Tekst zawiera kilka lekkich wulgaryzmów, a także dość drastyczne sceny - nie są zbyt "graficznie" opisane ale jednak są.
Poniższe opowiadanie to swoisty eksperyment z formą (przynajmniej dla mnie), napisany z perspektywy pierwszej osoby i głównie w czasie teraźniejszym. To historia ostatniej bitwy młodej Gwardzistki widziana całkowicie z jej perspektywy. Całość skupiona jest na uczuciach głównej bohaterki, jej rozterkach i wątpliwościach.
Całość osadzona jest w moim autorskim uniwersum łączącym w soie cechy fantasy i sci-fi, starałem się jednak nie przesadzić z fantastycznymi elementami.
Tekst oczyściłem z literówek najlepiej jak tylko mogłem, niemniej jednak, co ś mogło umknąć mojej uwadze - z góry przepraszam za podobne niespodzianki.
Życzę miłej lektury.
Oczyszczające Światło
Budzę się i otwieram oczy. Nie pamiętam tego, co mi się śniło. Prawie nigdy nie pamiętam. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to to, że musiał to być dobry sen bo nie obudziłam się z krzykiem. Często miewam złe sny, więc może to i dobrze, że nie wbijają się w moją pamięć. Rzeczywistość... Życie żołnierza jest dość straszne i bez tego. Patrzę w sufit swojej kajuty, szary, prosty. Rozglądam się po pomieszczeniu. Porządek, jak zwykle, mundur wisi dokładnie tak, jak go zostawiłam, wyprasowany, czysty i gotowy. Nienawidzę bałaganu, wszystko musi mieć swoje miejsce. Co więc robię w Gwardii? Ta formacja to w końcu apogeum bałaganu. Wojna to też chaos, bałagan. Co ja tutaj robię? Mogłabym przecież znaleźć spokojną pracę. Co mnie napadło?
Siedzę tu już od ponad roku. To poczucie obowiązku mnie tutaj trzyma i nakazuje mi znosić obecność całego brudu i chaosu wokół mnie. Chcę walczyć za swoją ojczyznę, za swoich braci i siostry, oraz, oczywiście za Cesarzową. Za ojczyznę... Ironiczne, bo nigdy jej nie widziałam. Odkąd pamiętam, to Statek-Matka był moim domem, ale to nie ojczyzna, to bardziej zastępczy dom. Słyszałam opowieści o domu naszego narodu, świętym mieście. Łza musiała być naprawdę piękna zanim ludzie przyszli i ją spalili. Czemu? Nie potrafię pojąć. Nikomu nie szkodziliśmy, chcieliśmy tylko pokoju. Komu to przeszkadzało? Oni chcieli nas wszystkich zabić... Nie obchodziło ich kogo mordują. Każdy stan, każda płeć, każdy wiek. Tak samo padali mężczyźni, kobiety i dzieci, od tych samych kul ginęli żołnierze, zwykli obywatele, Sukurfalane i Opiekunki. Nawet Najświętsza... Nawet Matka nasza została ranna, ugodzona przeklętym legionowym bagnetem... Ale przeżyliśmy i jesteśmy gotowi, by odzyskać to, co nam odebrano.
Zamyśliłam się, a tu pora wstawać, zaraz dowódca będzie chodził i nas popędzał. Brat czempion Aldilliel nie lubi, gdy ktoś z jego oddziału się spóźnia. Moim zdaniem trochę przesadza z tym porannym rygorem, ale co poradzić. To zabawne, mimo tego przesadnego zdyscyplinowania prywatnie to wspaniały przyjaciel, ciepły, uprzejmy i z jakiegoś dziwnego powodu samotny. To także świetny żołnierz i doskonały dowódca. Gdy nas prowadzi, wiem, że pod koniec dnia wszyscy wrócimy do domu cali i zdrowi. Trudno mi wyobrazić sobie kogoś równie godnego zaufania.
Znowu się zamyśliłam, głupia. Siadam i spoglądam przez okno, a właściwie ogromny, imitujący okno monitor. Widzę przestrzeń, ciemną, mroczną pustkę i zatopione w niej gwiazdy, setki, tysiące gwiazd. To trochę dziwne, bo zgodnie z ustaleniami powinniśmy być teraz w okolicach zasiedlonego przez ludzi globu. Pewnie jakieś opóźnienie. Za każdym razem, gdy patrzę przez to specyficzne okno, nie mogę oswoić się z myślą, że od tej kosmicznej pustki dzieli mnie gruba na kilkadziesiąt metrów warstwa pancerza i potężna osłona. Czuję się bezpiecznie. Kładę prawą dłoń na czole i szybko odprawiam poranne modły. Nie mam czasu na głębszą medytację, ale Pani zna moje intencje, zrozumie.
