dostaniecie coś do jedzenia.
   Odszedł, zostawiając wędrowca samego. Gdy wrócił, balansował z trzymanym jednej ręce półmiskiem z polaną sosem grzybowym dziczyzną, sutą porcją kaszy i kawałkiem placka, oraz głębokim talerzu winnej polewki zaprawianej jajami w drugiej. Postawił naczynia przed gościem. Starzec, czując aromatyczną woń potraw o mało co nie spadł z krzesła. Na myśl o uczcie, jakiej nie doświadczył od dawien dawna, zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę, z niepokojem patrząc raz na jedzenie, raz na Kamira, kładącego na stole sztućce.
   — Dziękuję gospodarzu — odezwał się po dłuższej chwili. — Ugościłeś zdrożonego starca, mimo iż nie miał ci czym zapłacić. Dlatego też pozwól, bym odpłacił się w inszy sposób za twą bezinteresowną gościnność.
   Kamir raz jeszcze spojrzał w szare oczy podróżnika, zupełnie nie mając pojęcia, o co mu może chodzić.
   — Nazywam się Tkacz Słów — krzyknął nagle staruszek, zwracając na siebie uwagę całej gospody. Gra instrumentów niespodziewanie przycichła, zaprzestano rozmów. — Jestem wędrownym bajarzem. Mię, strudzonego w pieszej wędrówce do królestwa Aakary, tutejszy gospodarz przyjął nad wyraz życzliwie, nie odmawiając ni to strawy, ni napitku, choć jam biedak, nie mający przy duszy choćby złamanego grosza.
   Kamir zaklął w duchu. Po co siwy dziadyga ogłasza wszem i wobec, iż otrzymał od niego darmowe jadło? Za moment pewno cała gospoda domagać się będzie równych przywilejów, a jemu nie uśmiechało się gotować dla kilkudziesięciu osób za darmo.
   Ale nikt się nie odezwał. Jak to możliwe, że dziad zwrócił na siebie uwagę i nikt nawet nie kwapi się, by mu przerwać? Pewno czary, pomyślał Kamir, przełykając ślinę. Dziad, nie ruszając się z miejsca prawił dalej.
   — Pozwólcie zatem, dobrzy ludzie, że w ramach niespotykanej wręcz gościnności, poczynię to, co umiem najlepiej. — Odchrząknął, wypił nieco miodu. Cisza ciążyła w izbie, gęsta jak zupa. Dopiero, kiedy Tkacz Słów odezwał się ponownie, gospodarz zwrócił uwagę na jego ciepły głos i pewność, z jaką mówił, co pewnikiem decydowało o tym, że tak przyjemnie się go słuchało. — Pozwólcie — powtórzył. — że opowiem wam pewną historię. Historię prawiącą o potworach i ludziach, nienawiści i miłości. Miłości szczerej i czystej, łączącej kochanków z dwóch innych, całkowicie przeciwnych sobie światów.
   Dwa psy zwinęły się w kłębek na dywaniku przed kominkiem. Wszyscy goście „Czarnego Rycerza”, jak jeden mąż, rozsiedli się na krzesłach z napitkiem w rękach, minstrele porzucili swe instrumenty i cicho, by nie przeszkadzać bajarzowi, złożyli zamówienia u kelnerek. Kamir, powróciwszy do szynkwasu, zasiadł na drewnianym zydelku, objął siedzącą obok żonę, która wtuliła głowę w jego pierś.
   Cała karczemna izba czekała, aż staruszek skończy degustację powoli stygnącej winnej polewki i zwilży gardło pitnym miodem. Słychać było jedynie szalejącą za oknami wichurę. Tkacz Słów, idąc w ślad za resztą gości, rozsiadł się wygodnie na krześle, w ustach wciąż mając posmak mieszanki cynamonu i imbiru, którą przyprawiona była polewka.
   — Miejscem dla tejże historii — podjął opowieść. — jest Baleodea, wieś w południowych górach, leżąca w granicach królestwa Alavaru. A zdarzyła się ona w zimie, w czasach, gdy obecnie zrujnowany zamek na wzgórzu wioski był w pełni swej okazałości i chwały.
   Za oknem wiatr swym jednostajnym wyciem przywodził na myśl zawodzenie zbłąkanego ducha. Ogień wesoło tańczył w kominku. Starzec bajał. A ludzie słuchali.

***
   Selver należał do kręgu magów, zwanego czyścicielami, którzy zajmowali się różnej maści demonami i istotami stworzonymi przez czarną magię. Wielu mogłoby powiedzieć, iż był nekromantą, lecz nie byłoby to stwierdzenie prawidłowe, gdyż nekromanta, wbrew powszechnemu magicznemu prawu, przywołuje istoty zza światów, by te podlegały jego woli. Czyściciele natomiast zajmują się wypędzaniem tychże istot z powrotem do ich wymiaru.
   Selver był czyścicielem stosunkowo od niedawna, lecz w swojej profesji zdążył już dokonać wiele. Wypędzał już do piekieł demony Grzechu, duchy nawiedzające miejsca swej śmierci, złe dżiny, a nawet złośliwe i niebezpieczne lemury. U swoich braci z kręgu cieszył się wysoką renomą i szacunkiem, często służył radą tym mniej doświadczonym.
   Pewnego dnia Trybunał Magów wysłał go do Baleodei z misją wypędzenia demona nawiedzającego tamtejszy zamek. Co dziwne, nikt z pracodawców nie wiedział nic o tej plugawej istocie, toteż Selver wyruszył w południowe rejony Alavaru nie mając absolutnie pojęcia o tym, z czym będzie musiał się zmierzyć. Wziął ze sobą tyle sprzętu, ile tylko mógł załadować na swoją gniadą klacz. W jukach więc znalazły się różnorakie księgi z zaklęciami, podróżne aparatury do destylacji i niekonwencjonalna broń na różnej maści potwory: czosnek na wampiry, srebro na wilkołaki czy amulety przeciw duchom.
   Do wioski na południu królestwa Selver dotarł późnym południem, kiedy słońce powoli już skrywało się za horyzontem, ustępując miejsca księżycowi. Pomarańczowa poświata, jaką wydzielało na tle bezchmurnego nieba, doskonale komponowała się z zaśnieżonymi okolicami Baleodei, tworząc iście piękny pejzaż. Śnieg prószył delikatnie.
   Mag zatrzymał klacz przy początku alei bezlistnych dębów, prowadzącej udeptaną dróżką pomiędzy rzędy białych, drewnianych domostw. Chuchnął sobie w ręce, by ogrzać zdrętwiałe dłonie, tworząc w powietrzu zakrzepłą chmurkę. Było diabelnie zimno, mimo iż nie szalał gwałtowny wiatr, ani żadna zamieć. Klacz targnęła łbem, z nozdrzy również buchnęła jej para.
   — Hej, hej, spokojnie! — krzyknął Selver, ściągając wodze. — Uspokój się, mówię!
   Zwierzę zarżało, niespokojnie tupnęło kopytami. Mag rozejrzał się wokoło, szukając czegoś, co mogło je wystraszyć, jednak cała okolica była pusta.
   — Nie będziemy stać na tym mrozie, moja droga — powiedział, zmuszając klacz do jazdy stępem przez alejkę drzew. — Ruszajmy, w zamku nas oczekują.
   Mieszkańcy wioski, było to widać na pierwszy rzut oka, nie mieli zaufania do obcych. Selver czuł ich podejrzliwy wzrok na sobie, kiedy powoli przejeżdżał przez główną uliczkę. Podejrzewał, że to na wskutek grasującego we wsi demona, że może po prostu wieśniacy są przerażeni i w każdym obcym widzą kogoś, kto z plugawym stworem trzyma konszachty. Prawie każdy patrzył na niego spod byka, inni po prostu uciekali do domów, odciągając od obcego małe dzieci.
   Baleodea była małą osadą złożoną z kilkunastu rzędów drewnianych chat, posiadającą właściwie jedną, główną uliczkę. Oprócz należących do mieszkańców domostw, można było znaleźć tu gospodę, stojący gdzieś na uboczu tartak, młyn, małe, złożone z zaledwie trzech stoisk targowisko oraz dwa podupadające sklepy. Na wschód stąd mieściło się, leżące u stóp wyniosłych gór, ogromne jezioro.
   Na samym końcu wioski, zaraz za małą świątynią z dachem w kształcie kopuły, pięła się ku szczytowi wzgórza brukowana uliczka, prowadząc prosto do wrót okazałego zamczyska zbudowanego z ciemnych bloków granitu. Za solidnym murem wznosiły się strzelistymi dachami do nieba cztery imponujące wieże, z okien których zwisały olbrzymie płachty z herbem rodu de Ettelore, którego najmłodsze pokolenie zaczęło od niedawna sprawować pieczę nad zamkiem i leżącą u jego stóp osadą.
