pierwsze starcie
‘Non mortem timemus,
sed cogitationem mortis.’
Seneka Młodszy
Strażnik kątem oka zdążył złowić ruch. Zbyt późno. Po chwili jego głowa głucho upadła na posadzkę i potoczyła się wprost pod nogi nieogolonego mężczyzny. Który uśmiechnął się obleśnie.
- Miało nie być trupów – syknął stojący za nim, odziany w powłóczystą szatę z ogromnym kapturem wysoki mag.
- Miało być szybko – wtrącił krasnolud, przechodząc nad tryskającym krwią ciałem.
Przeszli przez duże drzwi, za którymi zgodnie z oczekiwaniami stała dwójka wystraszonych Strażników. Mag uśmiechnął się z żałością, widząc zardzewiałe hełmy, niewielkie tarcze i wysłużone, poszczerbione halabardy.
- Nie chcemy rozlewu krwi – rzucił w ich stronę. – A wy zapewne nie chcecie nam przeszkadzać.
Strażnicy nie drgnęli, sparaliżowani przez strach. Nieogolony mężczyzna splunął i pokazowo przeciął powietrze. Nie czekał zbyt długo, aż żołdacy upuszczą tarcze i halabardy i pędem rzucą się w labirynt korytarzy ratusza.
- Kto by pomyślał – mruknął mag i rozejrzał się.
Ratusz nie stanowił prostej i regularnej budowli, gdzie wystarczyło iść przed siebie, by trafić do celu. Budynek wypełniała cała masa ciasnych korytarzy przecinających się w wielu miejscach i niejednokrotnie prowadzących na balkon otaczający ratusz. Wójt urzędował na najwyższym piętrze, dlatego mag skierował się w stronę szerokich schodów.
- Stój – mruknął krasnolud, nasłuchując.
Odgłos szybko stawianych kroków nasilił się i do pomieszczenia weszła grupka Strażników uzbrojona w krótkie miecze. Przed nimi dążył wrak człowieka, trawionego przez wszystkie choroby miasta, którym rządził. Wójt Krańca.
A za nim podążał dumnie wysoki elf z mlecznymi, sięgającymi za ramiona włosami.
Mag uśmiechnął się, patrząc mu prosto w oczy.
-
Kraniec powoli pogrążał się w ciemnościach. Zachodzące słońce zawsze tworzyło wspaniałą panoramę widoczną z okna pokoju, w którym na co dzień urzędował wójt miasta. Uwielbiał ten widok.- Czyż to nie piękne? – westchnął w uniesieniu.
- Jasne – sapnął siedzący na gościnnym miejscu elf. – Kto by pomyślał, że Kraniec może wyglądać momentami tak pięknie.
Solidago pokiwał smętnie głową.
- Powiedz mi – odparł, odwracając się od okna i spoglądając na elfa – naprawdę chcesz rzucić wyzwanie Nietykalnym?
Gordon kiwnął głową, nie siląc się na odpowiedź.
- Podziwiam. Sytuacja z nimi nie jest łatwa. Nietykalni wyrobili sobie markę. Nawet Inkwizycja stara się ich unikać szerokim łukiem. Nie jest tajemnicą że ta zgraja żyje sobie w najlepsze w Krańcu, ale oni upierają się, że nie mają pewności i czekają na incydent, który sprawi, że ich interwencja stanie się niezbędna. Dlatego dopóki Nietykalni będą ostrożni, nikt ich stąd nie ruszy.
Dla elfa nie było to nowością. Wszystko to słyszał już od Romea, ale wolał nie przerywać wójtowi.
- Jeśli mam być szery, ja też nie mogę narzekać. Dużo większe zmartwienie mam z rebeliantami. I właściwie ty jesteś powodem, dla którego kiedy tylko pojawili się w ratuszu nie wybiłem ich jeden po drugim. A twoje zamiary na pewien czas usprawiedliwiają zabójstwo, którego się dopuściłeś. Ale uwierz mi, kiedyś do tego wrócimy.
Gordon uśmiechnął się. Może i Solidago był niskiego wzrostu i wyglądał całkiem niepozornie, ale tak naprawdę potrafił wykazać się silną ręką. Z resztą, wójt Krańca musiał mieć mocne nerwy.
- Wierzę.
- Ta zgraja kolorowych błaznów prosiła, żebym przedstawił ci, kim są Nietykalni. Dziwna prośba, bo zazwyczaj to nikogo nie interesuje. A może po prostu nie mają tyle szczęścia, żeby zapytać, bo leżą z podciętym gardłem w jednym z miejskich rynsztoków. Właściwie ciebie też nie powinno już tu być. Nietykalni nie rzucają słów na wiatr.
- To nawet lepiej. Byle kto nie będzie mnie zastraszał.
- Byle kto – zaśmiał się Solidago. – Naprawdę nie wiesz, kto stanął ci na drodze.
- Dlatego tu jestem – uśmiechnął się Gordon.
- Acinos, nekromanta, ścigany listem gończym w całym kraju za liczne akty nekromancji, morderstwa, profanacje zwłok, akty bezbożnictwa. Jeden z najpotężniejszych czarnych magów na Kontynencie, wyklęty przez Krąg wiele lat wstecz. Acinos niespecjalnie się tym przejął, zabijając przy okazji kilku potężnych magów, którzy mieli jakoby trząść Kontynentem. Kiedy uciekł, o ile tak to można nazwać, wszyscy odetchnęli z ulgą. Co prawda bali się, że zdoła zrzeszyć armię umarlaków i odpłacić magom Kręgu, ale albo nie starczyło mu mocy, albo ochoty. Koniec końców zaszył się w Krańcu i w kuluarach mówi się, że to on jest przywódcą Nietykalnych, mimo że ci deklarują równość wszystkich członków.
- Nie przesadzasz aby?
- Czemu?
- No – mruknął elf. – Najpotężniejszy, bla, bla, bla.
- Możesz sam próbować się przekonać. Osobiście nie polecam.
Gordon kiwnął głową.
- Radiola, mag ofensywny, ścigany listem gończym w całym kraju za morderstwa i przemoc wobec społeczeństwa. Również wyklęty przez Krąg, przez pewien czas jego hobby stanowiły ataki na miejskich rynkach, podczas których zazwyczaj ranił dziesiątki, albo nawet setki mieszkańców. Jak poznał Acinosa, pozostaje tajemnicą.
- To on zaatakował mnie bezpośrednio.
- Możliwe – potwierdził Solidago. – Radiola zazwyczaj preferował liczne obrażenia, aniżeli śmierć. Rozumiesz, każdy ma swój fetysz.
- Krasnolud?
- Thared. Odmieniec. Ścigany listem gończym za udział w licznym pogromach ludności cywilnej…
- Czekaj – wtrącił elf. – Myślałem, że to ludzie gromili inne rasy?
- Do czasu – westchnął wójt. – Potem to krasnoludy wzięły do rąk topory i miecze i zaczęli kosić ludzkie głowy. Thared stracił rodziców i rodzeństwo podczas jednego z pogromów. Potem przyłączył się do partyzanckich wojsk, gdzie szybko awansował. Po kilku pogromach zrejterował i gustował w samodzielnych zabójstwach. Nie wiem, w jakich okolicznościach dołączył się do Nietykalnych.