Wstaję i wbiegam pod prysznic znajdujący się w małym pomieszczeniu w mojej kajucie. Przyjemnie ciepła woda opłukuje me ciało. Minie kilka chwil zanim skończę, mam więc jeszcze trochę czasu na rozmyślanie. Nie potrafię się powstrzymać od myślenia nad nawet najbardziej głupimi, trywialnymi sprawami, do tego stopnia, że sama siebie zadziwiam. Po co ja właściwie się myję? Nie pocimy się jak ssaki, mundury i pancerze są szczelne, więc praktycznie się nie brudzimy, nawet w czasie walk. Starczyłoby przemyć twarz, ręce, może stopy i miejsca intymne. Mimo to opłukuję się cała, jak prawie każdy. To trochę tak, jakbyśmy chcieli spłukać z siebie coś złego, albo robimy to dla prostej, głupiej przyjemności. Nie, to nie ma sensu, ja zdecydowanie wolę tradycyjną kąpiel... Bardzo cenię sobie możliwość zanurzenia się w ciepłej wodzie, znaczy się w całości, nawet po szubek głowy. Czuję się wtedy wolna, trochę jakbym latała, wszystko jest wtedy jakby spowolnione i ciągłe, nieposzarpane. Prysznic zaś? Masa kropelek smagających ciało. Zawsze mnie łaskoczą. Lubię to uczucie ale irytuje mnie hałas wody padającej na kafelki. Niektórzy podobno śpiewają, ja jednak nie wiem, jak można śpiewać w takim hałasie. Koniec. Wycieram się szybko i wieszam ręcznik, by spokojnie wysechł i nie zaczął śmierdzieć od wilgoci. Ciekawe, nie mam żadnych przemyśleń na temat ręcznika. O! Zaraz, jednak mam. Nie! Nie mam czasu na nie, muszę się jeszcze ubrać.
Podchodzę do wieszaka, na którym wisi mój mundur, prosty, jasny, z kilkoma srebrnymi i złotymi zdobieniami, głównie na pasie, naramiennikach i kołnierzu. Nie lubię go, jest taki... Prymitywny, zbyt prosty, jak na mój gust. Ja bym doszyła jeszcze jakieś zdobienia, może kilka emblematów Łzy tu i tam, może motyw z cierniowym pędem, albo kwiatami, żeby przypominał nieco bardziej tradycyjne suknie lub sprzęt Straży Świątynnej. Zwłaszcza Straży, siostry noszą takie piękne zbroje i mundury. Kto wie, może kiedyś wstąpię do nich, zasilę ich szeregi. Kogo ja oszukuję? W najlepszym razie paskudnie długa droga przede mną. Jestem kompletnym beztalenciem, jeśli chodzi o psionikę. Nie potrafię nawet skutecznie stosować telekinezy! Przynajmniej potrafię dość dobrze strzelać.
Zakładam spodnie - praktyczne, ale mało kobiece. Ja rozumiem, że spódnica byłaby niepraktyczna, zwłaszcza podczas zakładania pancerza ale i tak szkoda. Żeby było gorzej, całość jest w sumie dość obcisła i moim zdaniem niezbyt wygodna, zwłaszcza przez usztywnione, zintegrowane nakolanniki. Trudno przecisnąć szerokie stopy przez to miejsce. Nie zapinam pasa, tylko zakładam koszulę, prostą, ale posiadającą te same wady co spodnie - usztywnione elementy, tym razem na ramionach i łokciach. Zapinam koszulę, wpuszczam ją w spodnie i dopiero zamykam całość klamrą pasa. Przyczepiam miękkie naramienniki. Nie mam na nich żadnych zdobień, podobnie jak na piersi. Jeszcze nie miałam okazji wyróżnić się w boju. Mocuję sztywny, ozdobny kołnierz. Przypinam go bez pośpiechu, upewniam się, że jest równo przymocowany. To chyba jedyna ładna część tego munduru.
Na koniec przeglądam się jeszcze w lustrze, nie wiem po co. Nie ma we mnie nic brzydkiego, ale też nic wybitnie pięknego. Cętki pod oczami są równe, na nosie już nie za bardzo, oczy niebieskie jak zawsze. Figura w sumie też może być. Nie zmieniam się, więc po jaką cholerę codziennie gapię się w to lustro?
