Prezent

1
Nie wiem, czy to nie za długie i czy będzie się chciało wam czytać. Ale co tam, raz kozie śmierć! W imię boże!
-------------------------------------------------------

Joanna siedziała w kuchni przy dużym, dębowym dziadkowym stole. Popijała gorącą, gorzką herbatę z fajansowego kubka. Pod kuchnią huczał ogień, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanej brzeziny, ułożonej starannie pod piecem.
– Przetrwałam. To już koniec zimy – powiedziała głośno do siebie, patrząc bezmyślnie przez okno.
Od domu aż po iglasty las, rozciągała się łąka porośnięta mchem w różnych odcieniach zieleni. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg.
– Tak się bałam zimy, nie wiedziałam, jak sobie poradzę z rąbaniem drewna, paleniem w trzech piecach, a tu... już koniec – myślała z satysfakcją.
Wstała i wyjrzała przez okno.
– Pan Bóg wysłuchał mnie i dał tak łagodną zimę – pomyślała z zadowoleniem, ale zaraz skarciła samą siebie. – Co ja mówię, jestem zanadto pewna... nawet zarozumiała. Przecież to nie dla mnie tak łagodna zima była na całym świecie – uśmiechnęła się i pokręciła głową z dezaprobatą.
Znów usiadła przy stole na dębowym twardym krześle, jednym z czterech.
Stół, tak jak ścienny zegar sprzed stu pięćdziesięciu lat, był jej oczkiem w głowie. Nigdy nie położyła na nim żadnej plastikowej podkładki czy ceraty. Stał zawsze nagi, pokazując swoją surową urodę. Miał ponad osiemdziesiąt lat. Zrobił go własnoręcznie jej pradziadek, który był stelmachem, a kiedy wybuchła motoryzacja, przekwalifikował się na kołodzieja i naprawiał wozy drabiniaste i koła do chłopskich wozów.
Ciężko było z pieniędzmi u pradziadków przed wojną, panowało bezrobocie... Kiedy drugi syn pradziadka Michała się ożenił i poszedł na swoje, pradziadek zrobił mu w prezencie stół z ostatnich dobrych, suchych, dębowych desek, wyszlifował i pokrył pięknie politurą.
Joanna lubiła gładki blat dziadkowego stołu. Bardzo dobrze się przy nim siedziało i jadło. Nie był zbyt wysoki ani niski, nigdy nie brakowało miejsca na talerze, półmiski i kieliszki i nigdy nie sprawiał wrażenia przeładowanego zastawą. Miał bardzo dobre proporcje dla sześciu osób – nigdy siedzący nie trącali się łokciami. Pamiętała różne rodzinne uroczystości przy stole nakrytym białym atłasowym obrusem, kiedy zasiadali jedni i drudzy dziadkowie, rodzice, rodzeństwo babci lub dziadka. Wtedy z kuzynami i kuzynkami wchodzili pod stół i tam pałaszowali smakowite kąski „z góry”. Mama Jasi i Jarka gniewała się.
– Co to za jedzenie pod stołem? Je się przy stole, proszę stamtąd wyjść! – podnosiła obrus i wyganiała całe towarzystwo. – Dzieci, jedzcie po ludzku – prosiła po chwili.
– A Lucek już jadł? – pytał Jarek.
Dorośli, jak zwykle po jego odzywkach, wybuchali głośnym śmiechem. No bo jaki niby Lucek? Nikt nie miał tak na imię.
Stół dziadka przetrwał kąpiele niemowlęce, ćwiartowanie świniaków i kręcenie kiełbas. Do dziś Joanna pod blatem wyczuwa palcami dziury po maszynce do mielenia mięsa w dwóch przeciwległych rogach stołu, przy krótszym boku. Był świadkiem imienin, niedzielnych obiadów rodzinnych, przedrozwodowych rozmów rodziców z dziadkami... Był też podporą samotnej babci po śmierci dziadka, a teraz był podporą Joanny. Też samotnej, chociaż może bardziej samej niż samotnej.

Z ołowianego nieba spadło parę promieni słońca i usiadło na parapecie. Pojawiła się tam natychmiast Mica, mała kotka, szara w czarne, symetryczne pasy, z białym trójkątem na pyszczku – od nasady nosa rozszerzającym się aż pod brodę, na szyi przechodzącym w krawat. Na łapkach miała białe skarpetki. Rasa europejska, jak powiedział weterynarz.
Była płochliwym zwierzątkiem. Wystarczył mały, ale nieoczekiwany ruch w domu, a ona już była gotowa do ucieczki. Najchętniej siedziała na lodówce – z wysokości dwóch metrów miała doskonały widok, mogła obserwować wszystkich. Czasem dołączał do niej Baltazar, czarny syn czarnej Geminy, ale nikt więcej nie zakłócał spokoju Micy, nikt inny nie umiał tak wysoko wskoczyć. Ponadto Baltazar był jedyną istotą, poza Joanną, której Mica pozwoliła nie tylko stanąć obok, ale nawet dotknąć się. Ludzie odwiedzający dom Joanny wątpili w istnienie tej kotki, bo chowała się, gdy tylko pojawiał się ktoś nowy. Tylko Joanna i tylko czasami dostępowała zaszczytu grzania kolan przez Micę lub pozwolenia na głaskanie. Czasem dało się słyszeć jej ciche pomrukiwanie, gdy leżała na kolanach swojej pani i była delikatnie głaskana. Lubiła też grzać się w słońcu, leżąc na parapecie i łapiąc promienie przez szybę. Zwijała się w kłębek, nakrywała łepek łapką i wystawiała grzbiet do słońca. Teraz siedziała na parapecie i widać było, jak chłonie mdłe promienie słoneczne.
- Za trzy tygodnie będą święta – myślała Joanna – przyjedzie Zuza, posprzątamy razem dom i podwórze po zimie, naprawimy, co można, po wichurach... a latem będzie remont domu! Zrobimy całe poddasze, drugą sypialnię, dla Zuzy, i ubikację... To aż niemożliwe! Jeszcze nie tak dawno, zaledwie dziesięć miesięcy temu byłam mieszczką pełną gębą.
* * *
- Co robisz? – Zuza zajrzała mamie przez ramię – oglądasz domy? Ostatnio coś często cię widzę na stronach ze sprzedażą.
Joanna oglądała internetowe strony agencji nieruchomości. Przez ostatnie trzy miesiące robiła to prawie codziennie.
- Tak, rozglądam się tylko. Za rok będę już zorientowana w możliwościach kupna. Wydaje mi się, że będzie możliwe kupno domu na wsi albo w małym miasteczku za nasze mieszkanie.
- A czemu za rok? – spytała przytomnie Zuza.
- Bo za rok skończysz studia. Chociaż gdybym mogła, wyprowadziłabym się zaraz.
- A co moje studia mają do tego?
- No jak to co? – Joanna nie rozumiała pytania córki.
- No, co?
- No... przecież musisz gdzieś mieszkać.
- Ja? A ty nie musisz? – Zuza usiadła w fotelu naprzeciw mamy. Joanna odwróciła się od komputera twarzą do córki. – Przecież możesz się wyprowadzić – kontynuowała Zuza – zamieszkać nareszcie na wsi, jak chcesz. Po co się męczysz? Od kiedy o tym myślisz, od roku, dwóch?
- Od zawsze, córuś. Miałam okazję zamieszkać w małym miasteczku... ale się wystraszyłam.
- No wiem... tata. Bałaś się pracy na wsi. Ale teraz możesz sobie chyba kupić dom, gdzie chcesz i jaki chcesz, prawda?
- Może nie dokładnie jaki chcę, bo trzystu tysięcy nie mam i raczej tyle nie dostanę za nasze mieszkanie.
- A ile?
- Nie wiem, nie sprawdzałam.
- Czemu?
- No, bo jeszcze rok...
- Mamo! – Zuza krzyknęła ze zniecierpliwieniem – O mnie się nie martw, ja sobie poradzę. Zamieszkam nareszcie w akademiku. Jestem stara baba, dwadzieścia cztery lata i przy mamusi! Spełniłoby się nareszcie moje marzenie – akademik! Nareszcie żyłabym jak prawdziwa studentka.
- To prawda, powinnaś trochę postudencić. Tylko że ja nie mogę cię tak zostawić. Akademik kosztuje...
