Cichy Wielbiciel
Duże, ciężkie krople deszczu raz po raz uderzały w szare płyty chodnika znacząc je mokrymi kleksami. Było ich coraz więcej i więcej. Strącały z drzew liście i różowawe pąki rozkwitających jabłoni, by z impetem godnym meteorytu zmiażdżyć je i zmieszać z błotem. Grzmiało. Złowrogie pomruki tajemniczych istot, ukrytych za kłębami ciemnoszarych, masywnych chmur, zapędzały zabłąkanych przechodniów do domów. Tylko jedna dziewczyna—ta bez parasolki—zwolniła kroku, usiadła na pokrytej mokrymi liśćmi ławce i zdawała się na kogoś czekać. Była cała z deszczu, niepogoda była częścią niej samej. „Już na mnie pora”- pomyślała. W tym samym momencie błyskawica przeszyła niebo, a powietrze rozdarł grzmot przywodzący na myśl huk łamanych drzew. Ktoś zabrał Krystynę. Jej zsiniałe usta nosiły ślad pocałunku śmierci. Wstała z ławki i chwiejnym krokiem udała się w kierunku domu.
*
Mieszkała z koleżanką ze studiów w wynajętej kawalerce na Śródmieściu. Poza Beatą nie miała nikogo bliskiego. Gdyby nie wnikliwość i zainteresowanie współlokatorki, długo nikt nie zorientował się, że z Krysią jest coś nie tak.
Dziewczyna zawsze była poważna i nieco przygaszona. Jednak łez spływających każdego wieczoru po jej policzkach nie dało się wytłumaczyć niczym innym jak tylko bezbrzeżnym smutkiem. Beata porozmawiać z Krysią. Próbowała, ale za każdym razem wyrazy jej troski uderzały o zbroję kłamstw zasilanych uśmiechem i dobrym humorem, który Krystyna potrafiła w ułamek sekundy wykrzesać z otchłani największej rozpaczy.
*
Krysia od pięciu lat pracowała w Bibliotece Miejskiej. Osiem godzin dziennie przez pięć lub sześć dni w tygodniu przesuwała czytniki wzdłuż kodów kreskowych, którymi opatrzone były książki, sklejała zniszczone egzemplarze i układała na półkach zwrócone przez czytelników woluminy. Praca była bardzo monotonna i nudna. Już dawno przestała zachwycać się treścią i formą układanych, przekładanych, wydawanych i przyjmowanych z powrotem tomów. Sama czuła się jak przedmiot, jak zepsuta garbem maszyna bez marzeń i refleksji.
*
Czułam się taka ciężka, odrętwiała, martwa. Wracałam do mieszkania, lecz nie wiedziałam po co. Czułam, że wszystko jest bez sensu. Pracowałam po to, żeby pracować. Ale po co to robiłam? W jakim celu zarabiałam pieniądze? Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Straciłam chęć do czytania. W jakim celu ja w ogóle czytałam?—zastanawiałam się. W jakim celu oglądałam filmy? Któregoś wiosennego poranka zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że nie przyjdę—usprawiedliwiłam się złym samopoczuciem. Nie wierzyłam, że jutro może być lepiej. Chyba dopiero tego dnia dostrzegłam, że od jakiegoś czasu powoli spadam w dół. Tak jakgdybym z własnej woli odcinała wszystkie liny łączące mnie z rzeczywistością, z życiem. Każda rzecz, każda czynność stawała się bezsensowna. Przejrzałam na oczy i zobaczyłam rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy…spoza…spoza czegoś. Odrzuciłam swoją rolę. Zeszłam ze sceny i usiadłam na widowni. Ujrzałam nasz cyrk w całej okazałości. Było mi strasznie niedobrze na sam widok i myśl o tym. Tak strasznie chciało mi się rzygać. Żałowałam, że się urodziłam. Nienawidziłam Boga, który siedział gdzieś za kulisami, za to, że mnie stworzył i nie powiedział po co… . Wciąż żyłam, ale tylko ciałem. W każdym razie czułam tylko jego ciężar … i obcość. Czułam się coraz bardziej poza wszystkim. Uciekałam do wewnątrz. Uciekałam przed bólem, w poszukiwaniu ciepła uciekałam w głąb siebie. Nic nie było w stanie przynieść mi ukojenia. Ból jednak się wzmagał. Bałam się świata. Czułam się rozrywana. Tak jakgdybym po opuszczeniu ziemskiej atmosfery, znalazła się w sferze działania obcych sił, a każda ciągnęła mnie do siebie. Chyba właśnie tak czuli się ludzie poddani średniowiecznym torturom. Chciałam, żeby mnie nie było i udało się. Nie było mnie. Był tylko ból, przejmujący, przenikający wszystko i zrodzone z bólu pragnienie krzyku.