Drzwi do kajuty otwierają się. Brat Aldilliel staje w drzwiach, jak zawsze opierając się plecami o framugę. Wygląda świetnie z swoim mundurze, ozdobionym kilkoma medalami oraz świętymi ikonami. A twarz? Dumna, zdobna pięknymi złotymi oczyma i łuskami czerwonymi jak krew. Jest wspaniały.
- Gotowa, siostro? - Pyta tym swoim niskim, przenikliwym głosem. Słodka Cesarzowo, jak ja uwielbiam ten głos. Mogłabym go słuchać całymi dniami.
- Gotowa, bracie. Kiedy wyruszamy? - Odpowiadam i pytam głupio, stając jednocześnie na baczność.
- Spocznij siostro. Ile razy mówiłem ci, byś tego nie robiła? Jesteśmy Gwardią Cesarzowej, bractwem, jesteśmy sobie równi. Prowadzę was tylko ze względu na doświadczenie. - Zwraca mi uwagę, słusznie z resztą ale i tak nie potrafię się tego wyzbyć. Dziwne, tylko on tak na mnie działa.
- Pytałaś, kiedy wyruszamy? Praktycznie zaraz - ruszaj do zbrojowni po pancerz i broń. Odprawę dam już na pokładzie korwety.
Widzę jak odchodzi, jeszcze zanim jestem w stanie coś odpowiedzieć. Masa pytań ciśnie mi się na usta, a on sobie idzie! Cóż, kazał iść do zbrojowni, tak też uczynię.
Idę przez jasne korytarze statku, zdobione licznymi łukami. Są piękne ale dziwnie chłodne. Wreszcie docieram do zbrojowni, całe szczęście, że moja kajuta jest blisko, bo inaczej musiałabym się nabiegać. Dziwne, nic jeszcze nie jadłam, a nie czuję głodu. Otwieram drzwi i wchodzę do przypisanej dla mnie specjalnej komory. Pancerz wspomagany to skomplikowana maszyneria i musi być zakładany przez specjalny automat. Staję w wyznaczonym miejscu komory, wciskam przycisk i rozkładam ręce zgodnie z instrukcją. To trochę jak przejażdżka kolejką górską, tylko to nie ja się ruszam, a wszystko wokół mnie. Zakładanie tego pancerza nigdy się nie nudzi. Tyle wysięgników, lśniących metalowych części, mechanizmów. Wszystko to w ruchu, szybko i sprawnie. Najpierw napierśnik, potem naplecznik, osłona krocza, pancerny pas, nabiodrki, buty, nagolenice, potem elementy pancerza na ramionach, rękawice. Automat zapina klamry, po czym dopina kolejne elementy, chroniące łączenia, to jest nakolanniki, nałokietniki, naramienniki i inne takie. Z tym wszystkim nie jestem prawie w stanie się ruszyć. Prawie na końcu końcu montowany jest specjalny plecak z generatorami zasilającymi siłowniki pancerza, broń i systemy podtrzymywania życia. Zapinane są ostatnie klamry. Koniec. Reszta zależy ode mnie. Otwieram szafkę i wyciągam karabin kinetyczny. Piękna i potężna broń, ta śliczna zabaweczka niejednokrotnie uratowała mi życie. Z plecaka wysuwa się opancerzony, segmentowany przewód zasilający. Podłączam karabin. Kliknięcie klamry na karabinie i gotowe. Ładuję karabin i zabezpieczam go. Resztę magazynków mocuję do pasa, biorę też granaty. Na sam koniec samodzielnie zakładam hełm. Ten łączy się automatycznie z resztą zbroi. Przed oczami widzę wszystko, co może mi być potrzebne podczas walki, to jest stan pancerza, ilość amunicji, nawet moje własne tętno. Wszystko w normie. Uwielbiam ten sprzęt, niezawodny i piękny. Ruszam spokojnie w kierunku doku. Ciekawe, chodzenie w tej ciężkiej kupie metalu jest dla mnie naturalne. Łagodne buczenie siłowników uspokaja mnie. Niewielki opór podczas wykonywania każdego ruchu wcale mi nie przeszkadza. Pamiętam moje pierwsze dni w Gwardii i trud, jaki sprawiało mi poruszania się w tej zbroi, jak jej nienawidziłam. Teraz, to jak moja druga skóra, a właściwie drugie ciało. Piękne ciało, warto dodać.