- Studenci, którzy mają stypendium, dostają kasę na akademik od uczelni. Taniej by było w mieszkaniu studenckim, mogłabym mieszkać u Marcina albo Agi, ale wolę akademik – planowała Zuza. Mówiła spokojnie i rzeczowo, ale Joanna wiedziała, że w środku szaleją w córce emocje. – A co będzie z twoją pracą – spytała nagle.
- Nic nie będzie. Będę nadal pracować, tak jak pracuję, a nawet lepiej, bo będzie wokół cisza i spokój, czyste powietrze, nikt mi nad głową nie puści głośnej muzyki w samo południe, kiedy muszę się skupić. A i w nocy będzie cisza, będę mogła spać. Albo pracować. Tyle razy mam ochotę wziąć papiery i wyjść na ławkę do parku, ale tam też jest hałas, ciągle muszę zwracać uwagę na psa... to mnie rozprasza. A we własnym domu po prostu wyjdę do ogrodu i tam będę pracować. Trzeba będzie kupić laptopa – dorzuciła pozornie nie na temat.
- No, przydałby się – zgodziła się Zuza.
Rozmowa utknęła, więc Joanna odwróciła się do komputera.
- Masz coś fajnego? – zapytała córka.
- Jest parę fajnych domków, ale nie wiem, w jakich kwotach mogę się obracać.
- Pokaż – Zuza podeszła do ekranu. – No, ten jest fajny. Czemu jeszcze się nie dowiedziałaś, ile dostaniemy za nasze mieszkanie?
- Nie wiem. Za rok ceny mogą być inne, a nawet na pewno będą inne.
- Za rok, za rok... przestań już z tym rokiem – zganiła córka matkę. – Jeszcze cały rok chcesz tak marudzić? Ratunku, ja tego nie wytrzymam! Mamo, spełnij w końcu swoje marzenie. O mnie się nie martw, ja sobie poradzę. Kontakt będzie stały: telefon, mail, GG... Przestań marudzić i zrób to! A teraz może jakiś obiadek zrób, co?
- Jak będę mieszkać na wsi, a ty w akademiku, to nie zrobię ci obiadu – rozczuliła się Joanna.
- O, Jezu!!! To wykupię obiady w stołówce albo sama będę gotować. Zadowolona? – zniecierpliwiła się Zuza.
Cztery miesiące później przeprowadzały się do stuletniego domu w Puszczy Noteckiej.
* * *
Gemina zeskoczyła głośno z parapetu południowego okna w bibliotece. Wiza, czteroletnia coli drzemała, leżąc na podłodze w plamie słońca, jednak natychmiast podniosła głowę, jakby czekała na kolejną gonitwę za kotem. Ale kotka nie dała jej okazji: uniosła wysoko ogon i grzbiet, nastroszyła sierść i, przechodząc wolno przed łbem Wizy, na wszelki wypadek oddaliła się na metr od jej pyska i podeszła do drzwi na taras. Stanęła tam, spojrzała na Joannę i zamiauczała.
- Mówisz, że chcesz wyjść? – zapytała Joanna.
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Dwa czarne koty, Gemina i Baltazar natychmiast wybiegły na dwór. Usłyszała jeszcze jeden koci zeskok i głośne, szybkie kroki po drewnianej podłodze. Była to czarno-biała duża kotka Kleo, kupiona razem z domem. Przebiegając przed Joanną, łypnęła na nią, miauknęła, jakby chciała powiedzieć „ja też”, i wybiegła na taras, stamtąd pognała prosto przez łąkę pod młode brzózki. Za kotami pobiegli Wiza i Frant. Micunia nadal siedziała na parapecie kuchennego okna i wygrzewała się. W domu zapanowała cisza. I spokój.
Od wielu miesięcy Joanna była sama. Czuła się znacznie spokojniejsza niż była w mieście, można by powiedzieć, że odzyskała spokój wewnętrzny. Nigdzie nie musiała się spieszyć, nic jej nie goniło, słyszała tylko to, co chciała: albo ulubioną muzykę, albo odgłosy lasu. Niemal czuła sączący się czas. Schowała się tutaj, gdzie nie było pośpiechu, hałasu, samochodów, sąsiadów... No, bez przesady, jeden sąsiad mieszkał sto metrów na zachód, w lesie, a drudzy jakieś pięćdziesiąt metrów na wschód, po przeciwnej stronie drogi. Była sama. Nie raz pytała siebie, czy będzie jeszcze próbować jakiegoś związku? Odpowiedzi ciągle nie znała, choć dusza skłaniała się do odpowiedzi „nie”. Joanna uświadomiła sobie, że przecież może żyć jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat i że, jeśli nie zwiąże się z nikim, to te lata spędzi samotnie. W głuszy. I wcale nie chodziło o to, że bałaby się jako starsza pani mieszkać sama pod lasem, bo czuła się tu bezpiecznie, ale o to, że przez resztę życia nie miałaby do kogo otworzyć ust. Poza zwierzętami. No i Zuzą.
- Chociaż kto wie, co to będzie, kiedy Zuza się tu sprowadzi po studiach, jak potoczy się nasze życie? – myślała Joanna – Dwie gospodynie w jednym domu, jednej kuchni… to się nie uda. Chyba że moje dziewczę nie będzie się wtrącać do kuchni, jak zapowiadała. Ale przecież któregoś dnia przyprowadzi swojego mężczyznę, założy rodzinę i wtedy ja będę tu niepotrzebna. Bo tu będzie pełna rodzina, potrzebująca więcej miejsca w domu i kuchni…
Joanna bała się, że Zuza, albo raczej jej mąż, zażądają, aby usunęła się, oddała im prym. Nie mogła i nie chciała na to pozwolić. Ma prawo do własnego miejsca na ziemi, swojego prywatnego, ciepłego, spokojnego, takiego tylko dla niej samej, no, może jeszcze dla kogoś bliskiego. Też dla córki i jej rodziny, ale tylko od czasu do czasu.

Zadzwoniła komórka.
- Acha, córuś chce rozmawiać z mamą – powiedziała do siebie Joanna, zobaczywszy na wyświetlaczu znajomy numer telefonu.
- No, cześć. Co tam?
- Cześć. Byłam wczoraj u tej wróżki, co ci mówiłam. Wybuliłam stówkę, ale warto było. Jak mi się to wszystko spełni, to będzie super!
- Mów – rzuciła Joanna do słuchawki.
W przeciwieństwie do zaaferowania córki, Joanna z rezerwą odnosiła się do wróżb. Wiedziała, że Tarot odpowie na wszystkie pytania, jednak nie wiadomo, co powie ten, kto interpretuje. Jest tylu hochsztaplerów, tarocistów bez praktyki, z miernymi umiejętnościami interpretacyjnymi.
- Od czego zacząć? – zastanawiała się Zuza. – No to powiem ci od początku. Najpierw zapytała mnie, o co chcę zapytać Tarota. Ja tam nie wiedziałam, o co jej w ogóle chodzi? Więc powiedziała, że postawi mi tak ogólnie, a potem najwyżej będę ją dopytywać. I na samym początku wyszło, że mój ojciec nie żyje, że ty jesteś chora… wymieniła mi wszystkie twoje choroby… wiedziała, że sytuacja materialna jest nieciekawa, że nie mieszkamy razem, że jestem z facetem, ale już nie długo z nim będę…
- Dałby Bóg – pomyślała Joanna.
- … że wyjadę za granicę – kontynuowała Zuza. – A ja jej mówię, że się nie wybieram. A ona mówi, że tu jest wyraźnie wyjazd. Ale nie wyjadę, co ty! Mam swoje plany, dom na wsi, gdzie ja będę jechać? I zapytałam ją o twoje zdrowie, więc rozłożyła jeszcze raz karty. Wyszło, że czeka cię szpital i operacja i że to jest związane z nogami. Pomyślałam, że to chyba chodzi o twoje biodro – Zuza wyrzucała z siebie słowa jak karabin maszynowy.
- Pewnie tak – zdążyła wtrącić Joanna.
- A byłaś w końcu u ortopedy?
- Tak, byłam.
- No i?
- No i jest początek zwyrodnienia stawu biodrowego. Powiedział, że muszę się liczyć z endoprotezą w przyszłości. Ale to za jakieś dwadzieścia lat.
- Widzisz? Wywróżyła to! A jak się czujesz?