*
Po dwóch dniach wróciła do pracy. Nie było widać po niej choroby. Była milcząca i zdystansowana jak zawsze. Chyba dlatego głębokie zmiany, które zaszły w niej samej pozostały niezauważone. Mechaniczna praca bibliotekarki pomogła ukryć jej stan. Krysia strasznie cierpiała—ktoś odkleił jej dusze od ciała; dusza była jeszcze w niej, ale poza nią—jak zdechły balonik obijała się o ściany jej pustego wnętrza. Krysia działała na dwóch płaszczyznach. Z okna swych oczu patrzyła na swoje dłonie podsuwające pod czytnik kody kreskowe książek. Jej ręce zdawały się być bardzo daleko, zaś metalowe półki biblioteki oddalone od niej samej o lata świetlne. Czynności wykonywała automatycznie—jej ciało było specjalnie zaprogramowane i nie musiała się o nie martwić ani i nich myśleć.
*
Beata pojechała do rodziców na weekend. Zostałam sama w pokoju. Było mi to na rękę. Całymi dniami chciało mi się wyć, a nie miałam gdzie. Nie miałam miejsca, w którym, niezauważona, mogłam dać upust swojemu cierpieniu. Rzuciłam się na łóżko i zaczęłam wyć. Spazmatyczny płacz wstrząsał mym ciałem. „Dlaczego? Dlaczego?”—powtarzałam rozdartym bólem szeptem.
W pokoju było ciemno. Nie chciałam włączać lampki. Zapaliłam sobie świeczkę. Znowu się położyłam i płakałam. Już spokojnie. Spokojniej. Morzył mnie sen. Kiedy zamykałam oczy, zobaczyłam, a może bardziej poczułam, że ktoś wyrywa mi serce i odchodzi. Był ubrany na czarno, był bez twarzy—pod kapturem ukryta była czeluść… straszliwa, głęboka i pusta ciemność.
*
Nazajutrz, Beata zastała ją śpiąca w ubraniu, skuloną, oplatająca ciało swoimi rękami. Wydawało się, że się czegoś bała, chciała ochronić. Współlokatorka otworzyła okno, żeby wywietrzyć mieszkanie przepełnione zapachem wypalonej świeczki. „Jak w kościele po pogrzebie”—powiedziała sobie w duchu. Na ta myśl, poczuła się nieswojo. „Jak pomóc Krysi?”—zastanawiała się. Wrodzona delikatność kazała jej czekać by nie stracić jej zaufania zbyt osobistymi pytaniami. Wiedziała, że tak naprawdę Krysia ma tylko ją. Z rodziną nie była zbyt blisko, a z nielicznymi znajomymi ze studiów już dawno przestała się spotykać. Martwiła się nią. Próbowała różnych sposobów, żeby poprawić jej nastrój: wspólne wyjście na zakupy, kino, piwo ze znajomymi…wszystko bez skutku. Zresztą, i tak, jeśli już udało się ją gdzieś zaprosić, była obecna tylko ciałem. Czuło się, że myślami jest gdzieś indziej. Bynajmniej nie było jej tam dobrze.