- Niebezpieczny?
- Świr – skwitował Solidago. – Ale z dwojga złego, wolałbyś w tę stronę. Bohr, płatny morderca. Ścigany za co tylko się da. Zabójstwa, gwałty, przemoc, akty rasizmu, bezbożnictwa, profanacje zwłok. Typ człowieka, na którego widok strach wyciśnie ci mocz dupą. Zabija jak maszyna. Chociaż, pasuje do ciebie.
- Nie rób ze mnie potwora.
Wójt zaśmiał się.
- Mniejsze zło? Nie, nie istnieje. Jesteś tak samo zepsuty to szpiku kości, jak Bohr. I lepiej żebyś to dostrzegł.
- Jesteś bez winy… tfu, Biblia.
Solidago uśmiechnął się od ucha do ucha. Hipokrytów przedkładał nad wszystkich błaznów świata.
- Raab, ćpun. I to praktycznie tyle. Z tego co wiem, to Acinos przyjął go do Nietykalnych. Problem, że nikt nie wie czemu. Gość ma długi na całym Kontynencie, a przy okazji ściga za nie dziesiątki innych narkomanów. Prędzej niż Inkwizycja, do dupy nakopie mu któryś z dilerów.
- To wszyscy?
- Nie. Został ostatni, jakiś…
Słowa wójta zagłuszyło skrzypnięcie drzwi. Do pokoju bez pardonu wparował niski Strażnik i, ledwo dysząc, wysapał:
- Trójka Nietykalnych… przebija się przez ratusz… jeden trup… zmierzają tutaj…
Solidago zerwał się na równe nogi.
- Zbieraj się – rzucił do Gordona. – Chcę mieć tu jak największy oddział. Na już!
-
Gordon wytrzymał próbę, bezczelnie patrząc w oczy Acinosa. Mag uśmiechnął się delikatnie, nie zważając na oddział otaczający elfa. Mężczyzna stojący obok niego wysunął się naprzód, za nim zaś rozciągał się ślad kapiącej z obnażonego ostrza krwi. Krasnolud westchnął i sięgnął po topór.- Wytłumaczysz mi, co tu robisz? – warknął Solidago.
- Przyszliśmy po niego – odpowiedział szorstko Acinos, wskazując gestem na Gordona.
- Wasze podwórkowe interesy załatwiajcie sobie gdzie indziej. Gordon Le Guin został oficjalnie aresztowany i zostanie przekazany w ręce Świętej Inkwizycji. A wy chyba nie zamierzacie mi niczego utrudniać.
Krasnolud przeklął i schował topór. Bohr postąpił jeszcze kilka kroków przed siebie, ale Acinos powstrzymał go gestem dłoni.
- Zabawimy się z nim podobnie, jak Inkwizycja. Nie będziesz musiał się fatygować – wyrzekł cicho mag. Solidago zaśmiał się.
- Porównujesz się do Inkwizycji?
- Nie. Oferuję te same usługi.
- Twoje usługi i wpływy skończyły się wraz z przekroczeniem progu tego budynku – odparł spokojnie wójt. – Twój niski przydupas sięgnął po rozum do głowy i mądrze schował broń. Radziłbym, żeby Bohr zrobił to samo. Chyba umie liczyć, prawda?
Solidago miał rację. Bohr mógł, i zapewne był psycholem, ale rzucając się na dwudziestu uzbrojonych strażników nie miałby większych szans. A Acinos nie wyglądał na człowieka, który lubi stąpać po kruchym lodzie.
Gordon nerwowo ściskał w dłoni krótki sztylet, który wręczył mu wójt tuż przed wejściem do pomieszczenia, w którym spotkali Nietykalnych. Jedyna nadzieja w wypadku nawiązania walki.
- Będę pamiętał – syknął Acinos i odwrócił się na pięcie. Thared odetchnął i podążył za nim. Bohr splunął pod nogi wójta i wsunął zakrwawiony miecz do pochwy, wychodząc jako ostatni.
- Sztylet – wyrzekł autorytatywnym tonem Solidago, wyciągając rękę do Gordona. – Posiedzisz kilka godzin w celi, potem zostaniesz wywieziony za miasto. Jutro o tej porze powinieneś być już daleko. I – dodał po chwili - nie oglądaj się za siebie.
-
Chcąc nie chcąc, Gordon musiał podróżować w drewnianym wozie z malutkimi oknami, przeznaczonymi dla więźniów. Zastanawiał się, kiedy ostatnio używany był ów środek transportu. Z zażenowaniem spoglądał na gnijące deski i łażące po ścianach pająki i żuki. Co prawda przez pewien czas były ciekawym towarzyszem, a możliwość ich zabijania zabijała czas. Teraz elf był już znudzony wybijaniem pająków, bo sprawiało to zdecydowanie gorsze wrażenie niż praca Syzyfa.Teraz zebrało go na przeklinanie nieubitych i niewygodnych dróg, przez które co chwilę podskakiwał, natrafiając głową na wilgotny sufit. Eskorta jechała na wozie, siedząc na całkiem wygodnych i, o dziwo, zadbanych ławeczkach. Gordon musiał się schylać, żeby mieścić się w niskiej celi na kółkach.
Momentami spoglądał przez okno na otaczający go krajobraz, który okazywał się nudniejszy niż polityczne wystąpienia. Wszędzie widział tylko drzewa, krzaki i bujną trawę, upstrzoną czasem kwiatkami, które zdeptałby w pierwszej kolejności.
Wóz zatrzymał się. Wreszcie. Elf opuścił celę i rozprostował nogi.
- Jestem wolny? – zapytał. Jeden ze Strażników odpowiedział mu skinieniem głowy.
- Mad poda ci kołczan i łuk – wyjaśnił.
Elf uśmiechnął się i podszedł do wskazanego Strażnika.
Nie mógł widzieć, jak w ręku Blekota błysnął nóż.
-
Do celi przerobionej na biurowe pomieszczenie wkroczył Raab. Blekot nie zareagował, przyzwyczajony do trzęsącego się ćpuna. Skrzywił się jednak, kiedy za nim w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna w długiej szacie i kapturem na głowie. Mimo, że twarz skryta była w cieniu, nie ulegało wątpliwości, że właśnie odwiedził go jeden z magów Nietykalnych.- Mad – odezwał się do wypełniającego papierkową robotę żółtodzioba – wyjdź.
Strażnik z niepokojem spojrzał na dwójkę, która wkroczyła do celi i wyszedł ze strachem w oczach. Blekot był z siebie dumny. Wreszcie zapamiętał jego imię.
- Nie mam nic do twoich wizyt – powiedział powoli do Raaba – ale nie umawialiśmy się na gości.
Ćpun nie odpowiedział, usiadł tylko ciężko na zwolnionym przez Mada krześle. Nerwowymi ruchami wyciągnął z kieszeni małą szkatułkę. Biały proszek na stole ułożył w idealnie prostą linię.
- Raab jest tu tylko dla towarzystwa – wytłumaczył mag, mówiąc cicho i spokojnie. – Głównie to ja mam do ciebie interes.