   Selver poprowadził klacz w górę brukowanej dróżki, podziwiając imponującą budowlę. Doświadczenie podpowiadało mu, że demon, z jakim miał wkrótce się zmierzyć zapewne nawiedzał wnętrze zamku - w końcu starożytne miejsca, takie jak katakumby, zamczyska czy chociażby zwykłe posiadłości zawsze okazywały się doskonałym miejscem dla działań różnego rodzaju potworów, właściwie nie wiadomo dlaczego. Ale cóż, pomyślał Selver, tak bogowie urządzili świat i nie wypada z nimi dyskutować.
   U szczytu dróżki, przed wielkimi, inkrustowanymi kwiecistym motywem z masy perłowej, dwuskrzydłowymi drzwiami zamku powitało go dwóch gwardzistów i jeden młodzieniec odziany w elegancki, czerwony strój.
   — Witam na zamku Baleodea, mości panie. — Młodzik zgiął się w iście dworskim ukłonie, wykonując do tego szeroki gest ręką. — Waść zapewne jest owym czarownikiem, którego oczekuje jej miłość hrabina de Ettelore?
   — Chyba tak… — odparł nieco zmieszany Selver, zdumiony powitaniem, jakiego w zupełności się nie spodziewał. Jak zwykle opierając się na doświadczeniu, sądził, że spotka się ze zleceniodawcą, który każe mu wykonać robotę i następnie odprawi z nagrodą. Pracował już dla wysoko postawionych – lordów, generałów, raz nawet dla księcia, nikt nigdy jednak nie kłaniał mu się w pas. Co prawda teraz robił to jedynie jakiś pachoł, ale to już było coś.
   — Waćpan zejdzie z konia — polecił sługa, chwytając wodze. — Stajenny odprowadzi zwierzaka do stajni, ja zaś, pozwoli waść, zaprowadzę go do hrabiny.
   Zupełnie znikąd pojawił się niespodziewanie kolejny z pachołków – chudzielec w grubym płaszczu i umazanych w gnoju butach. Jego dostojniej odziany znajomek oddał mu końskie wodze i polecił, by odprowadził zwierzę do stajni. Selver zeskoczył z konia i już miał się zabierać za opróżnianie juków, kiedy pachoł złapał go za przegub ręki.
   — Nie ma czasu, wielmożny magu, pani de Ettelore oczekuje pańskiego przybycia — upomniał, ciągnąc czarodzieja w stronę wrót zamkowych. — Proszę nie frasować się o bagaż, zapewniam, iż zostanie dostarczony do pańskich komnat.
   Nim Selver zdążył cokolwiek powiedzieć, dwóch gwardzistów otworzyło wrota i pachoł prawie wepchnął go do okazałego hallu.
   Pomieszczenie, wykonane w całości z marmuru, było olbrzymie, kipiące od przepychu. Na ścianach wisiały, w ornamentowanych ramach, imponujące obrazy przedstawiające sceny batalistyczne, rodzajowe i mitologiczne; z sufitu, w całości pokrytego freskiem opisującym kąpiel złotowłosej najady, zwisały kryształowe żyrandole; od wejścia, główną nawą, aż do pokrytych czerwonym dywanem schodów, ciągnęły się rzeźbione słupy wyobrażające piękne nimfy, jedną ręką podtrzymujące zawieszoną wyżej galeryjkę, w drugiej natomiast dzierżąc pozłacane uchwyty, w których płonęły pochodnie.
   Meble nie mogły odstępować niczym w porównaniu z pozostałym wystrojem pomieszczenia, toteż w hallu znajdowały się mahoniowe, ornamentowane jak większość drewnianych obiektów zamku, kredensy i stoliki, obijane w skórę fotele i sofy.
   Selver od razu spostrzegł dwie kobiety, siedzące na szerokiej kanapie, przy marmurowym stoliczku o drewnianych nóżkach, rzeźbionych na smocze łapy, popijające herbatę z porcelanowych filiżanek.
   Pierwsza z nich, niewątpliwie starsza, o zielonych oczach, z długimi poskręcanymi w loki rudymi włosami, miała na sobie drogi naszyjnik z pereł oraz mnóstwo złotych i srebrnych pierścionków. Ubrana zaś była w piękną, zieloną suknię z koronkowymi mankietami i pantofelki z drogiej skóry.
   Druga, znacznie młodsza i piękniejsza, o oczach głębokich i przenikliwych, przywodzących na myśl lapis lazuli, mająca długie, związane w opadający na wydatne piersi warkocz blond włosy. Odziana bardziej wyzywająco od płowowłosej przyjaciółki: w jedwabną, mocno wydekoltowaną suknię z jedwabiu w kolorze morskiej fali oraz sięgające łokci, eleganckie rękawiczki. Na szyi nosiła szafirową kolię.
   Oprócz nich w hallu znajdował się jeszcze mężczyzna: gruby, łysy niczym kolano, z podkręcanym wąsem. Ubrany w elegancki czarny kubrak chodził wzdłuż ścian, podziwiając obrazy i rzeźbione słupy.
   Selver, patrząc na nich wszystkich, na ich pyszne stroje, na porządnie ufryzowane damy, poczuł się zażenowany – w końcu on, dopiero co przychodząc z podróży, stał otulony w kilka chroniących przed zimnem płaszczy, mając na sobie wytarte, skórzane rękawiczki i, wciśnięte w jeździeckie buty, spodnie z ocieplanego materiału.
   — Wasza miłość, zacni goście — odezwał się pachołek, znów zginając się w dworskim ukłonie, tym razem w kierunku kobiet. — Oto przybył mag przysłany przez Trybunał.
   Wystrojone kobiety popatrzyły chwilę na Selvera, po czym, odłożywszy filiżanki, wstały i stukając obcasami pantofelków podeszły do gościa. Identycznie, odrywając się od studiowania obrazów, uczynił łysy mężczyzna w kubraku.
   — No proszę — odezwała się rudowłosa, mierząc maga z bliskiej odległości. Za bliskiej. — Spodziewałam się siwego brodacza z brzozową różdżką, w powłóczystej, lśniącej szacie i stożkowatym kapeluszu w gwiazdki. — Przygryzła wargę, uśmiechnęła się. — Tymczasem Trybunał Magów przysyła w me skromne progi niczego sobie czarodzieja…
   — Przedstawiam — odezwał się pachoł — jej miłość, hrabinę Emmene de Ettelore, panią na zamku w Baleodei…
Czarodziej, nie wiedząc, jak się zachować, uśmiechnął się najprzymilniej jak umiał i ukłonił się rudowłosej hrabinie, naśladując wyćwiczonego w tej sztuce pachołka. A wyszło mu marnie.
   — Markizę Audelle Seavel — Sługa szerokim gestem wskazał teraz na piękną blondynkę z warkoczem, która słodko uśmiechała się do maga. — serdeczną przyjaciółkę jej miłości, hrabiny de Ettelore…
Selver chciał raz jeszcze się ukłonić, lecz wbrew jego oczekiwaniom, markiza podała mu dłoń. Oblatany nieco w dworskich zwyczajach ujął ją delikatnie i ucałował.
   — Oraz Zargora Televara, wójta wioski Baleodea — Pachoł wskazał na łysego w kubraku. Wójt, trzymając przed sobą złączone ręce, skinął magowi głową.
   — Selver Reacs, mag z kręgu zwanego czyścicielami — przedstawił się czarodziej. — Trybunał przysłał mnie, jak powszechnie wiadomo, bym uporał się z grasującym w tych okolicach demonem. Gdyby panie zechciały rzec mi na ten temat coś więcej…
   — Naturalnie, panie Selver — zgodziła się hrabina. — przejdźmy zatem w jakieś milsze miejsce.
<>
   Milszym miejscem, jak się pokrótce okazało, było małe pomieszczenie, do którego wchodziło się przez galeryjkę w hallu, urządzone na kształt gabinetu. Posiadało tylko jedno okno, w dodatku przykryte ciemnozieloną zasłoną z aksamitu, więc wewnątrz było ciemno.
   Na środku pomieszczenia stało zawalone papierzyskami hebanowe biurko, przy którym miejsce zajęła hrabina Emmene, zaś obok niej, na dostawionym krześle siedziała piękna markiza Audelle. Wójt Zargor ulokował się w kącie przy drzwiach, z tomikiem Świętych Wojen, wyjętym z biblioteczki w gabinecie, Selver natomiast usiadł na rzeźbione krzesełko po drugiej stronie biurka, naprzeciw hrabiny i jej przyjaciółki.
   — Więc w czym dokładnie tkwi problem, wasza miłość? — zapytał czarodziej, używając tytułu, z jakim odnosił się do hrabiny sługa w czerwonym stroju.
   — Sukkub, magu, przeklęty demon — wyjaśniła krótko Emmene. — Bezbożne ścierwo łażące po komnatach mojego zamku i seksualnie wykorzystujące mężczyzn podczas snu!