*
Pewnej soboty Krysia miała sama dyżur w bibliotece. Rozkoszując się samotnością, chodziła między półkami chłonąc wzrokiem ich imponującą bogactwem zawartość. Kiedy przechodziła obok jednego z regałów, na podłogę upadła jakaś szara książka. To było dziwne. Przecież wszystkie książki znajdowały się w wyznaczonych dla nich miejscach, wszystkie w rządzie, oparte o siebie—niemożliwe, żeby któraś ot tak sobie wypadła. Czyżby nie była sama? Ogarnął ją niepokój. Wstrzymała oddech, zamarła w bezruchu nasłuchując. Złowrogą ciszę mąciło jedynie miarowe tykanie zegara. Poczuła, że jej ręce i ciało pokryło się gęsia skórką a po plecach spływały jej krople zimnego potu. Drżącymi rękoma podniosła leżący na podłodze tom. „Najdalszy Brzeg” Urszuli LeGuin. „Jeszcze tego nie czytałam”—pomyślała. Nie była miłośniczką literatury fantasy. Dla niej był to tylko zbiór baśni dla dorosłych, niemądrych czytadeł bez głębszego znaczenia. Ona wybierała to, co trudne, smutne, rzeczywiste. Czytała dzieła noblistów, laureatów literackich nagród—była ambitnym czytelnikiem … a zarazem bardzo ascetycznym, traktującym literaturę jako element wiedzy, jak coś, co trzeba zaliczyć. Nigdy nie zdarzyło jej się nie doczytać książki do końca. Od dzieciństwa była książkowym molem, który tak naprawdę nienawidził czytać. Możnaby rzec, że oddawała się jednej z największych przyjemności jakie wymyśliła ludzkość, z iście ascetycznym oddaniem. Gardziła literatura „dla mas”, książką z niższej półki. Odłożyłaby trzeci tom „Opowieści z Ziemiomorza” na półkę, gdyby nie fakt, że wypadła z niego kartka, na której widniały dwa słowa: Kocham Cię. Poczuła, że to do niej. Jakieś dziwne uczucie mówiło jej, że to właśnie ona jest adresatką tego listu. Może ktoś tu był? Może miała jakiegoś wielbiciela, który nie wiedział, jak wyznać jej swe uczucia? Ta myśl—jakże nieprawdopodobna—nieco rozjaśniła mrok ostatnich miesięcy. Po raz pierwszy przyznała się sobie, ze tak naprawdę tęskni za miłością, za Michałem, który wiosną powiedział jej, ze ma inną.
*
Po dwóch miesiącach znowu dostała list. Czternastego lutego pani w sklepie z kosmetykami włożyła jej go do plastikowej torby z zakupami. W mieszkaniu, Krysia wyciągnęła list z koperty. Była to walentynkowa pocztówka z sercem, na którym ktoś napisał „Kocham Cię”. Nie mówiła nikomu o tym, że ma dziwnego, cichego wielbiciela. Może to ten, który owego pamiętnego wieczoru wyrwał jej serce? Na pewno był „spoza” i był tylko duchem. Pozbawiony ciała mógł przeniknąć wszystko, wniknąć we wszystko i wszystkich, by przekazać swoją wiadomość. Krysia przestała czuć się osamotniona. Od sobotniego dyżuru w bibliotece, a było to tuż przed Bożym Narodzeniem, towarzyszyło jej z dnia na dzień coraz silniejsze poczucie bezpieczeństwa. Czuła, ze ktoś ją kocha i ktoś się nią opiekuje. Nie powiedziała o tym nikomu. Bała się, że wezmą ją za wariatkę. Zresztą nie czuła potrzeby dzielenia się tym z nikim . Czuła się szczęśliwa, było to po niej widać. Niemniej jednak nie uspokoiło to Beaty. Krysia stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie, uśmiechała się do swoich własnych myśli. Nie zauważała nikogo.
*
Czułam, że jest ktoś ze mną, patrzy na mnie, widzi mnie. Rozmawiałam z nim. Zadawałam mu mnóstwo pytań. Okazało się, że to były listy od Michała. Kochał mnie i obiecywał, że wkrótce zostawi tamtą. Chciałam wiedzieć, kiedy to „wkrótce” nastąpi. Dyrektorka powiedziała mi, że we wakacje. Chciałam mu się podobać, wciąż nie rozumiałam dlaczego mnie rzucił. Piękne, szczupłe dziewczyny powiedziały mi, że chodzi o wygląd. Zaczęłam się starać, żeby podobać się Michałowi. Do wakacji było daleko, ale mogłam go spotkać w każdej chwili.