- Teraz lepiej. Czasem mnie pobolewa, ale radzę sobie. A co z wyjazdem? Twoje papiery leżą jeszcze…
- Mamo! Nie zamierzam nigdzie wyjechać, OK.? Nawet nie chciałam, żeby mi to mówiła, bo mnie wyjazd nie interesuje! – impulsywnie oponowała Zuza.
- A co z facetem?
- No i właśnie – w słuchawce dało się słyszeć ciężkie westchnienie. – Położyła mi na to karty i wszystko jej wyszło. To, że się psuje między nami, że ty go po prostu organicznie nie cierpisz, że nawet gdybyśmy byli razem, to ty nigdy się do niego nie przekonasz, że jesteśmy z dwóch różnych światów, że on jest po prostu zły…
- … mnie nie słuchasz, to może posłuchasz wróżki… - usiłowała wtrącić Joanna, ale jak zwykle jej córka nie pozwalała sobie przerwać.
- … że idę za nim… - powiedziała to głośno i wolno, aby zagłuszyć słowa Joanny. Znaczyło to: „Cicho bądź! Teraz ja mówię, słuchaj!” – jak ćma, że zerwiemy ze sobą, ale on będzie chciał wrócić. Zapytałam, czy mam dać jeszcze jedną szansę, ale ona odpowiedziała, że to zależy tylko ode mnie, że to będzie tylko moja decyzja. Więc ją zapytałam, co o tym mówi Tarot, a ona na to, że przy nim są same niedobre, ciemne karty, że on próbuje coś ze sobą zrobić, ale jest… nie pamiętam, jakiego słowa użyła, jakoś, że… przeklęty nie, ale jakoś tak.
- Mhm – mruknęła Joanna, dając znak, że rozumie. – Ja niestety wyczuwam w nim to samo. I to nie jest tak, że go nie lubię czy nienawidzę. Nie mam prawa go osądzać i tego nie robię. Chodzi mi tylko o to, że nie chcę, abyś się z nim wiązała, bo on cię niszczy. Będąc jego kobietą, będziesz miała w domu to, co ma ciocia Ania – Joanna mówiła powoli i spokojnie.
- Zanosi się na to, że nie będę tak miała, bo to się kończy – Zuza zwolniła tempo mówienia.
- Chcesz z nim zerwać? – Joanna nie dowierzała własnym uszom.
- Właściwie nie ma co zrywać – teraz Zuza mówiła cicho i spokojnie – już od jakiegoś czasu ze sobą prawie nie rozmawiamy. Właściwie on już ze mną zerwał w niedzielę, przysłał mi esemesa.
- Zerwał z tobą przez esemesa?!
- No, wiesz. To nie było takie: „zrywam z tobą, już się nie zobaczymy”. Napisał coś takiego, co właściwie kończy wszystko. Znasz mnie i wiesz, że postawię kropkę nad i.
- Wiem. Jak się z tym czujesz?
- A tam! Mam dość, ile szans można dawać jednemu facetowi?
- Nareszcie – Joanna wcale nie ukrywała satysfakcji.
- Cieszysz się, że twoja córka znów będzie sama? – Zuza była na granicy płaczu. – O to ci chodziło, tak? – prowokowała.
- Zuzia, co ty? Nie cieszę się, że jesteś sama, tylko cieszę się, że nie z nim. Widzę, że dotarło do ciebie, że nie jesteś w stanie zmienić faceta…
- Nie o to chodzi – przerwała – udałoby mi się go zmienić. Tylko sama widziałaś, on się na wsi męczy, nie mógłby tam mieszkać, a ja z kolei chcę na wsi. Dlatego ten związek nie ma przyszłości.
- Dziecko, proszę cię, wybij sobie z głowy, że zmienisz jakiegokolwiek faceta. Posłuchaj samej siebie, mówisz to samo, co ciocia Ania. Przypomnij ją sobie. Czy udało się jej zmienić wujka? Męczą się ze sobą prawie dwadzieścia lat, i co? I nic. Ciotka gada wciąż to samo, wuj pije jak pił, bije jak bił, dzieciaki psują oboje i nic się nie zmienia. A poza tym, jeśli ludzie się naprawdę kochają, to zawsze znajdą miejsce, w którym mogą żyć razem.
- No, masz rację – Zuza zgodziła się z rezygnacją. – Ja już widzę, że nie można wierzyć Waldkowi. Mówi co innego i robi co innego, nie mam już siły. Koniec z tym.
- Trzymam kciuki za tę ostatnią rozmowę – mama chciała dodać córce otuchy i siły.
- Nie musisz, to będzie proste. Sama się dziwię, jak mogłam go pokochać.
- Myślisz, że to była miłość?
- Tak, mamo, to była miłość! – Zuza ze złością krzyknęła w słuchawkę.
- Kochanie, widziałam was przez kilka dni bez przerwy. To nie była miłość, Zuziu. Wy oboje bardzo chcieliście, żeby to była miłość, ale tak naprawdę to była fascynacja, zakochanie, pożądanie…
- No właśnie, miłość! – Zuza mówiła głośno, i z pretensją w głosie.
- Nie. Miłość nie rodzi się od jednego spojrzenia i dotyku – Joanna mówiła spokojnie i pewnie. Starała się przetrzymać wybuch córki i nie dopuścić do kłótni. – Miłość zaczyna się fascynacją, zauroczeniem, zakochaniem, ale ona sama jest czymś znacznie ważniejszym. W miłości jest i przyjaźń, i zaufanie, i powściągliwość. Czy wy mieliście czas zaprzyjaźnić się? Przecież po dwóch tygodniach znajomości powiedziałaś mi, że mam się pogodzić z tym, że to twój przyszły mąż. Czy wy macie do siebie zaufanie? Nie. Stale nawzajem się kontrolujecie. Wasze uczucie jest zakochaniem, ale działają na was głównie hormony, a nie przyjaźń, i piwo, a nie zaufanie – Joanna ze spokojem i pewnością w głosie wykładała prawidła życia swojemu jedynemu dziecku.
- Hm, jesteś pewna? – spokojnie zapytała Zuza.
- Jestem.
- Ja nie jestem. Jakie ty masz prawo mi mówić, co to jest miłość? Przepraszam, że to powiem, mamo, ale nigdy nie byłaś w stałym związku.
- To, że nie byłam w długim związku, nie znaczy, że nie kochałam. A dlaczego nie umiałam wejść w prawdziwy wiązek, to wiesz.
- Tak, wiem – dziadek. Myślisz, że każdy facet okaże się w końcu gnojem. Bardzo to dojrzałe – spuentowała Zuza.
- Nikt nie jest doskonały. Ale mówiłyśmy o wróżbach i wróżce. Powiedziała ci coś jeszcze? – Joanna wolała poprzedni temat rozmowy.
- Tak. Że wyjdę za mąż za faceta starszego od siebie, że poznam go po przyjeździe zza granicy. Ciągle jej wychodził ten wyjazd, w różnych miejscach wróżby. Ale nie pytałam o to, bo mnie nie interesuje. Weźmiemy ślub po trzech latach znajomości, zamieszkamy we własnym domu, a dzieci pojawią się dwa lata po ślubie. I będę miała troje dzieci! – zawołała radośnie. – A co do moich planów zawodowych, to powiedziała, że zrealizuję wszystkie. Z kasą nie będzie nadzwyczajnie, ale na spokojne życie starczy.
- Mówisz, że z kasą kiepsko? – zmartwiła się Joanna.
- Nie kiepsko, tylko tak… normalnie, od pierwszego do pierwszego. No poparz, ale ze mnie gapa! Mogłam jeszcze zapytać o ciebie, czy będziesz mieć kogoś i co z forsą – beształa samą siebie Zuza.
- Daj spokój. Dotąd byłam sama, to teraz na starość mam się wiązać? Sama cię wychowałam, poradziłam sobie, to teraz sobie nie poradzę? Chociaż… Prawda, że w domu i gospodarstwie potrzebny jest facet. Ja nie na wszystko mam siły, a niektórych prac zwyczajnie nie da się robić w pojedynkę. Pieniądze mogłyby załatwić wiele. Najęłabym do pracy kogoś ze wsi, i starczy.
- Za trzy miesiące wrócę, to wszystko zrobimy – w głosie Zuzy słychać było radość – Już się nie mogę doczekać, jak będę robić stajnię, kiedy kupię zwierzęta, no i mój pokój sobie zrobię – rozmarzyła się. – Już wiem, jak go chcę urządzić.