   — Znam, wasza miłość… metody postępowania tegoż demona, dziękuję. — Selver przeczesał półdługie, czarne włosy. — Lecz, proszę mi wybaczyć, pani, czy istnieje dowód na istnienie rzeczonego sukkuba? Pytam, bo być może chodzi tu o innego…
   — Dowód? — powtórzyła hrabina, zdawałoby się, przez zęby. — Chcesz dowodu, magiku? Więc czy satysfakcjonuje cię może odpowiedź, że kilku przebywających na zamku rycerzy, po uprzednio mimowolnie spędzonej nocy z tym plugawcem bez przerwy mówi tylko i wyłącznie o najpiękniejszej ze znanych im kobiet, do tego mającą koźle rogi, ogon diabli i skrzydła niczym u smoka?
   Audelle parsknęła z cicha, zasłaniając usta dłonią. Emmene puściła to mimo uszu. Czarodziej zakasłał w pięść, speszony nieco. Nie odezwał się.
   — Rad jesteś z takiego dowodu? — zapytała Emmene, wściekła nie na żarty.
   — Owszem, pani — odparł szybko mag. — Lecz musiałbym porozmawiać z… ofiarami sukkuba, by wieczorem przystąpić do poszukiwań.
   — Wieczorem? — odezwała się z ciekawością milcząca dotąd Audelle. — Trzeba przyznać wam, magom, że jesteście szybcy w swoich obowiązkach.
   — Złapanie psotnego demona nie jest niczym nadzwyczajnym, pani Seavel i gwarantuję, że nie potrzeba do tego długich przygotowań.
   — Psotnego? — oburzyła się lekko markiza. — A czegóż to, czarodzieju, użyjesz, by ów psotnego demona schwytać?
   Selver, wyczulony na takie pytania, wiedział, że ma odmówić zdradzenia metod używanych podczas pracy, powołując się na „tajemnicę zawodową”. W rzeczywistości o żadną taką tajemnicę nie chodziło, lecz o nieufność w stosunku do obcego. Kiedy w wypełnianiu obowiązków czyściciela był jeszcze kompletnie zielony, zdarzało mu się zdradzać metody stosowane przy zwalczaniu poszczególnych potworów. Później okazywało się, że osoba, której to mówił miała konszachty z jego celem i ostrzegała demona przed zamiarami maga. Uczący się na błędach Selver już nigdy nie wyjawił sekretów swojego zawodu. I nie pomagało na to nic. Nawet słodka minka markizy Audelle.
   — Wybacz, pani, lecz to tajemnica profesji — rzekł dumnie. — Nic nie wolno mi powiedzieć.
Patrzył z satysfakcją jak robiąca do niego cukierkowe oczka blondynka nagle pochmurnieje. Przyłapał się niespodziewanie na myśli, że jest mu jej żal, że chętnie odpowiedziałby na jej pytanie.
   — Więc jeżeli to tajemnica — odezwała się Emmene — z pewnością ją uszanujemy. I rada jestem, panie Reacs, iż pozbędziecie się… problemu w tak krótkim czasie.
   — A teraz wybaczcie, panowie — oznajmiła chwilę później, wstając wraz z przyjaciółką. — lecz mamy z Audelle pewne sprawy do załatwienia i musimy was opuścić. — Obie doszły do drzwi. — Panie Reacs, może pan zostać na zamku tak długo, jak będzie to potrzebne, rada będę móc pana u siebie gościć. Wiktor, mój sługa, czekać będzie za drzwiami, pokaże później panu pokój, w którym pan zamieszka do czasu… rozwiązania sprawy.
   — Jest pani zanadto łaskawa, hrabino — Selver wstał, ukłonił się. — Dziękuję za gościnę w tym jakże pięknym zamku…
   Emmene uśmiechnęła się, jak dla maga dosyć sztucznie, po czym, przepuszczając wpierw Audelle, wyszła z gabinetu, zamykając drzwi.
   Wójt Zargor, dotąd milczący jak grób, powoli, z ociąganiem, odłożył Święte Wojny na mahoniowy regał, pośród innych ksiąg i usiadł na krześle, na którym niedawno siedziała hrabina. Splótł ręce na brzuchu, zacmokał.
   — Więc, zapewne, oczekujesz, bym zaprowadził cię do ofiar tego sukkuba?
   — Jeżeli to nie problem. Ilu mężczyzn, jeżeli mogę spytać, doświadczyło… spotkania z demonem?
   — Czternastu, jeżeli dobrze liczę. Wszyscy są jacyś tacy nieobecni, plotą bez przerwy o „tej jedynej, najpiękniejszej”. Chodzą jak duchy…
   — Rozumiem. — Selver pokiwał głową. — To nic nadzwyczajnego, proszę mi wierzyć, po ataku sukkuba czy inkuba. Wszystko, że tak się wyrażę, można naprawić.
   — Pewno nie chce pan tracić czasu, racja? — odezwał się po chwili wójt, wstając.
   — Im szybciej pozbędę się problemu — Selver wstał również. — tym lepiej.
   — Zaprowadzę więc pana do sir Goddericka Logaro, jednego z pierwszych ofiar demona.
   — Cieszę się.
   Kiedy już byli przy drzwiach, wójt Zargor, złapawszy za stalową, ciężką klamkę drzwi, zwrócił się raz jeszcze do czarodzieja. Mówił tak cicho, że prawie nie było go słychać.
   — Panie magiku… Hrabina nie powiedziała panu wszystkiego. A ja sądzę, że powinien być pan ostrzeżony. — Zamyślił się na moment. — Pośród tych czternastu ofiar, dwie zmarły jakiś czas po… ataku. We własnej alkowie.
   — Nie powiem, żeby mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło. A teraz odwiedźmy tego nieszczęsnego rycerza.
<>
   Sir Godderick Logaro, rycerz chorągwi alavardzkiej, weteran wielkiej Bitwy pod Nilemą siedział na wygodnym fotelu z oparciami rzeźbionymi na smocze łby. W momencie, gdy Selver wraz z wójtem, uprzednio uprzejmie pukając, weszli do jego pokoju, w ogóle nie zwrócił na nich uwagi. Skupiał wzrok na własnym odbiciu w ciężkim zwierciadle, wiszącym naprzeciw drzwi, sprawiając wrażenie zupełnie nieobecnego.
   — Sir Logaro… — wołał Zargor, potrząsając rycerzem. Godderick natomiast na wezwania nie odpowiadał, poddając się bezskutecznemu kołysaniu.
   — Coś mi się wydaje, panie magiku — rzekł po chwili wójt, zostawiając rycerza w spokoju — że nic z rozmowy z sir Logaro. Psiakrew, tak źle to jeszcze nie było…
   — Na wszystko można znaleźć panaceum, wójcie — odparł Selver, stając przed rycerzem. Kucnął tak, by mógł spojrzeć mu prosto w oczy. — Postęp mknie do przodu, w dalekiej przyszłości ludzie będą znać lekarstwa na trąd, nowotwory i inne paskudztwa. Jednak wraz z postępem będziemy musieli stawić czoła coraz to większym problemom cywilizacyjnym.
   Wójt Zargor nie skomentował tej wypowiedzi. On w końcu chłop prosty, gdzie mu do rozumienia uczonych wywodów, z których i tak nic mu nie przyjdzie.
   — Rozszerzenie źrenic, nie mruga — stwierdził mag pokrótce i zabrał się za badanie ofierze tętna. — Niskie ciśnienie. To nic nadzwyczajnego, zwykły trans i tyle.
   Przyłożył dłonie do skroni rycerza, skoncentrował się. Godderick niespodziewanie szarpnął się w fotelu, wydając z siebie przeraźliwy krzyk, po czym wyprężył jak struna i bezwładnie opadł na oparcie fotela, dysząc ciężko.
   — Sir Godderick, słyszy mnie pan? — zapytał czarodziej, zrywając się na równe nogi. Rycerz, zginając się z wysiłku, dostał ataku duszności. Po chwili jednak znów opadł na fotel, podnosząc wzrok na stojącego nad nim Selvera.
   — Kimżeś jest? — zapytał, masując skronie. — Niech to szlag… nic nie pamiętam…
   — Nazywam się Selver Reacs, jestem magiem — Czarodziej przystawił sobie krzesło i usiadł. — Hrabina de Ettelore wynajęła mnie, bym przepędził sukkuba.
   — Sukkub… — wymamrotał rycerz, wciąż jeszcze oszołomiony. — Tak, przypominam sobie… Pośród gości hrabiny krążyły plotki o jakimś demonie. Nie wierzyłem w to do czasu, aż kilku moich kompanów zaczęło zamieniać się w warzywo. Wtedy było pewne, że jakaś piekielna istota nawiedza zamek. Ale nikt nie przypuszczał, że to sukkub. W końcu nawet nikt go nie widział…
   — Już po samym stanie ofiar demona można było to stwierdzić — mruknął Selver.
   — To mógł być jakikolwiek demon — kontynuował Godderick. — Pewni byliśmy już wtedy, gdy jednej z ofiar udało się odpędzić sukkuba… Był on w pełni władz umysłowych, nie zachowywał się jak tamci… Nie bredził…
   — Panie Televar — Czarodziej odwrócił się ku Zargorowi. — proszę mi przypomnieć, że kiedy skończymy tutaj, musimy odwiedzić tego szczęściarza, któremu udało się odpędzić demona.