- Ja załatwiam interesy z Raabem – odparł Blekot.
Mag skinął na ćpuna.
- Rób co każe – wyrzekł stanowczo.
- Rozumiemy się? – dodał mag.
- Ta.
- Jutro przewozicie elfa.
- Ta.
- Jak on się nazywa?
- Gordon Le Guin – wyrecytował Strażnik.
- Jakie dokładnie masz rozkazy?
- Tajne.
Mag parsknął i spojrzał wymownie na Raaba. O ile spod kaptura można wymownie spojrzeć.
- Powiedz mu – rozkazał ćpun, na zmianę kaszlący i wciągający kreskę.
- Mamy wywieźć go jak najdalej od Krańca, a potem wypuścić i kazać spieprzać jak najdalej. Żadnych aktów przemocy.
- Zabijesz go – rzucił mag.
- Co?
- Kiedy go uwolnicie, gdzieś na łonie natury, przy akompaniamencie śpiewu ptaszków i szumu drzew, wyciągniesz sztylet i poderżniesz mu gardło.
- Niby z jakiej racji?
- Blekooot – mruknął Raab.
- Kurwa.
W słabym świetle mignęła twarz maga, który wstał i stawiając długie kroki wyszedł z celi. Blekot przeklął raz jeszcze. Właśnie znalazł się w jednej z tych sytuacji, z których, jakkolwiek byś się starał, nie ma wyjścia. Chyba że sznur w piwnicy opuszczonego budynku.
-
Ciężko opisać jest grupkę krasnoludów. W zasadzie różnią się miedzy sobą detalami. Wszyscy są niscy, barczyści, mają długie brody i zazwyczaj ciemną barwę włosów. Do tego zawsze noszą przy sobie ogromne topory, które sprawiają wrażenie większych od ich właścicieli. Chociaż z drugiej strony sami zainteresowani upierają się, że można wśród nich wyróżnić niskich, średnich i wysokich, ale ludzkie oko dostrzega tylko kosmetyczne różnice.- Przeczekajmy – zadecydował jeden z nich.
Od dłuższej chwili obserwowali jadący głównym traktem drewniany wóz, sprawiający wrażenie klatki na kółkach.
- Ludzkie spory nas nie interesują – stwierdził oczywistość kolejny.
Kiedy wóz zatrzymał się, krasnoludy zaklęły chóralnie. Mieli w planach przeciąć główny trakt, lecz nie na rękę było im spotkanie istot ludzkich, których nienawidzili równie mocno, jak podrabianych mieczy.
- To nie jest człowiek.
Rzeczywiście, z celi wyszedł wysoki elf szlachetnej urody. Lekko mierząc, każdy elf ma szlachetną urodę. Chyba, że wraca z pola bitwy.
- Wypuszczają go? – zaryzykował jeden.
- Prędzej chcą go zgwałcić tam w tych krzakach.
- Nie bądź głupi.
- Ludzie są niewyżyci, w dodatku lubią się chędożyć w egzotycznych miejscach.
- Kiedyś ktoś pieprzył się na dachu swojego domu, zaś innym…
- Patrzcie, coś mu podają – przerwał drugi.
- Kołczan. Zaiste, elf bez kołczana jest jak statek bez żagla.
- Raczej jak penis bez jajec – zarechotał inny. – Nie ma czym strzelać.
- Mi to bardziej wygląda na egzekucję.
Nagle cała grupka spostrzegła się, że jeden z kompanów trafił w samo sedno. W ręku stojącego za elfem Strażnika błysnął sztylet. Mimo to, pokręcili głowami.
- Nie będziemy się tam wtrącać.
- Ale to elf.
- Elf to nie krasnolud.
- Wróg naszego wroga jest naszym wrogiem – wyrecytował mądrze średniowysoki krasnolud.
- Rzeźnia?
Inni pokiwali głowami.
- Dojebunda!
-
Elf usłyszał świst powietrza. Nawet gdyby chciał się schylić, zapewne by nie zdążył.Wkrótce potem poczuł na twarzy ciepło krwi.
Mad upadł. W jego głowie tkwił sporej wielkości topór, a krew szybko wsiąkała w glebę. Bez namysłu, rzucił się na ziemię. Usłyszał krzyk. Z wozu spadł inny Strażnik. W jego piersi tkwił podobny topór. Różnił się tylko wyrytym na trzonku napisie.
Zadziwiające, jakie szczegóły potrafi wyłapać człowiek w krytycznej sytuacji.
Odwrócił się. Za nim jak wryty stał Blekot. Zobaczył też biegnących po zboczu krasnoludów. Wrzeszczeli w niebogłosy, machając toporami.
Elf podtoczył się do Mada i szybko wymacał broń. Szarpnął miecz, który wysunął się z pochwy. Wstał i wolno podszedł do Blekota, który trzymał w dłoni nóż.
- Chcesz się tym bronić?
Blekot nie zareagował. Zareagowały za to krasnoludy.
- Czekajcie, czekajcie – mruknął jeden z nich, kiedy byli już kilka kroków przed Gordonem. Krasnolud zatrzymały się posłusznie – Chcesz walczyć u jego boku?
Elf uniósł brew.
- No – sapnął drugi krasnolud, ciut niższy. A może wyższy. – Przecież przed chwilą chciał cię zabić.
Gordon odskoczył, patrząc niepewnie na Blekota. Strażnik zrezygnowany wyrzucił nóż.
- Chuj z wami – mruknął.
Elf rozejrzał się. Obok wozu leżało jeszcze dwóch martwych Strażników. Krasnoludy podeszły do trupów i kolejno wyszarpywały swoje topory, plując na zwłoki.
- Zabij go – zachęcili.
Nie, pomyślał Gordon.
- Przyda mi się – stwierdził na głos. Blekot stał zrezygnowany. – Po co? Na czyj rozkaz? Solidago?
- Nietykalni – odparł niechętnie Strażnik.
Elf uśmiechnął się, przecierając twarz.
- Mogłem się tego spodziewać. Będzie czas na rewanż – odrzekł cicho. – Jak ci na imię?
Strażnik skrzywił się. Był już martwy.
- Blekot.
- Wrócisz do Krańca. I oznajmisz, że moje zwłoki gniją właśnie w okolicznych lasach.
Blekot odetchnął.
- Uciekasz?
- Oczywiście, że nie – odpowiedział z uśmiechem Gordon. – Wracam do Krańca.
-
Ther, Bher, Mher, Lher i Gher okazali się kompanami, których można tolerować. Kiedy tylko Blekot oddalił się, galopując i nie oglądając się za siebie, banda krasnoludów wyjaśniła Gordonowi, że szczęśliwym trafem też zmierzają do Krańca. Elf przeszedł obok tej informacji obojętnie, bo nie był typem, który w podróży koniecznie musi mieć do kogo otworzyć gębę.Szybko wyjaśniło się też, że krasnoludy nie są grupą rozbójników. Mimo to, długo rozważali wyjawienie swojego celu podróży. Gordon z resztą nie nalegał, bo sam nie miał ochoty opowiadać, jak i dlaczego znalazł się w sytuacji w jakiej się znalazł.