- A na święta kiedy przyjedziesz?
- W piątek. Wyjadę o dwunastej.
- Czyli przyjedziesz autobusem o czternastej. Dobra, przyjadę po ciebie wcześniej, bo resztę zakupów muszę zrobić. A nie możesz przyjechać w środę? – mówiła Joanna tonem prośby.
- Nie, mamy jeszcze zajęcia. W piątek są godziny rektorskie, więc mogę być dopiero wtedy. A co, jest coś pilnego?
- No wiesz, chciałam, żebyś pomogła mi posprzątać, po wichurze trzeba ponaprawiać… ubrać dom, jest dziesięć okien do umycia i drzwi na taras, chciałam przestawić meble na górze, w sypialni…
- Zdążymy w piątek po południu i jest cała sobota…
- Córuś, sobota to już właściwie święto. Idziemy tyko ze święconką, a potem świętujemy!
- No, ale piec i gotować jeszcze można?
- To może okna umyjemy po świętach, we wtorek? – Joanna chciała wiedzieć, jak długo nacieszy się córką.
- Mamo, ja w poniedziałek wieczorem muszę wracać.
- Dlaczego? – w głosie Joanny było słychać rozpacz i prośbę.
- W środę mam kolokwium, a do piątku muszę odesłać pracę dyplomową do Warszawy, a w następną środę muszę oddać promotorowi resztę pracy magisterskiej – Zuza znów wyrzucała z siebie słowa.
- Córuś… - Joanna prawie płakała.
- Mamo, wiesz, że w domu nie umiem się uczyć. Zajęcia i tak zaczynają się już środę.
- Tak szybko?
- No widzisz. Mamuś, muszę iść do biblioteki, będę kończyć. O wróżce powiedziałam ci właściwie wszystko, ale jeszcze się nagadamy, jak przyjadę. No to pa!
- Pa, córuś.
Joannę przygnębiła ta rozmowa. Zrozumiała, że zdana jest tylko na siebie. Zuza przyjedzie zmęczona, będzie chciała się wygadać, a tu tyle do zrobienia w obejściu po zimie. Sama nie da rady, bo do wielu prac potrzebne są po prostu dwie pary rąk. A w ogóle najlepiej będzie, kiedy Zuza już osiądzie, bo kiedy będą pracować w ogrodzie, stajni czy gdzie indziej, to jedna zawsze może przerwać, żeby przygotować posiłek czy coś do picia, a druga będzie kontynuować zajęcia i praca idzie do przodu.
Joanna często prosiła córkę, aby w swoich planach uwzględniała miejsce dla męża. Jednak plany zawodowe młodszej pani Wolskiej miały się nijak do życia osobistego. Odpowiadała matce zwykle, że jak znajdzie jakiegoś „faceta do rzeczy”, to będzie myśleć, co dalej. Ona, Zuzanna, chciała mieszkać i żyć na wsi, mając w zasięgu ręki wszystkie dogodności dużego miasta, i chciała, żeby jej wybrany miał takie same preferencje. Jednak Joanna, znając kochliwość córki i to, co się z nią dzieje, gdy jest zakochana, rozumiała, że nie powinna przywiązywać się do jej stanowczych oświadczeń na temat przyszłości. Za miesiąc lub dwa wszystkie plany Zuzy mogły pójść w całkowite zapomnienie. Trudno z kimś takim wchodzić w układ czy wspólny biznes, a przecież miały prowadzić wspólny biznes.
Zuza miała plany założenia gospodarstwa agroturystycznego, podjęła odpowiednie studia, zrobiła biznesplan. Odpowiednia nieruchomość została zakupiona, była teraz zamieszkana przez samą Joannę… Zuza miała tylko kończyć swój plan, tego oczekiwała od niej matka.
- Za parę dni przyjedzie, to wszystko omówimy - myślała z nadzieją Joanna.

Skrobanie do drzwi na taras rozwiało niewesołe myśli Joanny. Podniosła głowę i spojrzała w tym kierunku.
- Co to, już się nabiegaliście? – zapytała otwierając drzwi.
Psy weszły spokojnie do domu, wnosząc ze sobą zapach wiosny. Przez otwarte drzwi wpadło do domu rześkie powietrze. Było słychać głośny trel jakiegoś małego ptaka. Joanna otworzyła szerzej drzwi, stanęła w progu i wystawiła głowę na zewnątrz, odwracając twarz do bladego słońca, które jednak nie dawało łagodnego, marcowego ciepła, za to wiatr dawał nieprzyjemny, przenikliwy chłód. Schowała się do domu i szczelnie zamknęła drzwi. Psy po spacerze ułożyły się na środku podłogi i, ciężko dysząc, spoglądały w oczy swojej pani, jakby chciały powiedzieć: „idziemy jeszcze na dwór? Chodź z nami!”. Jednak gospodyni ominęła psy, usiadła znów przy stole i sięgnęła po ostygłą już herbatę. Spojrzała na śpiącą na parapecie Micę i pozazdrościła jej spokoju.
* * *
Autobus z Poznania przyjechał wcześniej. Gdy Joanna przyszła na dworzec, Zuza samotnie stała przy ławce, na której złożyła swój bagaż. Joanna patrzyła na odwróconą do niej plecami córkę. Ostatnio gdy się widziały, była zima i mróz, a teraz Zuzia była ubrana wiosennie. Jej długie, proste blond włosy spływały po plecach aż do pasa. Miała na sobie wojskową kurtkę, dżinsy, a na stopach glany poprzecierane na pomarańczowo. Stała wysoka, smukła, wyprostowana i manipulowała przy komórce. Joanna złapała się za torebkę, spodziewając się telefonu od córki z ponagleniem: „no, gdzie jesteś? Bo czekam tu już ileś minut!”. Jej komórka jednak nie zadźwięczała. Podeszła do córki tak, że ta się nie spodziewała.
- Cześć, córuś – powiedziała, stojąc za jej plecami.
- Cześć – uśmiechnęła się Zuza, objęła mamę i ucałowała.
- Do mnie dzwonisz? – zapytała Joanna.
- Nie, wysyłam esemesa do Przemka.
- Przyjechaliście wcześniej? Powinnaś być dopiero za cztery minuty.
- Nie wiem, może. Gdzie stoisz? Jak zwykle? – to było pytane o miejsce zaparkowania samochodu.
-Tak, jak zwykle. Daj tę torbę, pomogę ci – Joanna chciała wziąć jeden z pakunków z ławki.
- Zostaw, to moje – Zuza odpowiedziała żartem, dziecinnym tonem. – Mamo, wezmę, to dla ciebie za ciężkie.
Zarzuciła na plecy duży plecak ze stelażem, wzięła torbę plastikową i drugą, podróżną na ramię. Poszły do samochodu.
- A dasz poprowadzić do domu?
- Jasne. Chciałam ci to zaproponować; za mało jeździsz.
Zuza z dziecięcą radością wzięła kluczyki do ręki. Otworzyła bagażnik i złożyła tam swoje pakunki, po czym trzasnęła drzwiami i pobiegła do przodu na miejsce kierowcy. Usiadła. Joanna stała wciąż przy drzwiach pasażera, bo ciągle były zamknięte. Zapukała w szybę. Zuza spojrzała ze zdziwieniem na mamę, potem na drzwi i domyśliła się, o co chodzi. Odblokowała drzwi. Joanna, usiadłszy obok córki i zapinając pasy, kontem oka obserwowała jej poczynania. Zuza włożyła klucz do stacyjki.
- Jak to było? – rzuciła, przyglądając się kierownicy i trzepiąc palcami powietrze.
- Pasy – podpowiedziała Joanna.
- Acha – pani kierowca odwróciła się w lewo, pociągnęła sprzączkę i wpięła ją przy siedzeniu. Sięgnęła ręką do stacyjki.
- Sprzęgło – znów podpowiedź pasażera.
- Acha, acha… No już… już dosyć, tak? – Zuza mówiła to tonem upomnienia. – Już pamiętam.
Joanna z duszą na ramieniu obserwowała poczynania córki na parkingu, ale udało się im bezkolizyjnie włączyć do ruchu. Wyjechały za miasto.