*
Nadchodziło lato. Michał nie dawał znaku życia…a tajemniczy sufler gdzieś zniknął. Wróciło uczucie zagubienia, pustki. Pewnego dnia, kiedy siedziała w McDonaldsie, dosiadł się do niej starszy pan. Był cały siwy, szczupły. Błądził po otoczeniu zagubionym wzrokiem. Na tacy miał kubek kawy oraz najnowsze wydanie lokalnego dziennika. Chciał mi coś powiedzieć, ale mówił tak cicho, że nie mogłam go zrozumieć. Z całych sił próbował wydobyć z siebie jakiś dźwięk, lecz bez skutku. Tak często jest w koszmarach, z których nie można się obudzić. Kiedy zbierałam się już do wyjścia, starszy Pan wyciągnął z torby piórnik pełen niebieskich długopisów. Wyciągnął do mnie dłoń, spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem, znowu otworzył usta, tak jakgdyby chciał coś powiedzieć… . Po chwili, z rezygnacją w oczach, szepnął, „Szczęśliwej Podróży”. „Ale ja nigdzie nie jadę”—odparłam. Pan jednak pokiwał z rezygnacją głową. Widziałam, ze cierpiał. Poczułam, że jestem taka jak on.
*
Krysia chodziła ulicami miasta z uśmiechem nadziei na twarzy. Była zamknięta w sobie, zamyślona—często mówiła sama do siebie. Wiosna powitało ją w czerwonych, śmierdzących stęchlizną spodniach dresowych, brudnej granatowej kurtce i dziurawych trampkach. Jej uśmiechnięta, ozdobioną kolczykami twarz otaczała burza lśniących, tłustych u nasady włosów. Widać, że uczuła się piękną kobieta. Gdyby nie ten smród. Tylko lekarz lubił z nią rozmawiać. Beata przekazała jej kolejną wiadomość od wielbiciela, który kazał jej zadbać o swoje zdrowie.
*
Krysia nie powiedziała psychiatrze, że zaczęła zbierać pióra. Co krok natykała się na coś, co przypominało średniowieczne przyrząd do pisania, to było dziwne. W końcu zrozumiała. Dostała zlecenie. Musiała pisać. Zdecydowała, że jeśli zbierze na kartce wszystkie listy i wskazówki, odnajdzie w tym wszystkim jakiś sens, że z perspektywy czasu ujrzy całą drogę, którą do tej pory podążała, kierując się znakami od Wielbiciela i zdoła odgadnąć, do czego ona prowadzi. Wierzyła, ze do Michała. Gdzie on jest? Czy się nie pomyliła? Michała nie było. Nie dopowiadał na jej telefony, maile… .
*
Uciekł mi ostatni tramwaj. Chciałem wrócić do domu na piechotę, jednak odgłosy nadchodzącej burzy, kazały mi poczekać na nocny autobus. Miałem pół godziny. Usiadłem na przystanku i zacząłem obserwować otaczającą mnie noc, która—co zauważa się nieczęsto—tętni swoim własnym życiem, podobnym do tego przypisanego godzinom dziennym. Nocą miasto pustoszeje, robiąc miejsce ludziom takim jak ów włóczęga, który przed chwilą zapytał mnie o czas. Była 23.56. Zostało mi jeszcze 29 minut czekania. Długo. Nie należę do osób cierpliwych. Wyciągnąłem empetrójkę, aby zapchać sobie uszy i czas radiem. Wzrok jednak wędrował za włóczęgą. Przygarbiony brodacz przystawał przed każdym koszem i próbował coś z niego wygrzebać. Czasem nawet można wyrzucić jedzenie do kosza—pomyślałem. Przypomniałem sobie, że mam w torbie jakąś bułkę i wodę mineralną. Zastanawiałem się, czyby nie podejść do niego i nie dać mu jedzenia. Miły koleś. Wiem, że to niedorzeczne, ale tym najzwyklejszym pytaniem o czas wzbudził moje zaufanie. Po co mu to było? Może chciał się odezwać? Podejrzewam, że nieczęsto ma okazję otworzyć do kogoś usta. Zrezygnowałem ze swojego zamiaru i zostawiłem jedzenie na ławce. „Wróci—pomyślałem. – Jeśli nie on, to ktoś inny.”