Kiedy w lesie, z dala od głównego traktu, rozbili obóz, grzejąc się wokół trzeszczącego ogniska, Gordon miał sporo czasu na przemyślenia. Jasne, nie był typem myśliciela, ale kiedy napinał cięciwę, albo czuł oddech śmierci na karku, przez jego głowę przesuwały się miliony myśli. Teraz w pogrążających ciemnościach przeklinał własną głupotę. Mógł się domyślić, że Nietykalni nie puszczą go samopas, ale nie sądził, że są w stanie przekupić albo zaszantażować Strażnika.
Powinien się był przyzwyczaić. W Krańcu wszystko jest możliwe, a już na pewno nie ma rzeczy niemożliwych dla Nietykalnych.
- Nie chcesz nic mówić? – mruknął Ther.
Elf kiwnął głową. Dopiero teraz zauważył, że przez cały czas milczał.
- Nie chcę was mieszać w swoje problemy – odpowiedział na wpół szczerze.
- Nie należymy do lękliwych – zaśmiał się Mher. Albo Lher.
- Też mi się tak wydawało – uśmiechnął się blado Gordon.
- Kraniec to twój dom?
- Nie – zaśmiał się elf. – Raczej piekło.
Krasnoludy pokiwały głową.
- Mało kto wraca do piekła, jeśli może się z niego wyrwać.
- Powiedzmy, że mam niewyrównane rachunki z diabłem.
- Każdy ma swoje rachunki i swojego diabła – wyrzekł filozoficznie Bher.
- Wy za to podróżujecie do piekła – zauważył elf.
- Interesy.
- Z diabłem?
Ther zaśmiał się.
- Czym handlujecie? – spytał Gordon. Nieraz spoglądał na wóz, szczelnie przykryty plandeką.
Krasnolud popatrzyły po sobie pytającym wzrokiem. Elf usłyszał cichy szmer, który przemknął wokół ogniska. W końcu jeden z krasnoludów pokiwał głową i wyrzekł cicho:
- Bronią.
Może elf powinien być zdziwiony. Nie był. W Krańcu najlepiej sprzedawała się broń, używki i ciało – nieważne, męskie czy damskie. Popyt na inne towary był niemalże niezauważalny.
- Z dwojga złego – powiedział cicho elf, nie wiedząc czy mówi do siebie samego, czy kieruje te słowa do krasnoludów – lepiej sprzedawać broń, niż bronią odbierać życie.
-
Leżał. To był pierwszy fakt, który zdążył zauważyć. Po chwili spostrzegł też, że wokół panują ciemności.Tym bardziej zdziwił się, że widzi postacie stojące nad nim. Nad nim i wokół niego, tworząc krąg i szepcąc coś między sobą. Poruszył się. I wtedy natrafił ręką na ciepłą maź.
Wystraszonym wzrokiem omiótł przestrzeń wokół siebie. Leżał w kałuży krwi. Teraz poczuł też jej zapach. I dostrzegł głęboką ranę w klatce piersiowej, która wypluwała kolejne porcje krwi.
Czuł panikę. Spojrzał na postacie stojące nad nim.
Pomóżcie mi.
Jego krzyk uwiązł w gardle. Pomocy. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Szepty stały się intensywniejsze, wypełniały jego głowę. Skulił się, czując jak czaszka chce się rozpaść na pół.
Policzył ludzi wokół niego. To nie byli ludzie. Leżał pomiędzy szóstką krasnoludów, spoglądających na niego wrogo.
Mrok omiótł wszystko wokół, poza detalami. Pomimo zalegających ciemności dostrzegł kałużę krwi, ranę w klatce piersiowej, twarze górujących nad nim krasnoludów. Te szczegóły wdzierały mu się do mózgu, siejąc spustoszenie.
Umieram.
Czuł to. Czuł chłód. I nic poza tym.
-
Słońce stało wysoko, jedyny punkt na pokrytym błękitem, bezchmurnym niebem. Gordon obudził się zlany potem. Jak zawsze, kiedyś ktoś wybudza się z nocnego koszmaru. Odetchnął głęboko i usiadł. Ręce drżały mu nienaturalnie.- Coś nie tak? – zapytał ktoś z troską.
Gordon omal nie zemdlał, kiedy zauważył stojącego obok krasnoluda. Uśmiechał się przyjaźnie, ale to w tym momencie nie miało większego znaczenia. Dotknął swojej klatki piersiowej, ale pod dotykiem dłoni nie napotkał żadnego zagłębienia ani rany.
Wydarzenia dnia poprzedniego wreszcie otrzeźwiły jego umysł i kojąco uspokoiły oddech. Krasnoludy uratowały go przed śmiertelnym ciosem z rąk Blekota, jednego z eskortujących go Strażników. Potem przyłączył się do nich w podróży do Krańca. Mimo, że odległość od miasta nie była duża, kompania postanowiła rozbić obóz. Znaleźli dogodne miejsce w lesie, z dala od głównego traktu.
Tu elf zasnął jak dziecko przy ognisku. Które teraz przedstawiało obraz kilku bezładnie leżących, niedopalonych odłamków drewna.
- Tylko sen – wysapał.
- Wyglądał jak aż sen – odpowiedział wesoło Gher.
- Koszmar?
Elf zastanowił się. To nie był tylko koszmar.
- Nie tylko. Elfy często mają… śnią ostrzeżenia, jeśli potraficie to zrozumieć. Jakaś wewnętrzna siła ostrzega nas podczas snu, przedstawiając zniekształcone i nie do końca prawdziwe wizje.
Mher gwizdnął z podziwu.
- Co ci się przyśniło?
Gordon prychnął. Sen wydał mu się taki banalny.
- Śmierć.
Lher pokręcił głową z dezaprobatą.
- Ja bym tam w to nie wierzył.
- Jakieś szczegóły? – dopytywał Ther. – Tak po prostu umierałeś?
- Jak to jest?
Ostatnie pytanie wywołało nikły uśmiech na twarzy elfa.
- Nie wiem. Ja nie umarłem. Umierałem.
Krasnolud, który rzucił pytanie, pokiwał głową.
- I nie, nie było żadnych szczegółów – skłamał Gordon. Nie mógł przecież powiedzieć, że stała nad nim grupka krasnoludów. W dodatku bliźniaczo podobnych.
Elf napomniał się w myśli. Każdy krasnolud wygląda praktycznie identycznie i tylko oni sami w swoim kręgu potrafią dostrzec różnice. Poza tym, ostatnich krasnoludów widział lata do tyłu, nic więc dziwnego, że podczas snu ujrzał napotkanych akuratnie krasnoludów, których twarze stanowiły świeży obraz w jego pamięci. Czysty przypadek, wytłumaczył sam sobie.
Tylko dlaczego było ich sześciu, zapytał sam siebie.
- Każdego dnia napotykamy groźbę śmierci. Możemy na przykład… - krasnolud zamyślił się – na przykład poślizgnąć się na gównie i przypierniczyć łbem w kamień.
- Możemy też wpaść do leśnego potoku i utop… nie, potoki są zdecydowanie zbyt płytkie.
- Może nas też napaść Buka. Albo Baba Jaga.