   — Nie ma go — wytłumaczył rycerz, coraz bardziej przytomny. — Po feralnej nocy wsiadł na konia i odjechał w diabły.
   — Słucham? — zdziwił się Selver. — Czyżby przestraszył się tego, o czym każdy mężczyzna wprost marzy?
   — Primo, myślę, że bał się tego demona. Secundo, z pewnością nie chciał, by dręczyła go… jakakolwiek kobieta.
   — Celibat? Rycerz zakonny jak mniemam?
   — Nie. — Logaro podrapał się w głowę. — Zwyczajny rycerz, tyle że…
   — Rozumiem — przerwał mu szybko Selver, nie mając najmniejszej ochoty brnąć w to głębiej. — Co działo się dalej, sir Goddericku?
   — Kiedy okazało się, że ktoś odpędził sukkuba, wszyscy myśleli, iż czart więcej się tutaj nie pojawi. Ale… następnej nocy odwiedził moją alkowę…
   — Ile z tego pamiętasz?
   — Ja… — wyjąkał rycerz, z zakłopotaniem przeczesując palcami rudą czuprynę. — Ona była piękna. Najcudowniejsza istota jaką w życiu spotkałem. Tak bardzo przypominała mi moją Lienn…
   — Sukkub przyjmuje postaci nie najpiękniejszej w świecie kobiety — wytłumaczył mag, widząc, że rycerz zaczyna się rozklejać. — lecz tej, na której najbardziej nam zależy. Tej, której mężczyzna podarował swe serce.
   — Dałem słowo… — wymamrotał Godderick, ukrywając twarz w dłoniach. — Dałem słowo mojej Lienn… ślubowałem dotrzymać jej wierności… Tymczasem to plugawe ścierwo okryło mnie hańbą…
   — Ja zaś obiecuje ci, sir Logaro, że pozbędę się tej diablicy…
   — O nie! — krzyknął Godderick, zrywając się z krzesła tak gwałtownie, że wójt Zargor podskoczył. — Honor rycerza rzecz święta! I z tego miejsca, magiku, ślubuję, że jeżeli pierwszy owy czarci pomiot ujrzę, nie ucieknie on przed ostrzem mego miecza!
   — Nie będę cię wtedy powstrzymywał — zapewnił Selver. — A teraz siadaj, rycerzu. Mus mi wiedzieć, co wydarzyło się tamtej nocy.
   — A cóż to znaczy, że o takie sprawy pytasz? — oburzył się Godderick. — Ni razu żeś się nie chędożył, czy co?
Selver chwilę walczył z wybuchem gniewu, na przemian, dyskretnie, zaciskając i rozluźniając pięści. W końcu przemówił, siląc się na miły ton.
   — Może zapytam tak: czy kiedy się obudziłeś, ona była z tobą?
   Sir Godderick długo myślał nad tym pytaniem, koncentrując się przy tym niesamowicie. Marszczył czoło, nerwowo pocierał dłonie, próbując sobie przypomnieć cokolwiek z tamtej nocy, kiedy było już „po fakcie”.
   — Trudno mi to sobie przypomnieć — wyartykułował powoli. — Kiedy się obudziłem, wciąż myślałem tylko o niej, lecz nie jako o Lienn, którą widziałem, tylko jako pięknym demonie… ideale kobiety, kimś, kogo niepodobna wręcz spotkać pod ludzką postacią…
   Czarodziej, widząc, że rycerz zaczyna znowu odpływać, z największą przyjemnością wymierzył mu solidny policzek.
   — Nie opuszczaj mnie jeszcze, muszę poznać odpowiedź na zadane pytanie!
   — Co? Ja… Ach, już… — Rycerz ponownie zaczął wydawać się zagubiony. — Kiedy tak o tym myślę… Sądzę, że nie. Nie było jej ze mną, kiedy się przebudziłem.
   — Cóż, sir Goddericku… — oznajmił Selver wstając, po długiej chwili ciszy. — Myślę, że dowiedziałem się już sporo, doprawdy wielce mi pomogłeś. Panie Televar, możemy już się zbierać.
   Wyszedł bez słowa pożegnania.
   Kiedy wraz z wójtem oddalili się od pokoju rycerza, Zargor podjął temat.
   — Czy to, co się dowiedziałeś, pomoże ci pozbyć się tego demona? Bo jak dla mnie, skąpe informacje od sir Goddericka są bezwartościowe.
   — I oto wartościowa lekcja, wielmożny wójcie — odparł Selver entuzjastycznie. — Co dla ludu z ciemnogrodu jest śmieciem, zaprawdę oświeceni uznają za wartościowe.
   — Proszę mi tu, magiku, nie prawić mądrości pochodzących z ust uczonych kapłanów, jeno jaśnie i klarownie odpowiedzieć na moje pytanie.
   — Zatem odpowiadam. Owszem, od sir Goddericka dowiedziałem się sporo, dzięki czemu łatwiej będzie mi uporać się z problemem hrabiny. Bowiem doprawdy, mamy do czynienia z iście kapryśnym i podstępnym sukkubem, lecz nie istnieje problem, drogi wójcie, którego nie da się rozwiązać. Sukkuby i inkuby, jako demony pożądania żywią się siłami witalnymi ofiary, które powoli wysysają podczas stosunku. Rzadko zdarza się, by demon mordował ofiarę w jedną noc. Zwykle, jeżeli już morduje, to albo nawiedzając wybranka przez kilka nocy, czasem i dni, lub robiąc sobie z niego żywiciela.
   — Nie rozumiem.
   — Żywiciela, wójcie — powtórzył czarodziej. — osobę, którą może opętać i kierować jej czynami i zmuszać, z punktu widzenia wielu religii, do grzechu. W takiej sytuacji zwykle świat jest bezradny, bo są demony mniej i bardziej podatne na egzorcyzmy, a te, stanowiące ucieleśnienie pożądania, wypędzić najtrudniej.
   — I co wtedy?
   — Pozostaje, ze świadomością, iż osoba jest opętana, uznać ją za heretyka i ku uciesze tłuszczy spalić na stosie lub wykonać inną rozrywkową czynność.
   — A co jeżeli natknie się pan na osobę opętaną przez diablicę?
   — Wątpię, by tak było. Zapewnieniem niechaj będzie fakt, iż sukkub nie wkradł się do jednej alkowy, lecz do czternastu, o ile dobrze pańskie słowa pamiętam.
   Doszli do pokoju Selvara.
   — No, wójcie — powiedział mag, szukając klucza w kieszeniach płaszcza. — przede mną pracowita noc, mus mi się pożegnać.
   — Racja, magu — kiwnął głową Zargor. — Nie będę więc więcej przeszkadzał. Życzę powodzenia, niechaj bogowie tej nocy ci sprzyjają.
<>
   Nocą śnieg zaczął intensywnie sypać przy akompaniamencie świszczącego wiatru. Na bezchmurnym, czystym niebie, pośród srebrzystej łuny świecącego w pełni księżyca odznaczały się miriady jaśniejących gwiazd. Gdzieś w oddali, na górskich bezdrożach, dało się usłyszeć wycie zbłąkanego psa.
   Pokój, w którym hrabina Emmene pozwoliła mieszkać czyścicielowi był dość obszerny. Posiadał duże łoże z baldachimem, rzeźbione biurko, komódkę, a nawet sekretarzyk, gdzie Selver znalazł do połowy opróżnione wino. Marmurowa podłoga w większości zasłana była ogromnymi dywanami o szafirowej barwie, zaś ściany, jak większość pomieszczeń w zamku, obwieszone malowidłami. Największym z nich był bez wątpienia portret mężczyzny w średnim wieku, mającego długie, czarne, zaczesane do tyłu włosy oraz kozią bródkę. Był to, jak słusznie domyślał się Selver, poległy w Bitwie pod Nilemą August de Ettelore, pan lenny zamku w Baleodei i mąż hrabiny Emmene.
   Czarodziej klęczał na podłodze pośród istnego bałaganu, jaki tworzył przyniesiony przez pachołków bagaż. Wszędzie walały się torby, skrzyneczki, ampułki, księgi, elementy aparatury do destylacji eliksirów, amulety i pierścienie, a także broń w postaci małych, zdobionych sztyletów. Była też duża pękata buteleczka, zamknięta magiczną pieczęcią, którą, zdawałoby się, wypełniał czerwony obłok dymu.
W rzeczywistości był to zamknięty ifryt, wysoce niebezpieczny duch o niszczycielskich mocach, którego mag uwięził podczas jednej ze swych misji i od tamtej pory nosi go ze sobą, by ten przypominał mu o nie lada sukcesie.
   Selver miał na sobie strój bojowy własnego projektu. Szaty, jakich standardowo używali czarodzieje, nosił rzadko, jedynie na ważne uroczystości, albowiem uważał, że noszenie powłóczystych, wykwintnych płaszczy i tóg podczas walki, tylko po to, by być wiernym stereotypowemu wyobrażeniu czarodzieja jest głupie i nierzadko zagraża życiu - wbrew temu, iż owe szaty nie ograniczają ruchów rąk, sprawiają, że mag zwyczajnie potyka się o zbyt długą togę, za co płaci wysoką cenę i przy okazji umiera najbardziej żałosną dla siebie śmiercią.