*
Wiedziałem, że cuchnę. To, chyba bardziej niż moja pozycja społeczna, albo raczej jej brak, odstręczało ode mnie ludzi. Na początku się myłem. W schronisku dla bezdomnych zawsze była woda i mydło. Z czasem jednak, tak samo jak pozostałym…jakby nas tu określić…żebrakom?... przestało na tym zależeć. Nie piłem jednak tak często jak reszta, raz, że nie miałem za co, a dwa, po pijaku nie można było iść na nocleg. Nie chcę tutaj mówić, że jestem dobrym żulem, lepszym od innych. Po prostu kiedyś chciałem być malarzem, rzuciłem wszystko—pracę, studia—by, jak się potem okazało, na łeb na szyję stoczyć się po sztalugach na sam dół.
Pewnej ciepłej, letniej nocy, jak zwykle o tej porze roku łaziłem po mieście w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia—zawsze coś znajdywałem, nie bałem się, że umrę z głodu; byłem jak szczur, a one nie giną z braku pożywienia, prawda? Dochodziła pierwsza w nocy. W reklamówce miałem pół kanapki z szynką. „Od biedy starczy”—pomyślałem. Przystanąłem jednak jeszcze obok jednego śmietnika. Nie znalazłem w nim nic ciekawego oprócz sporej grubości zeszytu. Usiadłem na najbliższym przystanku, by w świetle latarni przejrzeć zawartość znaleziska.
Był to, wydawać by się mogło, najzwyklejszy zbiór notatek. Strony zeszytu pokryte były wypunktowanymi zapiskami, wykresami i szkicami. Czego dotyczyły owe zapiski? Co próbowały przeniknąć? Jaką dziedzinę usiłował zbadać właścicielka notatek? Po chwili namysłu stwierdziłem, że wygląda to tak, jakby to przybysz, może nie z obcej planety, ale z krainy baśni przybył do naszego świata i próbował go sobie wytłumaczyć posiłkując się wiedzą ogólną prosto z baśni, literatury… ogólnie pojętej sztuki. Powstała z tego niezwykła plątanina, w której gąszczu autor usiłował odnaleźć drogę? Czy dotarł do celu?
*
Siedziałem w Empiku. Czytałem książkę, a między wierszami myślałem o miłości. Kochałem sztukę, kochałem literaturę, kino. Co raz zakochiwałem się w którejś z bohaterek literackich, poznawałem strona po stronie, dopowiadałem biografię, dopisywałem wątki. Myślałem o mej ukochanej niemal bez przerwy dopóty, dopóki w kolejnej książce nie natrafiłem na równie interesującą postać. Byłem chory. Do tej pory nie wiem jak nazwać ów rodzaj zboczenia. Kochałem nieistniejące istoty, twory wyobraźni własnej i twórcy czytanego dzieła. Nic wiec dziwnego, że żadna z dziewczyn z krwi i kości nie dorastała do pięt mym ideałom.
„Znowu ten Murzyn”—pomyślałem, patrząc na czarnoskórego obdartusa, który stał niedaleko ze słuchawkami na uszach i całym sobą rozkoszował się muzyką. Sądząc po ruchach jego ciała musiało być to coś podobnego do reggae. Często go widywałem, czy to na przystanku, czy to na dworcu. Sądząc po garderobie, która za każdym razem była inna, musiał gdzieś mieszkać, musiał mieć jakąś bazę wypadową do swych wypraw po mieście. Kiedyś spojrzał mi w oczy. Siedziałem wtedy przy piwie z koleżanką. Rozmawialiśmy o filmach. Zeszliśmy na polskie horrory. Kiedy obydwoje zaczęliśmy się zastanawiać, czy jest jakiś dobry rodzimy film grozy, w oczy spojrzał mi ten sam Murzyn. Wyłonił się zza filaru, wskazał palcem na leżące na stole krakersy i zapytał, czy może się poczęstować. To był moment, ale ta krótka chwila wystarczyła, żeby go przeczytać—tak jakby w jego oczach ktoś zapisał fragment, ujawnił esencję lub choćby tytuł jego życia. Czyżby przeżywał horror? Jedno było pewne—potrzebował pomocy, a ja nie miałem dość odwagi, żeby do niego podejść. Nienawidziłem siebie za to. Czułem do siebie wstręt, okazałem się tak bardzo mały.