- Jasne – odparł niemrawo Gordon.
Szybko poczuł się nieswojo z głuchą ciszą, która zapadła.
- Wieziecie ze sobą tylko krasnoludzkie wyroby?
Mher splunął. Za jego przykładem poszli Ther, Gher, Lher i Bher.
- Tylko i wyłącznie. Pierwsza klasa, wykonane ręką mistrza. Myślałem, że wzięlibyśmy na wóz jakieś tandetne podróbki zrobione z byle gówna? – warknął Bher i splunął raz jeszcze.
- Tandetne podróbki pewnie byłyby tańsze.
- Bo są podrobione!
- Na tym można zarobić – stwierdził elf.
- My nie jesteśmy materialistami i nie interesuje nas tylko pieniądz – wyjaśnił Mehr. – Pogoń za pieniądzem i konsumpcjonizm to cecha dominująca wśród ludzi. My mamy swój rozum.
- Dbamy o klienta – wyrzekł dumnie Gher. – Oferujemy mu tylko towar z najwyższej półki, idealnie wykończony, wykonany z najdoskonalszych dostępnych surowców.
- Używamy czystej stali – kontynuował poważnie Lher. – Nie jakichś tam domieszek. Czysta stal i dębowe drewno do wyrobu trzonków. Tarcze tworzymy ze specjalnego rodzaju drzew, rosnących na skraju Elfiego Lasu.
- Na ostrzach i tarczach – dodał Ther – wypisujemy specjalne runy, mające ogromną moc. Ich zadaniem jest wspomagać i ochraniać walczącego.
- I chuj – skwitował Bher.
Elf odetchnął.
- Dla elfa zapewne nic się nie znajdzie?
Kompania zamyśliła się. Pierwszy odezwał się Gher.
- Mamy lekki miecze.
- Mamy też kołczan elfich strzał, ale…
- Ale? – zaciekawił się Gordon.
- No, są już zamówione.
- Przez kogoś w Krańcu?
- Tak – potwierdził Ther.
- Nic nie szkodzi – odpowiedział Gordon, uśmiechając się.
W Krańcu nie ma elfów.
No, może poza jednym. Zrozumiał, dla kogo przeznaczony jest arsenał broni krasnoludów.
-
Gordon złamał w ręku gałązkę. Chyba jako elf nie powinien tego robić.- Myślałem, że będziecie chcieli wyruszyć wcześniej – zauważył.
- Nie wiedziałem, że ci się spieszy – odrzekł markotnie Ther.
- Nie spieszy – uspokoił elf. – Po prostu sądziłem, że zależy wam na czasie.
Krasnolud gestem głową zaprzeczył.
- Jesteśmy umówieni w nocy, dlatego chcemy wkroczyć do miasta przed zachodem słońca, tuż przed zamknięciem bram. Im krócej będziemy przebywać w Krańcu, tym lepiej dla nas – wyjaśnił Ther. – Dobijemy targu i wraz ze wschodem słońca opuścimy Kraniec.
- Nie przepadasz za Krańcem?
- Traktuję miasta przedmiotowo. Interes to interes.
- Kraniec to wylęgarnia zła.
Krasnolud zaśmiał się.
- Zło i dobro nie istnieją. Taki podział jest w gruncie bez sensu. A chiński znak równowagi nadaje się tylko w postaci tanich talizmanów dla szalonych i głupich nastolatek, które na nim pragną oprzeć swój światopogląd, chociaż o Jing i Jang wiedzą tyle, co ja o dojeniu krowy.
- Czyli zabójstwo nie jest ani złe, ani dobre? – zdziwił się Gordon.
- Uogólniasz. Nie rób tego. Nie możesz przecież porównać gwałconej dziewczyny, która ratuje się uśmiercając napastnika do kobiety, która zabija męża za zdradę. Nie możesz porównać morderstwa pierwszego lepszego łowcy głów do decyzji monarchy o rozpoczęciu wojny, podczas której giną setki i tysiące niewinnych osób. Nawet jeśli każde zabójstwo jest złe, to nie istnieje mniejsze czy większe zło. Wyobraź sobie jakąś młodą siksę, która twierdzi, że spośród dwóch fallusów ten większy jest lepszy, mimo, że żaden z nich nie wejdzie jej do końca. Nie ma różnicy, prawda?
I boli tak samo, dodał w myślach elf. Zło też boli. Chyba.
Mimo to nie odpowiedział. Czuł, że Ther chce coś jeszcze powiedzieć. Nie mylił się.
- Dobro i zło to umowna granica wyznaczona przez własne zasady moralne i nikt z zewnątrz nie powinien oceniać nas za nasze występki. Jesteśmy sędzią sami sobie. My, albo nasze sumienie. I to my mamy wiedzieć, czy coś jest złe czy dobre.
- Mówisz tak, jakby wszystko można było usprawiedliwić – skrzywił się Gordon.
- To już jest oznaką skrzywionych zasad moralnych. Usprawiedliwiając się dochodzisz w końcu do momentu, kiedy zło wydaje się nie istnieć, bo przecież wszystko można jakoś wytłumaczyć. Granica się zaciera, a nawet przestaje istnieć. Zabijasz jak maszyna, uważając się za osobę godną osądzania innych i wymierzania kary. Gwałcisz, zważając tylko na przyjemność, powtarzając w duchu, że cel uświęca środki. Ćpasz, bo nikomu tym nie szkodzisz. Kradniesz, bo potrzebujesz. Wszystko można usprawiedliwić, co nie znaczy, że powinniśmy to robić. To, że masz kuśkę i rękę, nie znaczy, że masz się onanizować.
Ther usłyszał tylko ciche mruknięcie ze strony elfa.
- Myśl co chcesz. Ja po prostu nie podnoszę kamienia, kiedy nie jestem bez winy.
-
Wyruszyli późnym popołudniem, kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jak zwykle podczas podróży krasnoludy zabijały mijający czas zbereźnymi pieśniami, do których Gordon przyzwyczaił się już podczas wieczornego postoju. Jednak z której strony by na to nie spojrzał, zachowanie krasnoludów nic a nic mu nie przeszkadzało.A może wręcz ich podziwiał. Za beztroskę, której brakowało mu od wielu lat. Nie miał w sobie tyle samozaparcia, żeby cieszyć się na przekór wszystkim i wszystkiego, nawet bez powodu. Wolał myśleć i narzekać. Starzał się. Ta myśl nie napawała go optymizmem.
Po niedługim czasie, kiedy las przerzedził się, w oddali zobaczyli bramę miasta, strzeżoną przez dwójkę Strażników. Dopiero teraz olśniło elfa.
- Jak chcecie wjechać do Krańca z wozem wypchanych po brzegi bronią?
- Kto powiedział, że po brzegi? – odparł Ther i podszedłszy do wozu odkrył przykrywający go materiał. Pod nim Gordon dostrzegł zboże. Parsknął.
- Myślisz, że ktokolwiek uwierzy, że banda krasnoludów podróżuje po świecie i handluje… zbożem? – zapytał rozbawiony.
- Jeśli to nie wystarczy, każdy z nas ma też topór.
Gordon pokręcił głową. Ich plan był samobójczy.