Dok jest niedaleko, więc nie ma sensu korzystać z magnetycznej kolejki. Starczy przejść parę kroków, zjechać windą i gotowe. Panuje względna cisza, jedyne co słychać, to tupanie pancerzy pozostałych żołnierzy. Masywne, harmoniczne uderzenia metalu o matową posadzkę. Tylko w dźwiękach da się wyczuć masę tych maszyn, ruchy są bowiem płynne, precyzyjne i delikatne. Wsiadamy wszyscy do windy. Nie rozpoznaję nikogo, choć każdy pancerz jest charakterystyczny. Nie ma to jednak znaczenia. Winda rusza gładko i błyskawicznie przyspiesza. Jesteśmy zdyscyplinowani i cisi, gotowi do walki.
Winda zatrzymuje się. Otwierają się drzwi i wszyscy wychodzimy, jak jedno ciało. Iluzja jedności szybko jednak znika. Rozchodzimy się do swoich korwet. Hangar jest duży, ale nie przesadnie. Dziesięć korwet stacjonuje w tej części, drugie tyle znajduje się w niewidocznej, bo umieszczonej po przeciwnej stronie statku kolejnej komorze hangaru. Fantastyczne pomieszczenie, nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. Pełno tu maszyn służących do naprawiania i przezbrajania korwet, całość oddzielona od przestrzeni kilkoma grodziami pancernymi umieszczonymi w długim korytarzu startowym. Wszystko to funkcjonuje płynnie, zupełnie niemechanicznie, dokładnie tak, jakby było żywe. Jedne wysięgniki ładują zasobniki z amunicją, inne, zakończone specjalnymi przystawkami dokonują ostatnich poprawek na maszynach, tuż przed odlotem. Ktoś, kto nas nie zna mógłby powiedzieć, że narażamy się w ten sposób na różne awarie, dziwnym jednak trafem, te nigdy się nie zdarzają. Wypatruję swojego statku. Widzę, mniej więcej w środku rzędu, Aldilliel stoi przed nim, oczywiście w swoim pancerzu i wypatruje mnie... I reszty oddziału. Słodka Cesarzowo, jego pancerz jest taki piękny z tymi wszystkimi ikonami i innymi zdobieniami! Podchodzę, właściwie podbiegam, a on milcząc wskazuje mi wnętrze statku, ciężkiej, świetnie opancerzonej i uzbrojonej korwety. Kocham te statki, są takie śliczne, zwinne i, co najważniejsze, bezpieczne. Wchodzę do środka.
Brat czempion jest tuż za mną. Tylny właz zamyka się tuż za nim. Znaczy to, że byłam ostatnia, znowu. Luk transportowy korwety ma trzy przedziały, każdy dla jednego oddziału. Zajmuję miejsce w swoim. Siadam obok reszty i zapinam klamrę bezpieczeństwa. Aldilliel siada tuż obok mnie, na specjalnym miejscu dla dowódcy. Rozglądam się dookoła, jest dość ciemno ale bez problemu rozpoznaję pancerze moich braci i siostry. Deillil, nasz najlepszy strzelec, wysoki, szorstki, zawsze cichy i niesamowicie zdyscyplinowany. Nosi specjalny hełm z ulepszonymi wizjerami. Kiedyś zastanawiałam się, czemu nie nosi po prostu karabinka z celownikiem optycznym. Powiedział mi, że gdyby skończyła mu się amunicja i musiał strzelać z broni wroga, celownik na nic by mu się nie zdał, a tak ma stosowną optykę wbudowaną w hełm. To takie oczywiste, a ja byłam taka głupia, że tego nie dostrzegłam. Podziwiam go, jest taki spokojny w każdej sytuacji, choć niestety stał się przez to bardzo zimny. Trudno się z nim rozmawia. Zawsze mam wrażenie, że coś przed nami ukrywa, coś osobistego i smutnego zarazem. Kolejny jest Kirael, najmłodszy spośród nas, zawsze noszący czarną szarfę na piersi. Dobry żołnierz i wspaniały przyjaciel, świetny towarzysz broni. Nie raz, nie dwa wyciągnął mnie spod nieprzyjacielskiego ognia. Chyba tylko Aldilliel uratował mi tyłek więcej razy. Nie, żeby często musieli to robić, ale fakt się liczy. Ja też mam kilka podobnych akcji na koncie. Jesteśmy w końcu braćmi i siostrami. Każdy z członków naszego oddziału oddałby za drugiego życie i to bez wahania. Jest jeszcze siostra Guillina, druga obok mnie kobieta w oddziale, wspaniała, choć brakuje jej dyscypliny. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do mnie, totalnego beztalencia, potrafi zrobić użytek ze swojego umysłu, choć nie strzela tak dobrze jak ja. Siostra jest typową indywidualistką i często zostawia nasz oddział, by dokonać zwiadu lub zajść wroga. Przez to jej pancerz nosi ślady licznych trafień objawiających się jako rozmaite rysy i drobne wgniecenia. Mało o niej wiemy, jest taka cicha, bardziej nawet niż Deillil. To dziwne, bo jest taka śliczna, a w jej czerwonych oczach nie widać smutku. Nie mam pojęcia, co z taką urodą porabia wśród Gwardzistów. Aldilliel? To nasz anioł stróż, nasz czempion. Zawsze zadbany, w pięknym pancerzu zdobionym ikonami i medalami. Nosi karabin termiczny, by chronić nas przed wrogimi czołgami. To krótkodystansowa, uniwersalna broń ale przez to brat często się naraża. Zawsze bardzo się o niego martwię. Gdyby poległ... Nawet nie chcę o tym myśleć. Jego mądrość i doświadczenie niejednokrotnie ratowały nas z opresji. Pamiętam nawet taki jeden moment.