*
Miesiąc później pracowałem już jako wolontariusz w schronisku dla bezdomnych. Ów czarnoskóry gość na naszej palence zupełnie odmienił moje życie. Wciąż cały czas myślałem o miłości. Jednak teraz interesował mnie każdy człowiek, przejmowałem się losem każdego bezdomnego. Wydobywałem z niebytu tożsamość ludzi, którzy już przestawali istnieć nawet dla samych siebie. Z dnia na dzień stawałem się psychologiem, który za pomocą serii zwykłych pytań, za którymi stało szczere zainteresowanie i gotowość na przyjęcie wszystkiego, co ta druga osoba może wyznać, wyciągał ludzi z dna. Jeden z bezdomnych, który okazał się być niedoszłym absolwentem ASP i byłym malarzem, pokazał mi kiedyś notatnik. „Znalazłem w koszu—powiedział—Może Cię zainteresuje.”
*
Następnego wieczoru poszedłem na Traugutta. Właścicielka zeszytu, nijaka Krystyna Makowska zostawiła dowód osobisty między kartkami zeszytu. Tak bardzo zabsorbowała mnie lektura notatek, że nie wiedziałem, co było ważniejsze—dokument, czy zeszyt? A może jedno i drugie stanowiło nierozerwalną całość? Treść wyglądała mi na plan powieści—coś z pogranicza fantasy i realizmu magicznego. Dla mnie, jako pisarza, utracenie takiego wielowątkowego szkicu byłoby nie do naprawienia—nie sądzę, aby pamięć autorki była na tyle pojemna, żeby odtworzyć zarys dzieła. Dlatego też cieszyłem się, że będę mógł sprawić dziewczynie (była w moim wieku) radość, po cichu liczyłem też na jakaś dłuższą znajomość. Niestety, drzwi otworzył mi ktoś inny. Beata nie chciała mi za wiele powiedzieć. Podziękowała, wzięła torebkę i niemalże zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Gdzie była Krystyna? Czy nie będzie miała nic przeciwko temu, że wszystko—dla mnie szkic był wszystkim—oddałem obcej kobiecie?
Powróciwszy do domu od razu oddałem się poszukiwaniom wiadomości o Krystynie. Udało mi dowiedzieć się, ze dziewczyna pracuje w Miejskiej Bibliotece Publicznej. Pół godziny później już tam byłem, jednak również zostałem odprawiony z kwitkiem. „Ta pani już tu nie pracuje”- odparła kierowniczka i zakończyła swą wypowiedz bardzo wyraźną kropką. Nie śmiałem pytać o więcej. Zrezygnowany, wyszedłem z wypożyczalni. Na schodach dobiegł mnie jakiś mężczyzna. „Krysia była moją koleżanką—powiedział—słyszałem, że pan o nią pytał. O co chodzi? Może będę mógł w czymś pomóc?” Rozradowany uścisnąłem mu dłoń.
*
Jestem studentem trzeciego roku psychologii. Mam praktyki w miejski szpitalu psychiatrycznym. Często widuję Krystynę. Ona jeszcze nie wie, że mam jej zeszyt. Może to samolubne, ale mam wrażenie, że to by ją uzdrowiło – wiem coś o tym. Chciałbym jednak być tym jednym jedynym, który przyniesie jej notatnik. Na to muszę poczekać. Na razie się lubimy i niech tak zostanie.
2
Przegadane. Całe to zdanie można ująć tak:Duże, ciężkie krople deszczu raz po raz uderzały w szare płyty chodnika znacząc je mokrymi kleksami.