- Poza tym – dodał Gher – pieniądz otwiera każde drzwi.
Tutaj elf nie mógł się nie zgodzić. Problem w tym, że niektórzy Strażnicy są wyjątkowo chciwi. A targować się z krasnoludami to najgłupszy pomysł pod słońcem. Nie wierzył jednak, by Strażnicy zrezygnowali z targów.
- A co potem?
- Kiedy potem?
- Kiedy znajdziecie się już w mieście.
- Mamy tam miejscówkę – wyjaśnił Lher. – Zarezerwowana specjalnie dla nas – dodał z nieukrywaną dumą.
Gordon umilkł. Nie chciał się odłączać, bo przed zachodem słońca nie zdążyłby dotrzeć do innej bramy, a zależało mu na czasie. Bał się jednak, że swoją obecnością zdradzi się już przy bramie. Gdyby wybuchł spór, nie mógł przecież stać bezczynnie z boku. Zaklął w myślach. Kolejny trup z elfią strzałą w torsie rozwiał by wszystkie wątpliwości w Krańcu.
Zróbcie to humanitarnie, szepnął w myślach, kiedy zbliżali się do bramy. Ther wysunął się naprzód, koń ciągnący wóz zarżał.
- Czego? – warknął Strażnik.
- Nie tak się wita gości – odpowiedział niechętnie Ther.
No tak. Dwójka ludzi, a naprzeciw piątka krasnoludów i elf. To nie mogło się skończyć dobrze.
- Nie potrzeba nam tu odmieńców – drugi splunął pod nogi Thera.
- Nie jestem…
- Nie przybyliśmy tu z własnej woli – wtrącił Gordon. – Lecz na zaproszenie Blekota.
- Blekota? – Strażnik uniósł brew.
- Nie był jedynym napadniętym przez leśne bandy. I tak naprawdę to nam zawdzięcza życie. Mimo, że z jego oddziału przeżył tylko on.
Gordon zagrał va banque. Leśne bandy może i nie istniały, ale stały się przedmiotem wielu opowieści i zawsze podczas podróży starano się na nich uważać. Nie miał pojęcia, jaką bajeczkę wymyślił Blekot, ale napaść ze strony leśnej bandy była najbardziej prawdopodobna.
- Nic nie wspominał o jakichś krasnoludach – powiedział zakłopotany Strażnik.
- Był w szoku, odjechał do miasta czym prędzej – wyjaśnił elf. – Jak widzisz, nasza kompania porusza się pieszo. On mógł podróżować na wierzchowcu, przez co poruszał się o niebo szybciej. Kazał nam odnaleźć go w Krańcu.
Strażnicy spojrzeli po sobie zdezorientowanym wzrokiem. Na pewno bali się Blekota. Ale bali się też wpuszczać do miasta bandę uzbrojonych odmieńców.
- Co jest na wozie?
- Nasz dobytek i zboże na sprzedaż – wyjaśnił Mher.
- Wjedźcie, za niedługo musimy zamknąć bramy. Poinformujemy Blekota, że przybyliście.
Krasnoludy uśmiechnęły się radośnie i popędziły konie. Przy akompaniamencie turkotu wozu wkroczyli do Krańca.
-
Nie nalegał. Ther jako pierwszy zaproponował, by Gordon spędził noc razem z nimi. Nie mógł się nie zgodzić. Planował pozostać w ukryciu najdłużej jak to możliwe, a samemu ciężko byłoby znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Poza tym, krasnoludy chciały mu wynagrodzić doskonale rozegraną partię przy bramiei.Jako kwaterę wybrali jeden z pomniejszych domków na obrzeżach miasta. Zaledwie dwuizbowa chata była wystarczająca. Niedroga, bez wygód, bez wścibskich sąsiadów. Ze strzępów rozmów elf domyślił się, że tutaj mają dokonać transakcji.
Na wyposażenie pomieszczenia składał się długi stół i kilka krzeseł. Gordon nie pytał, dlaczego jest ich dokładnie sześć. Być może jedno z nich przygotowano dla przyszłego klienta. Tym bardziej nie miał zamiaru łączyć tej szóstki z szóstką napastników, która uśmierciła go podczas snu.
Kiedy tylko zasiedli, Gordon nie musiał długo czekać. Z ukrytego za domem wozu Lher przyniósł dużą butelkę ognistego samogonu, kiełbasę i kilka bochenków chleba, które zdążyli ukraść na targu. Uśmiechnął się, doceniając życzliwość krasnoludów. Później uśmiechał się błogo cały czas, czując ciepło alkoholu rozpływającego się po ciele.
Bogu dzięki, że krasnoludy i elfy są stosunkowo odporne na upojenie alkoholowe, bo w przeciwnym razie słodko spaliby pod stołem, kiedy ktoś nieśmiało pukał do drzwi.
- Spodziewacie się kogoś? – zapytał niepewnie elf.
Ther kiwnął głową i wstał, by otworzyć. Gordon domyślił się, że lada chwila w pomieszczeniu znajdzie się nabywca broni. I kiedy zobaczy elfa beztrosko siedzącego, pijącego i rozmawiającego z krasnoludami, będzie pewnie nieco zdziwiony.
- Bałem się, że nie przyjdziesz – krzyknął ochoczo Ther.
- A ja bałem się, że nic dla mnie nie zostanie – odpowiedział inny głos.
Przewidywania elfa nie sprawdziły się. Progu wcale nie przekroczył Romeo. Gordon zerwał się na równe nogi.
- Co on tu robi?! – ryknął Thared i w kilku krokach zbliżył się do elfa.
Gordon sięgnął po wsunięty za spodnie sztylet.
I popełnił błąd.
Thared nie zastanawiał się długo. Elf poczuł silne uderzenie pięści na twarzy. Złamany nos wypluł pierwszą falę krwi, która po chwili zaczęła kapać na koszulę Gordona. Poczuł też drugie uderzenie, ale nie był w stanie go zlokalizować. Bezładnie osunął się na podłogę.
Krasnolud silnie kopnął go w brzuch. Elf charknął.
Dalszej części, jeśli nastąpiła, nie był w stanie zapamiętać.
-
Ocknął się w niezbyt wygodnej pozycji. Siedział oparty o nierówną ścianę zbudowaną z długich, drewnianych belek, które teraz z radością wbijały się w obolałe plecy Gordona. Ręce, założone z tyłu, były mocno i dokładnie związane. Sznur nieprzyjemnie drażnił nadgarstki.Elf zaklął w myślach i podniósł głowę.
Nadal znajdował się w tym samym pomieszczeniu. Odetchnął z ulgą. Spodziewał się raczej, że już nigdy się nie obudzi. Siedział w kącie, z dala od stołu, wokół którego rozsiedli się Ther, Lher, Gher, Bher, Mher i Thared. Broń ułożyli z dala od siebie. Elf wytężył wzrok. Oparte o przeciwległą ścianę były tylko topory krasnoludów. Rozejrzał się. Kołczan i łuk znajdowały się stosunkowo niedaleko, rzucone bezładnie.
Gordon zamknął oczy.
Dziwne, że olśnienia doznaje się w najmniej wygodnych pozycjach.
Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego w kwaterze krasnoludów znajdowało się sześć krzeseł. Szósty stołek nie był ani przypadkiem, ani przygotowanym siedzeniem dla potencjalnego nabywcy. Był raczej przeznaczony dla, jak domyślał się Gordon, przyjaciela krasnoludów, jednego z Nietykalnych.
Omal nie parsknął. Sześciu krasnoludów w kręgu.
Ironia losu, przeszło mu przez myśl.
I co z tego, że nie wierzył w los?
Nie chciał się usprawiedliwiać, ale wiedział, że cała ta sytuacja jest zbiegiem okoliczności, przypadkiem. To, że teraz siedział z zawiązanymi rękoma zaledwie kilka metrów od bandy krasnoludów, jest efektem najzwyklejszego pecha. Gordon pokręcił z niedowierzaniem głową.
Thared będzie chciał go zabić. Prędzej czy później.
Lepiej później, pomyślał.
-
Gordon Le Guin był zdecydowanie zbyt młody, żeby rozumieć, co się dzieje. W jego opinii elf, który właśnie przebywał w ich domu, jest bliskim przyjacielem rodziny. Nie zmieniły tego nawet krople zaschniętej krwi na jego płaszczu. Z resztą, pomyślał Gordon, to wcale nie musi być krew.Nie miał też pojęcia o sytuacji politycznej i pogromach elfów i krasnoludów. Nie wiedział, że jego rodzice ukrywają w domu jednego z partyzantów, którzy chowając się w ciemnych zaułkach i opuszczonych domach czekają na odpowiednią okazję, żeby strzałą przebić komuś głowę na wylot.
A właściwie nie komuś. Człowiekowi.
- Dzięki – sapnął elf, kiedy matka Gordona postawiła przed nim kubek. – Nie powinienem was narażać.
- Spokojnie – odpowiedział pewnym głosem jego ojciec.
- Uciekłem z ich obozu, a teraz depczą mi po piętach. Ukrywam się od kilku dni, a oni dalej nie chcą dać za wygraną – mruknął nieznajomy.
Nie wyglądał jak typowy elf. Szlachetną urodę zastąpiła zasępiona i pokryta bliznami twarz, oraz groźny wzrok i twarda mowa. Dłonie, którymi kurczowo ściskał kubek, jakby ktoś miał mu go zabrać, były suche, a miejscami brudne.
- Jakim cudem zdołałeś uciec?
Elf westchnął.
- To długa historia – powiedział na granicy słyszalności.
-
Do uszu Gordona docierały strzępki rozmowy, jednak nie zastanawiał się, nad czym mogą rozprawiać krasnoludy w odległości kilku metrów od wroga numer jeden.Jedno było pewne. Ktokolwiek go związał, zrobił to porządnie.
Elf miał problemy, żeby odpowiednio ułożyć ręce, które wyginał pod nienaturalnymi kątami. Od kilku chwil nie zważał na ból obdartych nadgarstków. Jedną ręką delikatnie podniósł koszulę i szybko wsunął pod nią dłonie. Powoli zaczął błądzić po swoich plecach.
Wreszcie natrafił na wystający element. Palcem wskazującym zauważył, że jest zaostrzony i przesunął dłonie lekko w prawo. Natrafił na drugi, całkiem podobny.
Zacisnął zęby.
I szarpnął.
-
Ktoś zapukał do drzwi. Blekot otworzył oczy i spojrzał przez zakratowany otwór. Za drzwiami stała dwójka innych Strażników.- Wejść – nakazał doniośle i zsunął nogi z biurka. Koniec drzemki.
- Panie kapitanie… – odezwał się pierwszy z nich.
- Pięć krasnoludów i elf, których się pan spodziewa, niedawno wkroczyli do miasta – dokończył drugi.
Blekot zamarł.
- Kto?
- No… piątka krasnoludów, elf i wóz z koniem… mówili, że uratowali pana przed atakiem tej leśnej bandy – wyjaśnił niepewnie Strażnik.
- Kurwa – rzucił Blekot i wstał.
Strażnicy spojrzeli po sobie wystraszonym wzrokiem.
- Gdzie mogę ich znaleźć? – zapytał.
- No… - zawahał się niższy – my…
- Nie wiecie?
- Nie wiemy… - przyznał.
- Kiedy dokładnie ich wpuściliście?
- Całkiem niedawno… właściwie to chcieliśmy już zamykać bramy, bo słońce chyliło się ku zachodowi… myśleliśmy, że skończymy trochę wcześniej…
- Więc powinni być jeszcze w mieście – powiedział do siebie Blekot.
- Tak – potwierdzili zgodnie Strażnicy. Niepotrzebnie.
- Zamknijcie bramy, zarządźcie kwarantannę. Przekażcie wszystkich Strażnikom w Krańcu opisy krasnoludów i tego elfa. Znajdźcie ich.
- Ale…
- Wykonać! – wrzasnął Blekot.
Strażnicy posłusznie pokiwali głowami i wyszli z pomieszczenia.
Blekot wstał i zaczął w kółku chodzić po pokoju, przy okazji rzucając przekleństwami na prawo i na lewo. Gordon nie żartował, wrócił do Krańca.
Problem w tym, że Nietykalni nie mogą dowiedzieć się, że elf wciąż żyje.
-
Nieznajomy elf odstawił pusty kubek i westchnął cicho. Spojrzał na Gordona, wpatrującego się w niego świdrującym wzrokiem i cichym głosem rozpoczął opowieść. I mimo, że Gordon wiedział, że to nie jest żaden bard, tylko zwykły zabijaka, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Uwielbiał opowieści. Jak chyba każde dziecko.- Zaczęło się u krasnoludów – podjął elf. – Kiedyś jeden z nich wpadł na chory pomysł i stworzył kolczyk nowego typu. Idiota wbił sobie hak w ciało. W ten sposób, że ostrze wychodziło z ciała obok drugiego końca. Okropny widok. Gościa okrzyknięto psychopatą, ale niektórym, zwłaszcza tym młodym i gniewnym spodobał się ten pomysł i wkrótce po świecie chodziła spora grupka wariatów z hakami na plecach.
Gordon skrzywił się.
- Mało tego, wkrótce potem przyjęło się to u elfów – westchnął partyzant. – Ale okazało się, że pomysł z hakami okazał się przydatny.
Rodzice wytrzeszczyli oczy.
- Jeden z dowódców stwierdził, że można by stworzyć imitację takiego haka, z tą różnicą, że do ciała wbijałoby się ostrze. Druga część, róg haka miał być tylko atrapą, zatopioną w ciele. Dowódca ćpał, co do tego nie było wątpliwości, ale… - elf zamyślił się i wstał, by po chwili odwrócić się do nich plecami. Gordonowi przeszło przez myśl, że może partyzant musi uciekać, ale on spokojnie uniósł płaszcz do góry.
Rodzice jęknęli.
Na plecach elfa Gordon dostrzegł wystający, zaostrzony róg, a obok niezabliźnioną dziurę, oznaczoną wokół zaschniętą krwią.