   Ubranie jakie zaprojektował dla osobistej wygody i swobody ruchów składało się na bufiastą koszulę ukrytą pod zwykłą, czarną, zapinaną na guziki tunikę z kapturem, sięgającą nieco poniżej kolan, jednak posiadającą kilka wycięć, by nie krępowała pracy nóg. Do tego dochodziły wysokie buty z klamrą wykonane z wysokiej jakości gadziej skóry oraz długie rękawice oraz wąski pas z sakiewkami i mieszkami z bydlęcej skóry, służące do przechowywania pod ręką mikstur w małych buteleczkach, różnych magicznych amuletów czy choćby pieniędzy.
   Klęcząc, mag miał przed sobą swój nieodłączny dziennik, otwarty na stronie z starannie wykonanym rysunkiem sukkuba: pięknej, nagiej kobiety o długich włosach, z krótkimi różkami wystającymi z czoła, ogonem niczym u diabła, kopytami zamiast stóp i smoczych skrzydłach w miejscu łopatek. Demon, ogonem i jedną ręką zasłaniając kobiece wdzięki, posyłał całusa w stronę czytelnika.
   Na całych dwóch stronach, ponad rysunkiem diablicy zapisane było pięknym, kaligraficznym pismem multum informacji. Najwięcej miejsca zajmowała nabazgrana czerwonym atramentem notka w rogu jednej z kart:
„Zawżdy wiadomo, jako że osoba iście cnotliwa, miarę nad żądzami trzymająca, posiadająca wolę niezłomną i czujność iście niczym kogut zaranny, zdolna jest ochronić się przed szachrajstwem i nieczystością plugawego demona.”
   Selver na przemian sprawdzając zapisane w dzienniku słowa, szukał wśród bagażu odpowiednich komponentów. Na demony działały zwyczajne zaklęcia, ale również i magiczna broń, lub amulety. Dla czyściciela te dwa ostatnie, w przypadku demonów mogących manipulować ludzkim umysłem, były tylko i wyłącznie alternatywą. Selver, będąc przezornym, zdecydował się więc zabrać na „polowanie” nie tylko swój podręczny grimuar z zaklęciami, ale także poświęcony sztylet i pierścień pomagający wykryć istoty mające w sobie nawet najmniejszy pierwiastek magii. A sukkub bez wątpienia takowy posiadał.
   Mag wstał z klęczek i będąc u drzwi, rozejrzał się po bałaganie, jaki pozostawił. Za pół godziny, pomyślał, wrócę do domu.
   Odryglował drzwi i wyszedł.
   Późną nocą marmurowe korytarze zamku świeciły pustkami. Wartownicy pilnowali tylko najważniejszych komnat, toteż rzadko można było ich spotkać. Służba też już dawno spała, więc Selver miał pewność, że w nikt nie będzie przeszkadzał mu w działaniach.
   Jedynym problemem stanowiło dla niego to, że zupełnie nie wiedział, gdzie rozpocząć poszukiwania. Sukkub mógł ukrywać się wszędzie, lecz najbardziej racjonalną opcją byłoby sprawdzenie sypialni rycerzy, co jednak mogło okazać się niebywale czasochłonne. Poza tym, kto rzekł, że demon nie może nagle porzucić uwodzenie mężczyzn zakutych w zbroje i zejść w dół wzgórza, do niczego nie spodziewających się wieśniaków?
   Ale cóż, pomyślał Selver, trzeba się tym zająć w ten, czy inny sposób, wszakże wiele osób na mnie liczy. Po tejże myśli uświadomił sobie, że niepowodzenie danej mu przez Trybunał misji może ciągnąć za sobą przykre konsekwencje.
   Szybkim krokiem, nie robiąc hałasu butami na miękkiej podeszwie, ruszył wprost korytarzem, w kierunku schodów na wyższe piętro.
<>
   Szukał już dosyć długo. Sygnet, mający zmianą koloru białego, kryształowego oczka sygnalizować obecność demona, jakoś nie chciał współpracować. Monotonne, bezskuteczne kluczenie opustoszałymi korytarzami pośród wszechobecnego zimna usypiało zrezygnowanego czyściciela, który przez ostatni kwadrans nie raczył myśleć o niczym innym jak tylko o wygodnym łóżku, które czekało na niego w jego pokoju.
   Powieki co i rusz same się zamykały. Musiał przystawać na chwilę, walcząc z sennością. Podsuwał sobie pod nos ostro pachnące specyfiki, które ze sobą zabrał właśnie na wypadek, gdyby zmógł go sen. Sposób ten wyraźnie pomagał: na kilkanaście sekund wyrywał czarodzieja z melancholijnego stanu, żeby pokrótce jednak zmusić do ponownego użycia.
   Podczas samotnej przechadzki Selver uświadomił sobie przecież, że jest to jego pierwsze polowanie na jakiegokolwiek demona pożądania – mimo, iż są one jednymi z najbardziej pospolitych istot z zaświatów, on nie miał z nimi styczności jeszcze ani razu. Sukkuby i inkuby – ich wygląd, zachowanie, sposoby walki – znał tylko z uczonych ksiąg, które studiował u początku swojego szkolenia na czyściciela.
   Pomimo tego istotnego szczegółu wciąż był pewny siebie. Do czasu.
   Powolnym krokiem, wciąż bojując z opadającymi powiekami kroczył prosto korytarzem, który w pewnym momencie skręcał w prawo. Kiedy już do owego zakrętu dotarł, zalegającą w powietrzu grobową ciszę przerwał zgrzyt otwierającej się zasuwy i następnie skrzypienie ciężkich, nienaoliwionych drzwi.
   Selver błyskawicznie przywarł plecami do ściany. Przełknął głośno ślinę. Oddech mu przyspieszył, serce zaczęło mocniej bić. Czuł, jak nogi się pod nim uginają, jak dłonie niekontrolowanie drżą. Czuł wstępujące na skronie kropelki potu.
   Drzwi się zamknęły.
   Kto to? Lub co to?
   Nie słychać kroków. Nikogo tam nie ma.
   Przemagając strach, czarodziej wyskoczył zza ściany, gotów do przysmażenia jakimś zaklęciem ewentualnego przeciwnika. Zobaczył jedynie sylwetkę znikającą za następnym zakrętem. Zaklął paskudnie, zorientowawszy się, że uciekinier był nagi i machał ogonem. Jego twarzy nie zdążył zobaczyć.
   Wybił się z miejsca, sięgając do pasa po błogosławiony w świątyni sztylet przeciw nieczystym mocom i sprintem pobiegł za sukkubem przez korytarz. Z każdym krokiem wzmagała się w nim adrenalina. Przez zaciśnięte na rękojeści sztyletu palce przebiegło nieprzyjemne odrętwienie, zęby zwarły się silnie. Dobiegał do zakrętu.
   Z pewnością można by nazwać cudem fakt, iż czarodziej podczas biegu trzymał sztylet za sobą. W inszym wypadku, kiedy by wpadł na markizę Audelle, mógłby ją ranić. Lecz kiedy kobieta, wybiegając zza rogu zderzyła się z nim, Selver, zaskoczony, odepchnął ją lekko wolną ręką.
   — Pani Seavel! — wydyszał zaskoczony, upuszczając sztylet i doskakując do kobiety, która o mało co nie straciła równowagi. — Co pani robi tutaj tak późną porą?
   — Ja, och… — Audelle, zachwiała się, chwyciwszy jedną dłonią za skroń, drugą zaś szukając oparcia na ramieniu czarodzieja. — Spacerowałam…
   — Dlaczego więc pani biegła? — Mag dyskretnie wyjrzał poza jej ramię, łowiąc wzrokiem sukkuba. Korytarz był pusty.
   — Zdawało mi się, że ktoś mnie śledzi — Markiza poprawiła będące w nieładzie, rozpuszczone włosy. — Zaczęłam więc uciekać i wpadłam na pana… Och, zapewne przeszkodziłam… Pewnikiem szuka pan tego demona…
   — Nie, pani Seavel…
   — Audelle…
   — Więc nie — powtórzył, kłamiąc z miną zawodowego pokerzysty. — Dopiero co rozpocząłem poszukiwania.
   — I znalazł pan coś?
   Mimowolnie spojrzał jej w oczy. Błękitna głębia jaka w nich się znajdowała, poruszyła go do żywego. Zorientował się, że wciąż obejmuje Audelle, mimo tego, że ona stoi już o własnych siłach. Puścił ją i chrząknął, zdając sobie sprawę, że wyglądało to głupio.
   — Niestety nie, pani… Audelle — wymamrotał, wyglądając w głąb korytarza, byleby tylko nie patrzeć jej w oczy. Cisza, jaka po tej wypowiedzi nastąpiła, była nie do zniesienia. Przerywał ją tylko syk płomienia pochodni targanego powiewem wiatru.