- Zuza zjedź bardziej na środek. Tutaj pobocze jest dziurawe. Ciągle jeździsz za blisko prawej. Normalnie pourywasz mi nadproża – strofowała mama córkę tonem na razie żartobliwym.
- Ja to nic, ale byś widziała Karola z naszego kursu. On normalnie szorował prawym bokiem po krawężniku, nawet egzaminator mu zwrócił uwagę. Ale tak nas uczył instruktor…
- Zuza oducz się tego! Na środek! – krzyknęła Joanna, bo właśnie samochód miał wjechać w dziurę na poboczu.
- Nie krzycz – Zuza była całkowicie opanowana.
- Zawieszenie mi urwiesz! – gorączkowała się Joanna. – I przyśpiesz. Zobacz, jaka kolejka za nami. Jedziesz pięćdziesiątką za terenem zabudowanym!
- To niech mnie wyprzedzą – odpowiedziała lekceważąco.
- Jest podwójna ciągła – już spokojnie zauważyła Joanna.
Za zakrętem Zuza przyspieszyła do osiemdziesięciu. Wszystkie samochody z tyłu wyprzedziły je.
- Za chwilę masz ostry skręt w lewo, zaraz za tą zieloną tablicą…
- Wiem – przerwała Zuza tonem „przestańględzić”.
-… za tą zieloną tablicą po lewej są dwa zielone słupki, a między nimi nasza droga. Nie przegap ich – spokojnie kontynuowała Joanna. – Zwolnij do dwudziestki, bo nie wyrobisz zakrętu.
Zuza nic nie powiedziała, zwolniła i zjechała w drogę do wsi.
- Dobrze, że ustawili te słupki, bo łatwo przegapić ten zakręt – pochwaliła.
Droga do ich wsi ciągnęła się przez dwadzieścia kilometrów wśród pól i iglasto-liściastych lasów. Wiła się licznymi zakrętami, spokojna, mało uczęszczana, wąska. Jeśli samochody chciały się minąć, musiały zjechać zewnętrznymi kołami na pobocze, o wyprzedzaniu nie było mowy. Pobocza właściwie też nie było, bo zaraz przy granicy asfaltu rosły wysokie, stare drzewa, gdzieniegdzie topole, ale częściej kasztany i klony. Ponieważ droga rozciągała się głównie w lesie, trzeba było uważać na zwierzynę przebiegającą na drugą stronę szosy w poszukiwaniu pożywienia. Takie wędrówki odbywały się głównie w nocy i o zmierzchu, kierowcy musieli więc bardzo uważać, bo spotkanie rozpędzonego samochodu z rozpędzoną sarną czy jeleniem kończyło się dla obu tragicznie. Joanna przemierzała tę drogę dwa razy dziennie: do pracy i z pracy.
Zakręt między zielonymi słupkami był swoistą linią magiczną oddzielającą miejsca i sprawy domowe od miejsc i spraw świata. Kiedy wracała do domu po pracy, to za zakrętem nabierała głębokiego oddechu, napięcie spływało wzdłuż kręgosłupa do pięt, i przez pedały sprzęgła i gazu spływało do niebytu. Zaczynała słyszeć wszystkie dźwięki wsi i odróżniać zapachy roślin. A kiedy jechała do pracy bądź dalej, za miasto powiatowe, od zakrętu skupiała się i mobilizowała.
Za zakrętem Zuzanna przyśpieszyła do czterdziestu na godzinę, jednak ciągle jechała zbyt blisko prawej krawędzi, tuż przy linii drzew.
- Córuś, na środek proszę… drzewo!
- Spokojnie. Widzę, co się dzieje. Staram się, tak? Jeżdżę, jak umiem, tak?
- To staraj się bardziej, bo za mało masz… O, Jezu, drzewo… - Joanna skuliła się na swoim siedzeniu. Drzewo z prawej strony było tak blisko… Czuła jak łomoce jej serce i cała krew odpływa z twarzy, rąk i nóg i skupia się gdzieś w środku ciała. Czuła, że za chwilę zwymiotuje.
- Mamo, jak będziesz tak reagować, to nigdzie nie jadę! Myślisz, że mogę się skupić? Te twoje uwagi mnie irytują. Ja jestem kierowcą i ja jadę. Dostałam prawo jazdy, a to znaczy, że umiem prowadzić, tak?
- Córka, jedź bliżej środka, z większą prędkością, a będzie dobrze. Czterdziestką możesz jechać w mieście, nie na wiejskiej, pustej drodze, gdzie możesz mi urwać zawieszenie z braku pobocza i z powodu dziur albo uderzyć o drzewo czy krzak.
- Ale tu jest wąsko. Jak pojedzie ktoś z naprzeciwka…
- … spokojnie. Dla osobowych jest wystarczająco szeroko, a jak pojedzie ciężarówka, powiem ci, co zrobić.
- Nie lubię jeździć za miastem. Jeździłam tylko w mieście i tam się dobrze czuję. Ale na drodze też się muszę nauczyć.
- Mhm – potwierdziła Joanna.
- Więc nie strofuj mnie i nie sycz, bo się nie nauczę – Zuza mówiła już spokojniej.
- Na środek – upomniała cicho Joanna.
- Dobrze – powiedziała Zuzanna przez zaciśnięte zęby. Po chwili zaczęła się śmiać.
- Już dobrze, tak? – spojrzała szybko na mamę.
- Będzie bardzo dobrze, jeśli zjedziesz bliżej środka – mówiła ciągle niespokojna pasażerka.
- Tak dobrze? – Zuza zjechała na sam środek, wskazówka prędkościomierza stała na siedemdziesiątce.
- Lepiej – powiedziała ciągle blada ze strachu Joanna.
- A wiesz co? Ta wróżka, co ci mówiłam, ta od Tarota, to miała dużo racji – rzuciła przed siebie Zuza.
- Z czym? – Joanna ciągle bacznie obserwowała drogę i drzewa i modliła się, żeby cało dojechały do domu. „Jeszcze tylko piętnaście”, Joanna liczyła kilometry.
- No z tym… moim byłym…
- Ale miała rację, że co?
- No, że będzie chciał wrócić.
- Uważaj, drzewo! - znów krzyknęła Joanna.
- Mamo, nie krzycz! – upomniała Zuza.
- To jedź bezpiecznie, zjedź bardziej na środek i trzymaj się prostej drogi, nie zbaczaj!
Joanna była ciągle zdenerwowana, nie mogła i nie chciała tego kryć. Podświadomie czuła, że teraz nie jest dobry moment na takie rozprężenie i opowiadanie o wróżce.
- Staram się, tak? Może trochę zaufania? – odcięła się Zuza. – Widzisz, że wychodzi mi coraz lepiej.
Joanna nic nie odpowiedziała. Nie widziała żadnego postępu. Zaufanie? Cóż, Joanna ciągle modliła się o szczęśliwe dotarcie do domu.
- Zaufanie, mówisz? Cóż, chyba sprezentuję ci świętego Krzysztofa, opiekuna kierowców.
Zuza uśmiechnęła się i postanowiła kontynuować.
- Wracając do wróżki, to jeszcze jedno się spełniło.
- Co takiego?
- Wyjeżdżam za granicę – wypaliła Zuza.
- Co takiego?! – powtórzyła krzycząc. Bladość ze strachu ustąpiła fali gorąca spowodowanego nową niespodzianką.
- No… - Zuza spojrzała na mamę i uśmiechnęła się – wyjeżdżam za granicę. Nigdy nie sądziłam, że to się spełni – paplała zadowolona.
- Dokąd? – zapytała Joanna. Czuła się jak sparaliżowana. Była niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, patrzyła przed siebie. – Na jak długo?
- Do Norwegii, na rok albo dwa.
- Co takiego?! Na rok albo dwa? Przecież miałaś po studiach wrócić do domu i miałyśmy założyć gospodarstwo…
- Jakie gospodarstwo? – rzuciła Zuza z pogardą.
- Jak to „jakie?”. Agroturystyczne! – cóż to, czyżby jej córka chorowała na amnezję? O co tu chodzi? Nie wiedziała, czy to ona śni, czy Zuza właśnie się obudziła i opowiada jej sen?
- Mamo, to już dawno zarzuciłam – lekceważąco powiedziała Zuza. Nie chcę mieszkać w domu, po którym kręcą się obcy ludzie. Po co mi to? Chcę się czuć swobodnie u siebie, a nie ciągle na wszystko uważać, bo są goście! To nie dla mnie!