- Tak – potwierdził rebeliant – właśnie to uratowało mi życie. Pierdolona atrapa wbita w plecy, nóż ukryty we własnym ciele. Przeszukali mnie, zabrali wszystkie sztylety. Poza tym jednym. Dzięki niemu przeciąłem więzy i spieprzyłem. Co z resztą też nie było łatwe.
Gordon odpłynął. Patrzył zafascynowany na przebite plecy elfa, czując mieszane uczucia podziwu i obrzydzenia. Nie potrafił zrozumieć, gdzie rodzą się osoby zdolne do takich pomysłów, ale z drugiej strony wbity w plecy sztylet uratował przynajmniej jednego elfa.
Wstał i odszedł do swojego pokoju.
To nie była wesoła opowieść. Ale przecież takie powinny być opowieści. Nie jakieś wybujane i kolorowe, pełne miłości, szczęścia, radości.
Powinny być pouczające.
-
Thared przechylił szklankę wypełnioną samogonem i skrzywił się. Miał ochotę wyrzec coś w stylu: „mocne gówno”, „pali w mordę” albo „na pohybel”, ale za każdym razem ogień rozpalony w przełyku skłaniał go ku refleksji, dlaczego w ogóle to pije.Oczywiście, nie byłby krasnoludem, gdyby nie lubił pić. Dlatego pił.
Uginał się pod presją otoczenia? Westchnął niezauważalnie.
- To trochę bez sensu – orzekł Mher.
Thared kiwnął głową. Picie jest całkiem bez sensu.
- Przecież sami nie raz zabijacie albo kradniecie – stwierdził Gher. – A jego chcecie zasztyletować za morderstwo.
Nietykalny spojrzał na nich i zaśmiał się lekko.
- Królowie i władcy też dochodzą do władzy lewymi sposobami, wspinając się wzwyż po trupach, a potem i tak ścigają morderców – wytłumaczył. – My sprawujemy władzę w Krańcu, czy to się komuś podoba, czy nie. I to my wyznaczamy reguły.
- Reguły, według których wam wolno wszystko, a innym nic – westchnął Ther.
- Po krótce, ale to dość subiektywna opinia – odparł Thared. – Po prostu swoje sprawy załatwiamy w swoim gronie, nie lubimy, kiedy ktoś z zewnątrz nam się wpierdala. Rozumiesz – co innego, kiedy siedzisz w rzece, a ktoś na ciebie szcza, a co innego kiedy też stoisz na brzegu, a gość sika do rzeki.
- A samemu szczać będąc w rzece ci nie przeszkadza?
Thared wzruszył ramionami.
- Szczasz do przodu, nie na siebie – wyjaśnił.
Krasnoludy mruknęły.
- Kraniec jest dziwnym miastem – orzekły.
- Dziwnym? – zdziwił się Thared. – Kraniec to piękne miejsce, uosobienie tego, jaki naprawdę jest ten kraj – śmierdzący, zaniedbany, przepełniony przez terror, strach i śmierć czającą się za rogiem.
Ther prychnął.
- Banalna definicja.
- Nie przeczę. Każdy potrafi jojczyć i narzekać, jak to jest chujowo. Żadna nowość. Ale widzisz, Kraniec jest przesiąknięty do szpiku złem. Tutaj nie istnieją terminy jak dobro czy sprawiedliwość. Równie dobrze mógłbyś szukać w lesie liściastym choinki.
- A tobie się to podoba – prychnął Gher.
- Podoba – potwierdził Thared.
- Co chcecie zrobić z elfem?
Krasnolud zamyślił się.
- Będę musiał porozmawiać z innymi. Zapewne go zabiją. Ale w jaki sposób – Thared wzruszył ramionami.
- Zabiją – syknął Mher.
- Nie byłbym takie pewny – odezwał się głos w kącie pokoju.
- Cicho, bądź! – warknął Thared, wstając nagle.
I wstrzymał oddech.
Gordon zbliżał się powoli, z przesadnym spokojem. Uśmiechał się delikatnie, mimo że czuł, jak strużka krwi nieustannie biegnie po jego plecach. W ręku trzymał krótki, nieporęczny sztylet. Na plecy zarzucił już kołczan.
- To tyle, jeśli chodzi o moją obecność tutaj – stwierdził.
Thared poczerwieniał nagle i krzycząc coś niezrozumiale, złapał za trzon topora, zbliżając się do elfa. Na przywitanie ciął na odlew, ale Gordon odskoczył z gracją.
W porównaniu do potężnego topora, jego sztylecik wydawał się śmieszny. Z drugiej strony, był kilkakrotnie razy lżejszy, a to dawało przewagę szybkościową. Zbliżył się do krasnoluda i pchnął. Nietykalny uskoczył wystarczająco szybko, ale niemal natychmiast opuścił lekko topór.
Elf nie poszedł za ciosem. Nie spodziewał się nawet, że krasnolud momentalnie opuści gardę, odsłaniając prawie cały tors oraz bijącą aortę.
- Na pewno tego chcesz? – szepnął Gordon.
Nie doczekał się odpowiedzi. Thared rzucił się na niego, tnąc powietrze raz w jedną, raz w drugą stronę. Elf uskakiwał, przeklinając pulsujący ból w okolicach kręgosłupa przy okazji każdego uniku. Koszula przykleiła się całkowicie do jego ciała.
Nie mógł zwlekać. Zdecydowanie ruszył do przodu, szukając słabego punktu. Kilka razy zamarkował wyjście do przodu, obserwując przeciwnika. Krasnolud nie dał się nabrać. Ponownie spróbował ugodzić elfa toporem.
Gordon zaryzykował. Wykonał piruet, słysząc świst topora. Kiedy pokonał pełny obrót, spostrzegł, że Thared stoi zaledwie centymetry obok niego, zaś topór w jego rękach jest opuszczony. Tym razem nie miał zamiaru przepuścić nadarzającej się okazji.
Krótkim ruchem ostrzem sztyletu przeciął gardło, natrafiając na aortę. Krew trysnęła obficie, dodając plamy także na przedniej stronie koszuli. Elf popchnął krasnoluda, który ryczał w niebogłosy, próbując niezdarnie zatamować sikającą krew. Już wcześniej upuścił topór, kurczowo chwytając dłońmi za gardło.
Kiedy Thared osunął się na podłogę, elf przeniósł ciężar na drugą nogę, spoglądając na kompanię krasnoludów.
Wszyscy nadal siedzieli przy stole, gapiąc się w niego szeroko otwartymi oczami. Lher próbował nawet wstać, ale wystarczył ruch sztyletu, by krasnolud usiadł z powrotem. Nie mieli szans dostać się do broni złożonej przy przeciwległej ścianie.
- Nie miejcie mi tego za złe – wypowiedział powoli. Koszula, niegdyś biała, teraz nabrała barwę nasyconej czerwieni.
Ther mruknął coś niewyraźnie, zapewne przeklinając elfa w duchu.
- Nadal pozostaję waszym dłużnikiem – zapewnił Gordon i ruszył do wyjścia, kątem oka obserwując każdego z nich.
Położywszy rękę na klamce, przystanął.
- Jeszcze jedno – dodał – kiedy już spotkacie się z rebeliantami, przekażcie Romeowi, że wróciłem.