Krople deszczu uderzały w płyty chodnika, znacząc je kleksami.
Użycie słowa "uderzają" (nie kapią) nadaje wrażenia "ciężkości".
Raz po raz – uderzały, cofały się, a potem uderzały znowu? Deszcz to deszcz – jest jeden. Ale piszesz o kroplach – padają na chodnik, a potem padają następne.
Płyty chodnika z reguły są szare – zbędna informacja.
No i jakimi kleksami mogły znaczyć chodnik, jeśli nie mokrymi?
Przekoloryzowane. Starasz się nadać tekstowi wrażenie smutku i przesadzasz w tym. Nawet z przechodni zrobiłeś zabłąkane istoty.Złowrogie pomruki tajemniczych istot, ukrytych za kłębami ciemnoszarych, masywnych chmur, zapędzały zabłąkanych przechodniów do domów.
Dziewczyna idzie, siada i zaczyna wyglądać jakby na kogoś czekała – tak najprościej mogę powiedzieć co przekazuje to zdanie. Inaczej, gdybyś napisał "zaczęła się rozglądać, wypatrując kogoś" – bo jest to wciąż opis czynności.Tylko jedna dziewczyna—ta bez parasolki—zwolniła kroku, usiadła na pokrytej mokrymi liśćmi ławce i zdawała się na kogoś czekać.
Tylko jedna dziewczyna—ta bez parasolki—zwolniła kroku, usiadła na pokrytej mokrymi liśćmi ławce. Zdawała się na kogoś czekać.
Nie mam pojęcia o czym ten fragment mówi. Jak to ją zabrał – zniknęła?... chyba nie, skoro widzimy jej sine usta, to wciąż tam jest. Kompletny brak logiki.„Już na mnie pora”- pomyślała. W tym samym momencie błyskawica przeszyła niebo, a powietrze rozdarł grzmot przywodzący na myśl huk łamanych drzew. Ktoś zabrał Krystynę. Jej zsiniałe usta nosiły ślad pocałunku śmierci.
Długo się nie zorientować? - Zorientowanie się to coś dokonanego.Gdyby nie wnikliwość i zainteresowanie współlokatorki, długo nikt nie zorientował się, że z Krysią jest coś nie tak.
Długo nikt nie orientowałby się / nikt nie zorientowałby się.
Ojacię, w jaki sprytny sposób wytłumaczyła sobie te łzy Basia.Jednak łez spływających każdego wieczoru po jej policzkach nie dało się wytłumaczyć niczym innym jak tylko bezbrzeżnym smutkiem.
I znowu brak w tym logiki. Krysia wylewa łzy całymi nocami, ale "Gdyby nie wnikliwość i zainteresowanie współlokatorki, długo nikt nie zorientował się, że z Krysią jest coś nie tak."
Coś tutaj się pokręciło na początku. Drugą "Krysię" zastąp "koleżanką", unikniesz powtórzenia. Następne zdanie zaczynasz od "Krysia".Beata porozmawiać z Krysią. Próbowała, ale za każdym razem wyrazy jej troski uderzały o zbroję kłamstw zasilanych uśmiechem i dobrym humorem, który Krystyna potrafiła w ułamek sekundy wykrzesać z otchłani największej rozpaczy.
Jakbym z własnej woli...Tak jakgdybym z własnej woli
Piszesz cały czas o jednej osobie, więc nie musisz każdego zdania zaczynać od jej imienia, wiadomo przecież o kim zdanie traktuje.Krysia strasznie cierpiała—ktoś odkleił jej dusze od ciała; dusza była jeszcze w niej, ale poza nią—jak zdechły balonik obijała się o ściany jej pustego wnętrza. Krysia działała na dwóch płaszczyznach.
Tę myśl.Na ta myśl, poczuła się nieswojo.
Liczby zapisuj słownie.Była 23.56. Zostało mi jeszcze 29 minut czekania.
Zatrzasnęła drzwi niemalże przed nosem, jeśli już, ale to i tak jest bzdurą, bo przecież to zrobiła.Podziękowała, wzięła torebkę i niemalże zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Nie podobało mi się. Narracja jest bełkotliwa. Uczepiasz się jednej myśli i wałkujesz ją bez końca, a to o czym mówisz wisi w powietrzu, nie podparte żadnym fundamentem.