- Ale przecież… – Joanna chciała protestować, lecz zabrakło jej słów. – Przecież miałaś w czerwcu wrócić do domu… – zaczęła Joanna. Siedziała wbita w fotel, niezdolna do jakiegokolwiek odczuwania, nawet niebezpieczna jazda córki nie mogła jej wyrwać z odrętwienia.
- I do czego ja mam tu wrócić? Gdzie mam mieszkać?
- To w naszym domu jest za mało miejsca?
- Nie za mało. Ale nie mam swojego kąta. Miał być remont strychu, miałam mieć tam swój pokój, ale ty nie masz pieniędzy, żeby to zrobić… – Zuza znów wyrzucała z siebie słowa jak karabin maszynowy.
- To znaczy, że wyjeżdżasz, bo ja nie mam pieniędzy i nie mogę przygotować dla ciebie pokoju? – Joanna nic nie rozumiała. Myśli goniły się, kłębiły, pączkowały i pękały, a za chwilę wszystkie nikły i w głowie była pustka.
- Nie, no co ty – Zuzanna była rozbawiona. – Chcę wyjechać, bo tam mogę zarobić na swój pokój. Ty nie wiadomo kiedy będziesz miała pieniądze… – znów spojrzała ukradkiem na mamę. Zobaczyła bladą, nachmurzoną kobietę bliską płaczu. – Wiesz co, co z ciebie za matka? Nie cieszysz się, że wyjadę, że zarobię, że nareszcie będą pieniądze na urządzenie domu? Inne matki życzą swoim dzieciom sukcesów, a ty chcesz trzymać mnie przy sobie. Jak długo mam się trzymać twojej spódnicy? Muszę ułożyć sobie życie sama!
- Tak, musisz ułożyć sobie życie. Ale to nie jest rozmowa na tę chwilę i to miejsce.
- Każdy czas i każde miejsce są dobre na tę rozmowę – Zuza do końca chciała przeprowadzić swój wywód.
- Nie, nie są – cicho, ale stanowczo odrzekła Joanna. – Przyjeżdżasz do domu po paru miesiącach... Przez ten czas mieszkania w akademiku stałaś się inną osobą… – Joanna nie chciała oceniać córki, nie chciała nazywać tego, kim jest teraz. Jednocześnie nie chciała pozwolić tej obcej osobie na gadanie byle czego, byle gdzie. Musi szanować jej, Joanny, uczucia i wspólne plany. – Dobrze, że przyjechałaś, dobrze, że doroślejesz, ale musisz znać umiar i musisz umieć znaleźć odpowiedni czas na wszystkie rozmowy. Mówisz mi, że z naszych wspólnych planów nici i żądasz ode mnie, żebym się cieszyła. Nie będę teraz o tym z tobą rozmawiała.
- A kiedy? – rzuciła Zuza ze złością.
- Przede wszystkim w domu, w pokoju, jak będzie bezpiecznie.
- Ale…
- Nie teraz! – stanowczym tonem Joanna zakończyła tę rozmowę. Do końca podróży nie padło już ani jedno słowo.
Zaczęło się na nowo w domu, jak tylko Zuza zatrzymała samochód na podwórzu. Nie chciała zaczekać do czasu, aż usiądą przy stole i ze spokojem oraz rozsądkiem będą mogły rozmawiać.
- Nie rozumiem, czemu chcesz gadać przy stole przy kolacji – drwiła Zuza.
- Bo tak się robi w rodzinie. Jak jest poważna sprawa, problem, kłopot, który dotyczy wszystkich członków rodziny, to siadają przy stole i omawiają trudną sprawę.
- Nigdy tak nie robiłaś
- Zawsze tak robiłam. Tylko że po pół roku mieszkania w akademiku i załatwiania wszystkiego w biegu, zapomniałaś, jak sprawy załatwia się w domu. Nie poznaję cię, jesteś innym człowiekiem, jesteś obcesowa, przykra i egoistyczna – te ostatnie słowa Joanna mówiła prawie płacząc.
- Ciekawe, w czym widzisz mój egoizm? – Zuza była zaczepna.
- W tym, że zupełnie nie zwracasz uwagi na to, co się ze mną dzieje? Wyrzucasz po prostu z siebie słowa i masz zero odpowiedzialności za nie! – w oczach Joanny zabłysły łzy.
- Od kogoś się tego nauczyłam! – odparowała Zuza.
- Pewnie tak, ale na pewno nie ode mnie! – Joanna nie hamowała już płaczu, pozwoliła łzom swobodnie spływać po policzkach.
Weszły do domu z bagażami Zuzanny i roznosiły je po łazience, garderobie i kuchni.
- Najpierw planujesz coś razem ze mną – kontynuowała matka – potem sama zmieniasz te plany, w niczym się nie radzisz, o nic nie pytasz. Podejmujesz sama decyzję i jakoś tak mimochodem, jadąc samochodem, po prostu informujesz mnie, że wyjeżdżasz i jeszcze każesz mi się cieszyć! Czy ty nie rozumiesz, że wywaliłaś moje życie do góry nogami? Że wszystko, co miałam, zainwestowałam w nasz wspólny pomysł i plan?
- A co takiego zainwestowałaś? – z pogardą rzuciła Zuza.
Joanna odczuła to pytanie jak policzek i oskarżenie, jakby córka odmawiała jej prawa do posiadania godnej przeszłości.
- Co zainwestowałam? – spytała głośno, oskarżycielsko. – Moje mieszkanie, dorobek kilku pokoleń mojej rodziny. To były pieniądze, starania i praca moich dziadków, rodziców i moje własne. Kupiłam tę nieruchomość, żyję tu cały rok sama, czekam na ciebie, na to, że wreszcie nie będę sama, a ty mówisz „wyjeżdżam na dwa lata za granicę, ciesz się”! Jak mam się cieszyć, z czego? – wyrzucała z siebie słowa, będąc na granicy płaczu.
- To wolisz, żebym tu została i razem z tobą i klepała biedę, tak? – oskarżycielski ton Zuzy nie zmienił się.
- Wolę, żebyś ze mną rozmawiała przed zmianą naszych wspólnych planów.
- Nie rozmawiałam z tobą specjalnie, bo wiedziałam, że tak zareagujesz. Odwrotu już nie ma. Przemo już wszystko załatwił. On i Anka jadą tam zaraz po absolutorium, w czerwcu, a dla mnie jest praca od sierpnia, tylko muszę kupić samochód…
- Ty nawet teraz ze mną nie rozmawiasz, ty już tam jesteś… – cicho powiedziała zapłakana Joanna i wybiegła na piętro do sypialni. Położyła się na łóżku, wtuliła twarz w poduszkę i rozpłakała się na dobre. Znów czuła się całkowicie opuszczona. Wyrzucona na śmietnik, zlekceważona. To, co kiedyś zrobił tata, potem Krzyś, Piotr, teraz zrobiła jej córka, jedyny naprawdę bliski człowiek. Znów czuła się oszukana, wykorzystana i znów była całkiem sama, bez… czegokolwiek, choćby strzępka nadziei. Znów ktoś wyrwał jej serce i podeptał. Znów ktoś ją wyrzucił ze swojego życia.
Nagle poczuła, że Zuzanna obejmuje ją ramieniem i przytula.
- Mamo, czemu płaczesz? Ja…
- Wyjdź stąd, zostaw mnie – powiedziała ostro.
Jednak córka nie puszczała jej z objęć. Joanna wahała się, nie wiedziała, co robić? Pozwolić się przytulić, pozwolić sobie i córce na wybaczenie, czy wyrzucić ją, wyżalić swój żal w poduszkę? Stwierdziła, że nie czas na przebaczenie, że nie może przebaczyć córce.
- Wyjdź stąd! – krzyknęła.
Zuza posłusznie wyszła.
Po godzinie płaczu i użalania się nad sobą rozejrzała się po sypialni. Przecież miała tu przemeblować. Chciała tak urządzić sypialnię, żeby Zuza znalazła tu kąt dla siebie. Był to na tyle duży pokój, że swobodnie można było tak rozstawić meble, by po wejściu odnosiło się wrażenie dwóch oddzielnych pokoi. Miało być wygodnie dla nich obu, i intymnie.