   — Zapewne będzie pan chciał wrócić teraz do poszukiwań? — zapytała kobieta.
   — Ja… owszem, chyba tak… — burknął czarodziej niewyraźnie. Słów, które wypowiedziała chwilę później markiza Audelle, Selver w zupełności się spodziewał. I bał się ich. Lecz równocześnie pragnął.
   — Zostawisz mnie tutaj samą? — Spojrzała na niego z wyrzutem, jednocześnie jednak robiąc słodkie oczka. — Gdzieś tutaj bezkarnie chodzi sobie plugawy demon, a ty chcesz odejść i zostawić damę w potrzebie?
   Nie wiedział, co odpowiedzieć, jak się zachować. Z chęcią puściłby ją w diabły, tylko zajmowała mu czas. Ale pragnął tego rozum. Serce pragnęło ślicznej Audelle, jej ust i delikatnej skóry.
   — Nie zostawiaj mnie! — krzyknęła prawie, przestraszona nie na żarty, obejmując go silnie i wtulając głowę w tunikę. Delikatnie, walcząc z samym sobą, objął ją również, chciwie chłonąc jej słodki zapach.
   — Nie widzę, powodu, dla którego miałabyś się bać… sukkuby nie…
   — Ale się boję! — wrzasnęła zmienionym przez płacz głosem, wznosząc na niego morskie oczy. — Czy to ci nie wystarczy? Mężczyzna powinien… powinien zapewnić kobiecie bezpieczeństwo, czyż nie?
   Nie odpowiadał długo. Toczył w umyśle walkę z samym sobą, rozdarty pomiędzy wypełnianiem powierzonego obowiązku a głosem serca. W tejże krótkiej chwili zrozumiał, że kobieta, którą obejmuje jest kobietą z jego najskrytszych marzeń, jest tą, którą on przez całe życie pragnął. I nie była demonem, o nie. Nie była sukkubem odzwierciedlającym jego fantazje. Była człowiekiem z krwi i kości, kimś pięknym i cudownym, z kim chciałby dzielić swoje życie.
   Czule pogładził ją po złotych włosach. Audelle poddała się tej pieszczocie, a on czuł jak przestaje drżeć w jego rękach, nie słyszał już cichego płaczu.
   — Nie zostawię cię — szepnął cicho.— Zaprowadzę cię do twego pokoju, Audelle. Tam na pewno będziesz bezpieczna.
   Tym razem ona nie rzekła ni słowa. Prowadziła go powoli korytarzem, pozwalając, by czarodziej, idąc tuż przy niej, obejmował ją. Nie próbowała wyzwolić się z tego uścisku. Pragnęła jego ciepła, jego bliskości.    Szli w milczeniu, powoli, dając się porwać swoim myślom. Audelle zatrzymała się po dłuższym czasie, wciąż nie pozwalając, by mag wypuścił ją z objęć.
   — To tutaj — szepnęła, kiedy stanęli przed drzwiami na końcu jednego z korytarzy. Sięgnęła do dekoltu sukni, gdzie, jak się okazało, ukryty miała klucz.
   Zamek szczęknął hałaśliwie, niosąc się głośnym echem wśród marmurowych ścian. Audelle wprowadziła Selvera do środka za przegub ręki, wyzwalając się uprzednio z uścisku.
   Pokój, w którym markiza mieszkała był jednym z piękniejszych w tym zamku. Podobnie jak w tym, w którym mieszkał Selver, największą część zajmowało łoże z baldachimem, tyle, że te tutaj było doprawdy ogromne, zdolne pomieścić do dziesięciu ludzi, jeżeli by się ścisnęli. W rogu stało zwierciadło obramowane z złoto, obok niego zaś komody, szafki, stoliki i toaletki z ciemnego drewna. W powietrzu unosił się leśny aromat, pochodzący z licznych świec, zmieszany z intensywnym zapachem kadzidełek.
   — Więc oto jesteśmy — odezwał się Selver, zapominając ponownie ugryźć się w język. Raz jeszcze tej nocy zdał sobie sprawę, że wypowiada słowa żenujące, nie będące absolutnie na miejscu.
   — Zapewnie mnie teraz zostawisz? — zapytała Audelle.
   — Ale czy przedtem — kontynuowała, nie otrzymawszy odpowiedzi. — mógłbyś coś jeszcze dla mnie zrobić?
   Powoli, niepewnie kiwnął głową.
   — Przytul mnie, proszę — szepnęła. — Jest mi tak zimno…
   Spełnił prośbę. Objął ją powoli i delikatnie przycisnął do siebie. Poczuł mrowienie w palcach rąk, przebiegający wzdłuż pleców dreszcz podniecenia, kiedy jej ramiona, niczym węże silnie zacisnęły się wokół jego szyi. Odszukał swymi ustami jej usta. Pocałował czule najpierw dolną, potem górną wargę, rozkoszując się słodkim smakiem pomadki, delikatnością drobnego, kobiecego ciała.
   Audelle na jeden króciutki moment oderwała się od niego, podnosząc głębokie, chabrowe oczy. Oddychała niespokojnie, przez usta, tworząc w powietrzu zakrzepłe chmurki oddechu. Zaraz potem rzuciła się mu na szyję, entuzjastycznie, namiętnie odwzajemniając pocałunek, wpijając się w usta Selvera jak wampirzyca. On zaś, pragnąc jej każdą częścią swojego ciała, jedną dłoń wplątał w burzę złotych włosów, drugą zaś uderzył drzwi.
   Kiedy tylko zamknęły się z donośnym trzaskiem, ona, ni na chwilę nie odrywając się od jego warg, pchnęła go na wrota, przyciskając doń całym swoim ciężarem.
   Szczęknęła ryglowana zasuwa.
   Uporawszy się z problemem otwartych drzwi, Selver czułym gestem położył Audelle dłonie na policzkach i podarowując jej ostatni, namiętny pocałunek, zaczął schodzić niżej, całując kształtną szyję. Chwilę później szafirowa kolia, dźwięcząc, upadła na marmurową posadzkę.
   Markiza, przerywając objęcia, wyzwoliła kształtne piersi spod wyciętego w błękitnej sukni dużego dekoltu i jednocześnie poddając się pieszczotom, zręcznie poczęła odpinać guziki czarnej tuniki czarodzieja.
   Chwilę później rzucili się na ogromne łoże, oboje nadzy, przywierając do siebie mocno, jakby w obawie przed utratą. Kochali się, dając upust prymitywnym żądzom, pozostawiając daleko za sobą troski i zmartwienia, wzajemnie obdarowując się ciepłem rozgrzanych ciał. Czas zwolnił dla nich, mimo tego robili to powoli, ciesząc się ulotną chwilą, chcąc, aby trwała ona wiecznie; chciwie, pragnąc coraz to więcej, przerywając nocną ciszę urwanymi, spazmatycznymi jękami pośród szelestu aksamitnych pościeli i czule szeptanych półsłówek. Wspólnie tej nocy odnaleźli spełnienie, doprowadzili do zderzenia dwóch zupełnie przeciwnych sobie światów, dając rozkwitnąć gorącemu, zdawałoby się niemożliwemu w bycie uczuciu.
   Świat, na tę jedną, lecz jakże cudowną chwilę przestał dla nich istnieć. Teraz istotni byli jedynie oni, wypełnieni wzmagającym się żarem namiętności, ich splecione razem w miłosnym uścisku ciała.
<>
   Na zewnątrz, w oddali, od strony gór dało się usłyszeć melancholijną pieśń wydobywaną ze ściśniętego żalem i łzami kobiecego gardła. Śpiew był piękny, ale również i przerażający przy towarzyszącym mu srogim zimowym wietrze.
   — Audelle?
   — Mhm?
   — To banshee, słyszysz? Zwiastun śmierci.
   Wtuliła głowę w jego pierś, wodząc po niej opuszkiem wskazującego palca, poddając się jego machinalnemu głaskaniu jej złotych, miękkich niczym puch włosów.
   — Boisz się umrzeć? Masz przecież bogów, którzy zapewnią ci pośmiertny byt.
   — Bogowie są odpowiedzią człowieka na strach przed końcem.
   — Nie wierzysz zatem w ich istnienie?
   — Uwierzyć, to znaczy zobaczyć. Człowiek od początku istnienia sam był sobie panem i sam kształtował swój los. Jeżeli ktoś żyje pięknie, ze świadomością udanego życia będzie mu łatwiej zejść do grobu i pogodzić się z prawdą.
   — Dosyć już tych pseudofilozoficznych wywodów, nie rozprawiajmy więcej o przyszłości. Żyjmy chwilą. — Podniosła się, wspierając na łokciu. — Kochaj mnie, magiku. Zaczaruj mój świat.
<>
   Wczesnym rankiem, jak to na wsiach, zapiał kogut. Zbudziło to Selvera, który, wciąż zaspany, odwrócił się do Audelle i usiadł na łóżku, by móc na nią spojrzeć, nasycić się jej widokiem. Kiedy śpi, jest jeszcze piękniejsza, pomyślał, delikatnie gładząc opuszkami palców jej policzki.