Rozpacz Krysi pojawia się znikąd – na potrzeby tekstu. Opisujesz ją w sposób przesadny i zwyczajnie nudny. Jednak coś się musi dziać, więc nagle pojawia się Michał i Krysia
Jest to naiwne i sztuczne.Po raz pierwszy przyznała się sobie, ze tak naprawdę tęskni za miłością, za Michałem, który wiosną powiedział jej, ze ma inną.
Całość chaotyczna, postaci pojawiają się znikąd i nie wiadomo po co. Dziwne, przegadane, pozbawione logiki zdania.
I masa powtórzeń – na poziomie zdania i na poziomie tekstu; całe bloki zlepionych zdań, które mówią to samo.
Silisz się na poetyckość i wychodzi źle. Mówisz dużo, często to samo w kółko i robi się bełkot, w którym ciężko jest dojrzeć treść.
Pozdrawiam.
3
brzeg tu jest granicą, co zawiera aż dwie informacje. Lepiej byłoby napisać: bezgranicznymJednak łez spływających każdego wieczoru po jej policzkach nie dało się wytłumaczyć niczym innym jak tylko bezbrzeżnym smutkiem.
błąd korekty?Beata porozmawiać z Krysią.
podchodzi pod pleonazm. Wystarczy napisać jeden z tych przymiotników.Praca była bardzo monotonna i nudna.
zalążki byłozy. Zobacz na drobne zmiany:W pokoju było ciemno. Nie chciałam włączać lampki. Zapaliłam sobie świeczkę. Znowu się położyłam i płakałam. Już spokojnie. Spokojniej. Morzył mnie sen. Kiedy zamykałam oczy, zobaczyłam, a może bardziej poczułam, że ktoś wyrywa mi serce i odchodzi. Był ubrany na czarno, był bez twarzy—pod kapturem ukryta była czeluść… straszliwa, głęboka i pusta ciemność.
W pokoju panował mrok. Nie chciałam włączać lampki. Zapaliłam sobie świeczkę. Znowu się położyłam i płakałam. Już spokojnie. Spokojniej. Morzył mnie sen. Kiedy zamykałam oczy, zobaczyłam, a może bardziej poczułam, że ktoś wyrywa mi serce i odchodzi. Był ubrany na czarno, bez twarzy—spod kaptura zionęła ciemna czeluść… straszliwa, głęboka i pusta ciemność.
tu czegoś brakuje...Wydawało się, że się czegoś bała, chciała ochronić.
w wakacje.Dyrektorka powiedziała mi, że we wakacje.
dziwnie ubiera się ta Wiosna... Babol.Wiosna powitało ją w czerwonych, śmierdzących stęchlizną spodniach dresowych, brudnej granatowej kurtce i dziurawych trampkach.
Chaos - pierwsza myśl jaką miałem po przeczytaniu. Rzucasz scenami bez większego składu, gdzie przeplatają się dwie narracje: Krystyny i Beaty. Styl jest mizerny i wtórny - piszesz dokładnie tak samo w każdym zdaniu, budując sztuczną melancholię, sztuczne emocje, które nie wynikają z bohaterki czy jej postępowania lub uczuć, tylko dlatego, lecz są takie, bo ty tak chcesz. Widać to dokładnie w zestawieniu wspomnień z zeszytu w porównaniu z słowami Beaty - różni je tylko sposób narracji (pierwszoosobowa -trzecioosobowa). Temat wcale nie jest zły, ale wykonanie już tak. Nadużywasz zaimków, źle stawiasz przecinki, także źle prowadzisz historię. Michał pojawia się znikąd i równie prędko znika. Insynuujesz jakieś siły paranormalne (zwłaszcza z początku), a tekst idzie w inną stronę - poza pomysłem, wiele tutaj nie widać. Poza tym, odniosłem wrażenie jakbyś za każdym razem chciała podkreślić, jak to Krysia jest smutna. Wynudziło mnie to i tekst nie podobał się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.