Walczyliśmy w mieście, w czasie słynnej już bitwy o Khor-Madin. Byliśmy częścią dużej grupy uderzeniowej prowadzącej natarcie od południa w kierunku imubiańskiego ratusza. Mieliśmy wesprzeć nasze wojska powietrznodesantowe desperacko broniące się w centrum miasta, które same kilka godzin wcześniej zdobyły. Główne siły, to jest Lord Surfalano i pięć kompanii Straży Świątynnej już szturmowały główne ludzkie umocnienia, my właściwie tylko wzmacnialiśmy ich prawą flankę. Miasto leżało w ruinie, nie było ani jednego nietkniętego budynku. Kilka godzin przed szturmem cale eskadry fregat i korwet przeleciały nad miastem i solidnie je ostrzelały, by zmiękczyć obronę. Ludzie nie mieli czasu posprzątać ciał zabitych cywilów. Nie obchodziło nas to, mogli w końcu ewakuować ludność. Ostrzegaliśmy ich, proponowaliśmy im nawet złożenie broni i załatwienie całej sprawy bez rozlewu krwi. Po tym nie było już jednak mowy o negocjacjach. Niestety, nawet po bombardowaniu Legion pozostał silny. Ludzie są jak karaluchy, zdolne przetrwać praktycznie wszystko. Przedzieraliśmy się przez zgliszcza metodycznie likwidując pojedyncze, prowizoryczne siedliska oporu. Ludzi było wielu, zaś miasto było ogromne, nic więc dziwnego, że nasze siły szybko uległy dość znacznemu rozproszeniu. Na szczęście nasze wojska są świetnie przygotowane na taką ewentualność. Każdy oddział jest w stanie poradzić sobie praktycznie z każdym zagrożeniem. W pewnym momencie jednak trafiliśmy na trudną przeszkodę. Ciasną alejkę chronioną przez trzy stanowiska z ciężkimi karabinami maszynowymi, praktycznie bez możliwości flankowania. Wychylenie się zza osłony praktycznie oznaczało samobójstwo. Zostaliśmy przyszpileni. Aldilliel wpadł jednak na dobry pomysł. Zdecydował się wezwać wsparcie lotnicze lub przynajmniej ostrzał z naszych czołgów oblężniczych. Niestety, nie zdążył, z zza rogu wychylił się wrogi czołg. Potężne stalowe bydlę. Imubiańskie pojazdy pancerne bardzo skuteczne w walce obronnej, mają niski profil i są świetnie opancerzone. Każda z tych stalowych bestii ma jednak jedną wadę, mianowicie, wieża nie ma zdolności do pełnego obrotu, a to znaczy, że tył takiego czołgu to jedno wielkie martwe pole. Normalnie maszyny te poruszają się przy wsparciu piechoty, co przynajmniej częściowo neguje tę wadę, ten jednak był sam, jeśli nie liczyć tych trzech strzelców w oknach. Brat czempion kazał na odwrócić uwagę bydlaka i ciężkich karabinów. Tak też zrobiliśmy - rzuciliśmy granaty i zaczęliśmy pruć na ślepo. Wszystkie karabiny, tak dwa zamontowane w czołgu, jak i trzy w oknach odpowiedziały nam istnym huraganem ognia. To było coś pięknego. Schowaliśmy się ponownie i patrzyliśmy tylko na fajerwerki. Pociski smugowe jak złote wstęgi przecinały powietrze, ich świst pieścił nasze uszy. Nagle usłyszeliśmy ten dziwny huk, piękny, nienaturalnie ciężki dźwięk wystrzału karabinu termicznego, a kilka sekund potem potężną eksplozję. Deillil wychylił się ostrożnie. Dym z płonącej wrogiej maszyny praktycznie uniemożliwiał wrogim strzelcom celowanie, pozwalając bratu na spokojne