   Nagle zabrał rękę. Dyskretnie wyskoczył spod aksamitnej, śnieżnobiałej pościeli, zebrał swoje rzeczy i ubrał się pospiesznie. By nie zbudzić wciąż śpiącej Audelle, powoli, ostrożnie odblokował drzwi, które następnie otworzył nie całe, lecz na szerokość pozwalającą mu opuścić pokój.
   Kroczył szybko wzdłuż korytarza, walcząc z natłokiem myśli. Nie patrzył gdzie idzie, chciał po prostu znaleźć się jak najdalej od markizy. Lecz choćby nie wiadomo, jak daleko był, wciąż wracał do niej myślami. Do niej i wczorajszej, pamiętnej nocy, która obecnie, napawała go obrzydzeniem i wstrętem do samego siebie.
   — O, pan Selver! — Hrabina jakby pojawiła się znikąd. — Dobrze, że pana spotkałam. Jak tam nasza delikatna sprawa?
   — Wasza miłość… — wysapał czarodziej, zaskoczony i jednocześnie zły, że mu przeszkodzono. — Sądzę, że jej rozwiązanie zajmie mi… trochę więcej czasu. A teraz proszę mi wybaczyć…
   — Zaraz, zaraz! — warknęła Emmene, chwytając chcącego czmychnąć Selvera za przegub ręki. W jej szmaragdowych oczach zapłonęła niebezpieczna iskra. — Jak to „trochę więcej czasu”? Myślałam, że dla was, czyścicieli, to nie problem!
   — Jak widać, jednak jest inaczej — odparł mag, wyrwawszy się z uścisku. — Rzeczywistość, pani Emmene, potrafi kryć się za piękną maską ułudy i mydlić nam oczy, by w końcu pęknąć niczym bańka, ukazując nam swe brutalne i bezwzględne oblicze.
   Nie powiedział nic więcej. Odwrócił się na pięcie i ruszył w swoją stronę, prawie biegnąc. Mijał nieruchomych, jak gdyby wykutych w kamieniu strażników, czując na sobie ich wyrażające zdziwienie spojrzenia. Ból głowy powstały w wyniku natłoku przemyśleń zdolny był rozsadzić mu czaszkę.
   Kiedy dotarł do drzwi swojego pokoju, otworzył je metalowym, dużym kluczykiem i szarpnął agresywnie, mając nadzieję, że to choć trochę pomoże mu wyładować kotłującą się wściekłość. Nie pomogło. Trzasnął więc nimi, po czym zaryglował.
   Rzucił się na łóżko, porywając z bałaganu na podłodze swój dziennik, wciąż otwarty na rysunku w sukkubem, posyłającym pocałunek. Uwagę maga przykuł fragment z napisanej czerwonym atramentem notatki, który zaczął wdzierać się w najgłębsze partie jego mózgu, niczym świder. „Zawżdy wiadomo, jako że osoba iście cnotliwa, miarę nad żądzami trzymająca, posiadająca wolę niezłomną i czujność iście niczym kogut zaranny, zdolna jest ochronić się przed szachrajstwem i nieczystością plugawego demona.”
   — Nie uległem demonowi! — wrzasnął sam do siebie, ciskając dziennikiem o ścianę. To nie mógł być sukkub, powtarzał sobie, to po prostu niemożliwe. To była Audelle Seavel, którą myślał, że pokochał, z którą spędził niezobowiązującą noc. Jego amulet w postaci zmieniającego kolor sygnetu nic wtedy nie wykazał, mag sam sprawdzał go kilkakrotnie, więc nie możliwym byłby fakt, iż namiętne chwile spędził z sukkubem, iż dał mu się podejść jak jakiś nowicjusz.
   Podciągnął kolana pod podbródek, zachowując się jak jakiś zraniony niespełnioną dziecięcą miłostką młokos i dał w zupełności porwać się myślom. Rozważał, stawiał hipotezy, na przemian im zaprzeczał i potwierdzał, by racjonalnie wytłumaczyć incydent, jaki zaszedł w sypialni markizy Seavel.
   Pochłonęło go to bez reszty. Wołany przez służbę na posiłki, kluczył po korytarzach jak duch, starając się by nie wpaść na Audelle. Większość czasu spędzał zamknięty w swoim pokoju, ślęcząc nad uczonymi księgami, bazgrząc na wyrwanych z dziennika kartach różnorakie informacje, zarówno te mające sens, jak i te całkowicie bezużyteczne. W końcu stwierdził, że popada w paranoję. Przeklinał dzień, w którym to zawitał do wioski, chwilę, w której ujrzał złotowłosą, piękną kobietę o głębokich, błękitnych oczach.
   Rozmyślał długo. Bardzo długo. Ani się obejrzał, a na czyste niebo raz jeszcze zjawił się pełny księżyc, wpuszczając srebrne promienie przez okna jego sypialni.
   — Panie czarodzieju! — rozległ się głos zza drzwi. Selver, leżąc na łóżku, dla zajęcia czymś rąk, przewracał monetą w palcach. Poznał głos wójta Zargora. — Cały dzień żeście przesiedzieli u was w pokoju. Czy aby na pewno wszystko w porządku?
   — Dzięki za troskę, wójcie — odkrzyknął, prawie od niechcenia. — Ale wolałbym, byście zostawili mnie teraz samego.
   — Wasze życzenie — odparł Zargor stłumionym głosem, po czym oddalił się, głośno stukając obcasami eleganckich butów po marmurowej posadzce.
   Czarodziej nie wiedział, jak długo bezczynnie siedział od krótkiej rozmowy z wójtem. Wyznacznikiem czasu były dla niego tysiące obrotów monety w dłoni, na których się skupiał, by odpędzić niechciane myśli. Lecz im bardziej się starał zapomnieć, tym to zdarzenie natrętniej odbijało się echem w jego głowie.
   Postanowił się wreszcie wyspać. Rzucił srebrną monetę w diabły i wciąż będąc w ubraniu, okrył się kołdrą. Powieki tej nocy w zupełności odmawiały mu posłuszeństwa. Wciąż je zamykał i przywoływał obrazy, które w jego mniemaniu pomagały zasnąć. Jednakże każdy z nich zawsze zlewał się w jeden; w złotowłosą piękność ubraną w błękitną suknię, z szafirową kolią na szyi.
   Wstał z łóżka, świadom iż nie wygra z powstałą z tęsknoty bezsennością, po czym doskoczył do ulokowanego pośrodku pokoju bałaganu, z którego wydobył niewielki sztylet ze srebrną rękojeścią, którego ostrze owinięte było w kawałek bydlęcej skóry. Identyczną broń – błogosławiony sztylet – upuścił wczoraj w nocy.
   Włożył oręż za pas, poprawił wymięty strój i wyszedł z sypialni, utwierdzając się w przekonaniu, że dzisiejszej nocy zakończy kwestię nawiedzającego zamek sukkuba.
Ostatnio zmieniony pt 07 wrz 2012, 23:50 przez giacomo9, łącznie zmieniany 3 razy.
„Przekupić można każdego. Tyle, że jedni cenią się bardziej, drudzy zaś mniej.”

2
Tegoroczna zima dawała w kość mieszkańcom Północnych Krain. Sroga zamieć szalała na traktach i gościńcach od rana do nocy, dachy domostw otulała śnieżna pierzyna, tafle jezior skuwał lód, a silny, porywisty wiatr niejednokrotnie obalał drzewa.
skoro obalał, to wiadomo że nie zrobił tego jednorazowo, tylko wielokrotnie. Usunąć.
Na srogiej pogodzie korzystały różnorakie karczmy, przytułki i gospody, goszcząc w swoich progach wielu podróżnych, chcących schronić się przed zamiecią.
łątwo można wywnioskować, że musiało być ich wielu, skoro taka niesprzyjająca aura. Wyciąć.
Wtedy drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka, wraz z falą mroźnego powietrza,
Tryb bierny jest zły, kiedy za czynem stoi ktoś konkretny. Ale czy na pewno drzwi wpuściły powietrze?
Dwa psy o kremowej sierści, leżące na dywaniku przed kominkiem podniosły głowy, skupiając czujny wzrok na stojącym w przejściu sędziwym staruszku otulonym szczelnie kilkoma płaszczami, który oburącz wspierał się na podróżnym kosturze.
Bardzo niepotrzebne - lepiej podać rasę, ale i tak nie potrzebne. Co innego przykuło moją uwagę...: karczma pełna ludzi, ale Ty opisujesz psy? Dziwny zabieg.
— Nie mam pieniędzy — burknął staruszek niewyraźnie, drapiąc się w siwą brodę. Wyraz twarzy Kamira zmienił się błyskawicznie, uśmiech znikł, jakby starty gumką.
czyli znali ołówki i gumki - oj, nie pasuje do gospody i rycerskich czasów!