- Teraz to nie będzie już potrzebne Zuzie – myślała gorzko Joanna. – Chociaż… może jeśli znajdę dla niej miejsce w domu, będzie miała swój kąt, może jeszcze przemyśli wszystko…
Wstała z zamiarem przestawienia mebli samej. Znała dobrze stan, w jakim właśnie była. Jeśli teraz tego smutku i rozżalenia nie zamieni w złość, a złości nie wypoci w wysiłku fizycznym, to wpadnie na długo, na bardzo długo, w całkowite odrętwienie. Nie chciała tego i nie mogła sobie na to pozwolić, bo przecież Zuza za trzy dni wyjedzie, a ona znów będzie sama ze zwierzętami i musi o nie dbać, jest przecież za nie odpowiedzialna. Bo jeśli wpadnie w to odrętwienie, to nic nie będzie robić, zwierzętom dawać jeść też nie będzie.
Zdecydowała, że jednak sama poprzestawia te nieszczęsne meble. W końcu ma tyle siły, całą zimę rąbała drewno, ręce ma teraz jak wiejska baba, mięśnie silne jak nigdy, poradzi sobie.
Przesuwanie i ustawianie mebli trwało następną godzinę. Zuza zajrzała na górę, żeby sprawdzić, co za dziwne odgłosy słychać. Zobaczyła mamę tarmoszącą przez sam środek pokoju łóżko po podłodze wyłożonej wykładziną dywanową. Wszystkie pozostałe meble były porozsuwane i ustawione w różnych miejscach bez ładu i składu. W pierwszym odruchu chciała pomóc, ale mama udała, że jej nie widzi. A poza tym, przecież wyrzuciła ją z sypialni przed godziną.
Zuza wiedziała, pamiętała z wcześniejszych doświadczeń, że receptą mamy na rozwiązywanie trudnych spraw, zabicie chandry czy pozbycie się smutku jest sprzątanie. Takie dokumentnie dokładne, długie. W podobnych emocjach czyściła piekarnik w kuchence gazowej albo szorowała z tłuszczu podłogę w kuchni przy palnikach, szczególnie zawzięta była na fugi. Kafle stylizowane były na stare, poniszczone, miały nierówne brzegi. Fugi były szerokie na palec i powinny mieć kolor beżowy. Kiedy były zatłuszczone miały kolor… ciemnobrudny. Jednak po czyszczeniu przez Joannę zyskiwały piękny kolor écrue. Teraz więc, kiedy Joanna męczyła się z meblami, Zuzanna uznała, że nie należy mamie przeszkadzać, że ona sama lepiej sobie poradzi – i z meblami i z emocjami.
Roboty w sypialni ukończyła po trzech godzinach. I Zuzannie, i Joannie podobał się nowy sposób potraktowania przestrzeni.
Jednak do rozmowy z córką Joanna była gotowa dopiero po trzech dniach. Przez całe święta prawie nie rozmawiała z nikim. Jednak w końcu uznała, że trzeba porozmawiać, bo córka wyjedzie nazajutrz. Przy obiedzie chciała dokończyć tę rozmowę. Nie mogła rozstawać się z nią w taki sposób. Chciała wiedzieć, co będzie dalej? Czy plany agroturystyczne Zuza całkiem pogrzebała, czy tylko na czas wyjazdu, i co tak naprawdę zamierza?
Tym razem rozmowa trwała godzinę, Joanna była chłodna, zdystansowana. Słuchała. Tak słuchała kiedyś swoich pracowników i klientów – profesjonalnie. Zuzanna była spokojna, rzeczowo odpowiadała na pytania matki. Nie było między nimi ciepła, emocji, nie było nic.
Zuza chciała zarobić na urządzenie sobie życia. Nie wróci, póki nie zarobi stu tysięcy złotych, bo potrzebuje jeszcze pieniędzy na otwarcie swojej działalności, żeby po ewentualnym powrocie nie pracować z jakimś głupim szefem. Przemek jej załatwi pracę, nie pojedzie w ciemno. Będzie przyjeżdżać na święta.
- Szkoda, że tu nie ma Internetu, mogłybyśmy rozmawiać przez gg albo skypa, pisać maile – spojrzała na mamę z nadzieją, że może mogłaby i chciała coś zrobić, żeby tak się komunikowały. W końcu wyjeżdża dopiero za cztery miesiące, to do tego czasu…
Joanna słuchała córki z twarzą, która nic nie wyrażała, była pusta. Chwilami baczny obserwator mógł dostrzec smutek. Nie odpowiedziała na żadne pytanie, nie zapytała o nic. Po skończeniu tej rozmowy odwiozła córkę do miasta na autobus, Zuza nie chciała prowadzić.
* * *
Zuzanna wyjechała na początku sierpnia. Przedtem było, oczywiście, uroczyste absolutorium i uroczysty obiad w restauracji. Było przywożenie dobytku z akademika, znajdowanie odpowiedniego miejsca. Były przykazy: tu jest odzież zimowa, tu buty, jak cię poproszę o przysłanie…
Dla Joanny to były trudne dni. Wiedziała, że córka wyjedzie, bo chce, że musi się usamodzielnić. W innych warunkach cieszyłaby się, że ma tak obrotną córkę, która planuje swoją przyszłość i realizuje plany, że jest rozsądna i robi wszystko z głową. Uważała jednak, że nie do końca tak właśnie jest, bo nowy plan jej córki był – kolejnym nowym planem. Jedynym działaniem, jakie uznała za rozsądne w tej sytuacji, było – pogodzić się z tą zmianą. Swoje rozczarowanie i odtrącenie uznała za „takie koleje losu”. Myślała z goryczą, że wszystkie dzieci muszą odejść z domu, ale wcale nie robiło się jej od tego lepiej. Poczucie rozpoczynania wszystkiego od nowa, samej, na nieznanym terenie wśród obcych ludzi łączyło się i mieszało z poczuciem odrzucenia przez własne dziecko. Trudno jej było z tą pustką wokół.
Kiedyś jej sąsiad, Jarek, zapytał ją, czy chciałaby, aby jej córka była szczęśliwa? „No, oczywiście!” odrzekła z oczywistym oburzeniem.
- To dlaczego tak przeżywasz jej wyjazd? – zadał dość głupie, zdaniem Joanny, pytanie.
- Jedzie gdzieś w nieznane, będzie daleko, nawet nie będę mogła jej pomóc, gdy będzie potrzebowała – martwiła się Joanna. – Co będzie jeśli coś pójdzie nie tak?
- Mówiłaś, że tam ktoś załatwi jej pracę i że będzie na miejscu. Czy ten ktoś nie będzie się o nią troszczył?
- Raczej będzie – przyznała niechętnie.
- To o co się boisz? Czyż młodzi nie muszą próbować własnych sił samodzielnie? Z dala od rodziców? Kiedy ty byłaś w jej wieku, chciałaś próbować sama czy przeciwnie, chciałaś dać się prowadzić za rękę?
- Oczywiście, chciałam sama. Nikomu bym nie pozwoliła dać się prowadzić!
- To dlaczego jej nie pozwalasz?
- Trafne pytanie – przyznała szczerze. Zastanowiła się chwilę. – Bo boję się, że już nie wróci i że zostanę sama – dokończyła. Jej oczy się zaszkliły. Opuściła głowę.
- To ty nie boisz się o nią, tylko o siebie. Boisz się, że zostaniesz sama – podsumował.
Joanna zaskoczona spojrzała na rozmówcę. Do licha, miał rację! Znów opuściła głowę.
- Wygląda na to, że jestem egoistyczna. Wstyd mi.
- Niekoniecznie jesteś egoistyczna. Wszyscy myślimy o sobie w takich sytuacjach. Powiedz, Joanno, czy twoja córka wróci, jeśli będzie jej tam źle?
- Tak.
- A zostanie tam, gdy będzie szczęśliwa, gdy dostanie dobrze płatną pracę, kiedy znajdzie przyjaciół, może chłopaka, czy tak?
- Tak.
- Mówiłaś, że zależy ci na jej szczęściu, więc chyba nie powinnaś się martwić. Jeśli nie wróci, to znaczy, że jest szczęśliwa. Przecież będziecie się kontaktować na bieżąco?
- Oczywiście.
- A jeśli wróci, to będziesz ją miała przy sobie.
- Po pobycie tam chyba już się nie da. Obie będziemy inne.