— To tutaj — szepnęła, kiedy stanęli przed drzwiami na końcu jednego z korytarzy. Sięgnęła do dekoltu sukni, gdzie, jak się okazało, ukryty miała klucz.
Mogłeś napisać prościej:
— To tutaj — szepnęła, kiedy stanęli przed drzwiami na końcu jednego z korytarzy. Sięgnęła do dekoltu sukni, skąd wyjęła klucz.
I jak widzimy, okazało się, że jest tam ukryty :)

Odpowiem dwojako na Twoje pytanie (o ile tekst gdzieś nie powędrował). Piszesz bardzo nierówno. Warsztat już masz, dobrze posługujesz się słowem pisanym, ładnie klecisz zdania, narrację prowadzisz płynnie, słownictwo bogate. To dobre strony. Natomiast jak na opowiadanie, piszesz za bardzo powieściowo - opisy miejsc są za długie, i mimo że ładne, nie zapadają w pamięć, bo trzeba przez nie przebrnąć a to męczy. Czasem skupiasz się na rzeczach wcale nie istotnych (np, często ilustrujesz jakąś tam sofę, kanapę albo krzesło - po co?). Przez tą chęć pokazania wykreowanego świata, akcja się rozłazi. I teraz fabularnie... mnie to nie wciągnęło w ogóle - tam nic się nie działo! Serio! Czytałem, czytałem i czytałem i... nic nie poczułem. To samo tyczy się dialogów - są napisane dobrze, ale jakby do niczego nie prowadzą - coś jak w telenoweli (wybacz za porównanie), bohaterowie gadają, żeby pogadać.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Proponowałbym się przyjrzeć archaizacji języka, jaką stosujesz w bardzo nierówny sposób. Część dialogów piszesz normalnie, część po "staremu", zdarza ci się nawet władować "pewnikiem" do narracji raczej neutralnej. Poza tym archaizacja jest zabiegiem bardzo trudnym i wymagającym wiedzy. W przypadku twojego tekstu, mam wrażenie, że nie funcjonuje to zbyt dobrze. Łatwo popaść w śmieszność, znając język staropolski jedynie z Sapkowskiego.
http://ryszardrychlicki.art.pl

4
Jak dla mnie, to wrzutka niezgodna z regulaminem i tytułem subforum. Jest jak byk napisane: Pełne opowiadania. Zatem jak tu opiniować?
Po drugie, od sierpnia 2010 nie widzę tej drugiej części, a prośba jest o szybką opinię bo autor do fantastyki chce pisać... Po trzecie, ni z gruszki, ni z pietruszki
— Nazywam się Tkacz Słów — krzyknął nagle staruszek,
Może zowią mnie i donośnie rzekł byłoby mniej śmiesznie? A sama nazwa/miano jest kopiowaniem Tkaczek Pieśni i Tkaczy Iluzji, może coś bardziej oryginalnego? Po czwarte, jeśli jest taki wstęp, to reszta nie pasuje do bajań dziadygi, ani w stylu, ani w kompozycji... Do treści tekstu mógłbym się odnieść, gdyby istniała całość, a ta nie istnieje, tyle.
Tacitisque senescimus annis
Najmądrzejsza rzecz, to wiedzieć co jest nieosiągalne, a nie w głupocie swojej, dążyć ku temu za wszelką cenę
- Zero Tolerancji -

5
Nie będę robiła dokładnej łapanki. Z językiem polskim sobie radzisz, narracja w miarę płynna, chociaż błędy co jakiś czas wyskakują. Za dużo „był”, za dużo „się” i ogólnego gadulstwa w opisach. Powtórzenia, powtarzanie informacji, łopatologiczne tłumaczenia.
Zwrócę też uwagę na rzeczy w stylu „na wskutek” (albo „na skutek”, albo „wskutek”) - takich przedobrzonych form trochę wrzucasz.
Do tego gramatyka. Niekiedy coś niewłaściwie odmieniasz wyrazy albo knocisz konstrukcję zdania. Coś na przykład w tym stylu:
Ubranie jakie zaprojektował dla osobistej wygody i swobody ruchów    składało się na bufiastą koszulę ukrytą pod zwykłą, czarną, zapinaną na guziki tunikę z kapturem, sięgającą nieco poniżej kolan, jednak posiadającą kilka wycięć, by nie krępowała pracy nóg. Do tego
To nie „ubranie składało się na spodnie”, tylko „spodnie, koszula itd. składały się na ubranie” jeśli już.

Ale zostawmy poziom języka. Te rzeczy się powtarzają i tutaj już piłeczka jest po Twojej stronie. Musisz się przysiąść solidnie nad poprawkami, wyszukiwać błędów, porównywać to, co piszesz z tym, jak wyglądają teksty drukowane.

Spójrzmy na obrazowanie, konstrukcję bohaterów, fabułę...

Scena przyjazdu bohatera do wioski. Budujesz klasyczną scenkę, w której bohater jedzie opustoszałą uliczką, śledzony podejrzliwymi spojrzeniami mieszkańców itd. Równocześnie piszesz, że mróz straszny, lodowato i w ogóle.
Skąd więc dzieciaki, które dorośli nagle odciągają od faceta? Latają tak po prostu po mrozie? Jakoś tego nie widzę.
Baleodea była małą osadą złożoną z kilkunastu rzędów drewnianych    chat, posiadającą właściwie jedną, główną uliczkę. Oprócz należących do mieszkańców domostw, można było znaleźć tu gospodę, stojący gdzieś na uboczu tartak, młyn, małe, złożone z zaledwie trzech stoisk targowisko oraz dwa podupadające sklepy.
Kilkanaście rzędów chat? Ja bym powiedziała, że to całkiem spora osada.
. Doświadczenie podpowiadało mu, że demon, z jakim miał wkrótce się zmierzyć zapewne nawiedzał wnętrze zamku
Uch, do tego naprawdę potrzeba doświadczenia? Na początku piszesz, że wezwano go do wygnania demona z zamku... No to nie powiem, odkrywca z tego maga. I tak na marginesie: jak można nawiedzać „zewnętrze zamku”?
jedwabną, mocno wydekoltowaną suknię z jedwabiu
Wiadomo chyba ;)
Czarodziej, nie wiedząc, jak się zachować, uśmiechnął się najprzymilniej jak umiał i ukłonił się rudowłosej hrabinie, naśladując wyćwiczonego w tej sztuce pachołka. A wyszło mu marnie.
Wiarygodność sceny leży. Facet pracował do wysoko postawionych person, w tym jakiegoś księcia i nie potrafi się ukłonić? Nie widzę powodów, więc tego nie kupuję.
Co więcej akapit później piszesz, że znał dworskie maniery. Strasznie to wszystko niespójne.
Na całych dwóch stronach, ponad rysunkiem diablicy zapisane było    pięknym, kaligraficznym pismem multum informacji. Najwięcej miejsca zajmowała nabazgrana czerwonym atramentem notka w rogu jednej z kart:
Sam sobie przeczysz. Jeżeli informacje były na dwóch stronach aż, to trudno powiedzieć, żeby trzy zdania w rogu jednej z kart zajmowały „najwięcej miejsca”.
Sporo ogólnie masz tego typu chochlików.
Poza tym, kto rzekł, że demon nie może nagle porzucić uwodzenie mężczyzn zakutych w zbroje
Ci goście śpią i siedzą na zamku u hrabiny w zbrojach? Na zdrowie.
Zamek szczęknął hałaśliwie, niosąc się głośnym echem wśród    marmurowych ścian.
Uważaj na takie zdania - z tego co napisałeś wynika, że zamek się niósł echem.
Bohaterowie są na razie płascy. Zachowują się sztywno, wypowiadają kwestie, których potrzebuje narrator, by pchać historię dalej, ale nie „żyją” wydarzeniami. Główny bohater miota się jak potłuczony, hrabina zachowuje się raz jakby kij połknęła, to znów zaczyna syczeć i chwyta jakiegoś facecika za ramię. Audelle nie ma tutaj chyba żadnej roli poza ładnym wyglądaniem i byciem źródłem wątpliwości głównego bohatera... Ech, niestety, ale jak dla mnie, wszyscy bohaterowie są po prostu schematyczni i do tego bardzo topornie w ów schemat wepchnięci. Wtręty z mądrościami magika (o postępie i problemach cywilizacyjnych oraz o śmierci) już zupełnie od czapy i naprawdę zbędne. Nic nowego nie wnoszą, a brzmią jak zupełnie z innej bajki.

Co do fabuły. Cóż, miałam wrażenie jakbym czytała średnio odkrywczą przygodę do jakiegoś RPGa. Może dalej to się zmienia, ale początek (długi początek, więc już dość istotny!) po prostu nie zachęca do wchodzenia głębiej. To pewnie głównie problem wykonania. Brakuje tutaj emocji, przez co szuka się innych elementów, które mogłyby przyciągnąć uwagę, stanowić o wartości tekstu.

Niestety, niezbyt mi się podobało. Chyba najmniej z Twoich dotychczasowych opowiadań.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”