- To dość oczywiste, ale to już jakby dalszy etap, inna sprawa – podsumował.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie mam się o nią martwić i zaufać jej? I planować własne życie, a nie jej życie? – z uśmiechem, trochę jakby nieśmiało patrzyła na Jarka.
- Zauważ, że ty to powiedziałaś.
Analizowała tę rozmowę w drodze powrotnej. Zaczynał się sierpniowy ciepły wieczór. Szara godzina, jak mówiła jej babcia, była ulubioną porą dnia Joanny. Wracała traktem leśnym, jedyną drogą prowadzącą do jej domu. Wokół cisza przedwieczorna, zachodzące słońce już nie dawało ostrych promieni, choć dawało jeszcze światło. Słychać było wieczorne śpiewy małych ptaków, jakieś dyskretne ruchy w mchu albo trawie. Wokół unosił się zapach sosen i świerków, i rozgrzanego słońcem piasku duktu leśnego.
Rozmowa z Jarkiem dała jej inną perspektywę, więcej dystansu, ale przede wszystkim – spokój. Dała jej też refleksję, że mężczyźni myślą inaczej. Z żadną przyjaciółką tak by nie rozmawiała. Kobiety by ją uspokajały, żałowały albo przeciwnie – wyzywały, że się rozczula nad sobą i ma się wziąć w garść. Nie załatwiłyby sprawy w parę zdań.
- Gdyby żył Krzyś, ojciec Zuzy – myślała – to pewnie z nim tak bym teraz rozmawiała. Życie potoczyłoby się inaczej… Ale jestem tu i teraz, w mojej pięknej puszczy, w ciszy, zieleni, ciepłych zachodach słońca, śpiewających ptakach i całkowitym braku ludzi, sklepów i… cywilizacji! To takie piękne miejsce, przecież mogę tu być szczęśliwa. Jakie było moje marzenie? Mieszkać na wsi, w lesie. Więc mieszkam. Zrobiłam sobie prezent życiowy, wystarczy tylko nauczyć się z niego korzystać.
Scio me nihil scire.

2
Joanna siedziała w kuchni przy dużym, dębowym dziadkowym stole. Popijała gorącą, gorzką herbatę z fajansowego kubka.
Aliteracja i nadmiar dookreślania - duży, dębowy, dziadkowy, gorąca, gorzka, fajansowy... a to tylko dwa zdania.
– Przetrwałam. To już koniec zimy – powiedziała głośno do siebie, patrząc bezmyślnie przez okno.
– Tak się bałam zimy, nie wiedziałam, jak sobie poradzę z rąbaniem drewna, paleniem w trzech piecach, a tu... już koniec – myślała z satysfakcją.
Bezmyślnie, ale myśląc...
Kiedy drugi syn pradziadka Michała się ożenił i poszedł na swoje, pradziadek zrobił mu w prezencie stół z ostatnich dobrych, suchych, dębowych desek, wyszlifował i pokrył pięknie politurą. Joanna lubiła gładki blat dziadkowego stołu. Bardzo dobrze się przy nim siedziało i jadło. Nie był zbyt wysoki ani niski, nigdy nie brakowało miejsca na talerze, półmiski i kieliszki i nigdy nie sprawiał wrażenia przeładowanego zastawą. Miał bardzo dobre proporcje dla sześciu osób – nigdy siedzący nie trącali się łokciami. Pamiętała różne rodzinne uroczystości przy stole nakrytym białym atłasowym obrusem, kiedy zasiadali jedni i drudzy dziadkowie, rodzice, rodzeństwo babci lub dziadka. Wtedy z kuzynami i kuzynkami wchodzili pod stół i tam pałaszowali smakowite kąski „z góry”.
– Co to za jedzenie pod stołem? Je się przy stole, proszę stamtąd wyjść!
Powtórzenia.


Niestety, nie udało mi się doczytać do końca. Nie piszesz źle, tylko piszesz w sposób rozwlekły i nieciekawy. Cały ten wstęp ze stołem, to jak dokładnie go opisałaś, jak starannie pokazałaś wspomnienia bohaterki sugerował, iż coś z tego wyniknie. Tak się jednak nie stało, temat się wyczerpał i zaczęłaś pisać o kotach – trudno mi się było połapać w tej liczbie zwierząt, a już na pewno nie połapałam się w ich łatkach, cętkach... bo tak szczerze, do niczego nie było mi to potrzebne. Być może stół wypłynie gdzieś dalej w tekście, i może rzeczywiście jest w tej historii ważny, ale można było po prostu dać krótki sygnał, zamiast włączać alarm, który wyje i wyje przez całą stronę, a potem nagle milknie i w sumie nie wiadomo po co w ogóle się rozległ. Dialogi także są zanadto rozpisane, po pewnym czasie zaczęłam je po prostu przewijać, wzrokiem starając się uchwycić coś ważnego. Staraj się pisać bardziej zwięźle i pisać o rzeczach ważnych, te mniej ważne dla historii pomijaj, czytelnik nie potrzebuje fragmentu na ponad trzysta słów, żeby wyobrazić sobie stół. Zastanów się co chcesz powiedzieć/pokazać, wyobraź to sobie, wyłuskaj najważniejsze rzeczy, które składają się na ten obraz, a resztę po prostu zostaw, wyobraźnia czytelnika sama te luki wypełni.

3
Dziękuję za ocenę. To prawda, że jestem drobiazgowa. Widzę teraz, że najpierw powinnam napisać plan i trzymać się go, żeby nie robić tylu dygresji. A powtórzenia to moja zmora.
Ten wstęp miał służyć pokazaniu klimatu i skontrastować główną bohaterkę z jej córką. No tak, najpierw powinnam ustalić temat.
Scio me nihil scire.

4
Tak, bardzo to wszystko rozciągnięte i rozmyte. Piszesz drobiazgowo, ale zbiorczymi słowami. Historia sama w sobie nie ma nic ciekawego. Nawet pomyślałam "znów to samo". Można to przedstawić z nowej strony, zamiast tworzyć kolejny "Dom nad rozlewiskiem" i grocholizmy.
Zakończenie dla mnie nie tchnie żadnym optymizmem. Trudno mi uwierzyć, że tak zmęczona życiem kobieta pozbiera się na jedno "trzeba się nauczyć czerpać z prezentu". Nie dałaś jej żadnej siły, radości, własnego świata. Ma tylko zwierzęta i obowiązki, a to za mało, żeby się cieszyć samotnością.
Myślę, że dygresje są w porządku, pod warunkiem, że czemuś służą. Wystarczy, że pomogą stworzyć świat lub fabułę. Może wystarczy jak przed pisaniem określisz całą historię jednym zdaniem, które będzie jednocześnie myślą przewodnią (wizja planu dla każdego opowcia wywołała u mnie gęsią skórkę ;p) Powodzenia!

5
Joanna siedziała w kuchni przy dużym, dębowym dziadkowym stole. Popijała gorącą, gorzką herbatę z fajansowego kubka. Pod kuchnią huczał ogień
Z tego wynika, że dom się co najmniej palił.
Wiza, czteroletnia coli drzemała, leżąc na podłodze w plamie słońca, jednak natychmiast podniosła głowę,
Jeśli chodzi o psa, to raczej collie i nie głowę a łeb, ale to szczegół.

Oj, jakie to rozwlekłe… niestety muszę się zgodzić z poprzedniczkami, bardzo przegadany ten tekst i gdyby jeszcze opowiadał historię, to nie ma sprawy, mogę czytać, ale ty, pisząc o rzeczach zwykłych, robisz to w sposób, od którego zachciewa mi się spać… Piękny, stary dom, sceneria za oknem – bajkowa, koty (które oprócz barwy futra zapewne mają każdy własną historię do opowiedzenia, co można wykorzystać, skoro bohaterka jest miłośniczką sierściuchów), prawdziwy piec w kuchni, a ty wywlekasz niezrozumiałe lęki bohaterki, lęki o zabranie suwerenności we własnym domu przez rodzinę córki, które to nie mają pokrycia w tym, jaką relację między matką i córką próbujesz wykreować.

Brakuje pomysłu, fragment wcale nie krótki, ale nie widać tu zalążka historii, która wciągnie później.

Pozdrawiam,
eM
Cierpliwości, nawet trawa z czasem zamienia się w mleko.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”