zajęcie się nimi, dzięki wizjerowi termicznemu. Trzy krótkie strzały. Uwielbiam ten dźwięk. Krótki, silny ale nie przesadnie głośny. Było już bezpiecznie. Wskoczyłam na wrak czołgu i stanęłam przy uchylonym włazie. Ostrożnie otworzyłam go o zerknęłam do środka. Dowódca czołgu leżał tam, na wpół żywy, w czarnym mundurze z orłem na piersi. Jego twarz wyglądała okropnie, cała popalona. Patrzył na mnie tymi ludzkimi, nienawistnymi ślepiami. Nie myśląc wiele sięgnęłam po pistolet kinetyczny i oddałam trzy strzały. Musiałam mieć pewność. Miałam potem wyrzuty sumienia, było mi wstyd tego, co zrobiłam. Nie tak wygląda honor, nie tak traktuje się rannych, nawet wrogów. Zachowałam się jak człowiek, jak podły, pozbawiony honoru Deial'lin. Tylko czy na wojnie jest miejsce na honor? Czy oni zasługują na honorowe traktowanie? Kiedyś myślałam, że tak. Byłam głupia.
Aldilliel wkrótce potem został ranny w nogę i musieliśmy się wycofać. Byłam zdruzgotana widząc rannego brata, krew wypływającą z rany, szlachetną krew naszego ludu. Pancerz był przebity, dokładnie jak kartka papieru, nie ochronił go. Jeśli tak łatwo jest zostać rannym, nawet mając najlepszy sprzęt, to równie łatwo jest zginąć. Byłam naiwna, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wojna jest okrutna i nieprzewidywalna. Tak bardzo okrutna... A może to po prostu ludzie są okrutni?
Nasz oddział został odesłany na tyły - z rannym czempionem nie mogliśmy zdziałać zbyt wiele na linii frontu, więc zajęliśmy się ochroną naszych linii zaopatrzeniowych i tworzyliśmy swego rodzaju oddział rezerwy. Gdyby szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę wroga, wkroczylibyśmy do walki tak, czy tak. Na szczęście dla nogi Aldilliela nie musieliśmy. Niestety, docierały do nas tylko skrawki informacji z linii frontu. Już same raporty o ludzkim okrucieństwie brzmiały przerażająco.
Nasi żołnierze dokonali strasznych odkryć. Zostaliśmy oddelegowani, by oczyścić i zbadać to miejsce. Wiele plutonów przeszło już tamtędy, lecz nie mieli czasu, by zająć się, jak to określili, "nowymi braćmi i siostrami". Gdy dotarliśmy na miejsce... Płakałam. Gdy pomyślę o tym, co tam widziałam i co zapewne zobaczę i tutaj, wciąż chcę. W takich chwilach serce ściska mi niewypowiedziana nienawiść. Wciąż żałowałam dobicia rannego czołgisty, ale z innego powodu. Ten potwór nie zasłużył sobie na tak szybką śmierć...
Doszliśmy na miejsce. Miasto było zrujnowane i ciche, wszędzie wokół leżały zwłoki ludzi, tak żołnierzy, jak i cywilów, głównie pod ścianami. Nasi żołnierze dokonali tam egzekucji. Dziś rozumiem, co wzbudziło ich gniew. Doszliśmy do wysokiego muru z uchyloną bramą z napisem w plugawym ludzkim języku, nie potrafiliśmy go odczytać. Weszliśmy do środka. To, co zobaczyłam zmieniło mnie na zawsze, i chyba nie tylko mnie. Nasi sanitariusze opatrywali rannych, nie byli to jednak ludzie ani nasi żołnierze. To były istoty, które mogę opisać jako skrzyżowanie człowieka z bydłem, dwunożne, zdecydowanie inteligentne. Idąc patrzyłam na twarze tych istot, a było ich tam kilkaset, jeśli nie więcej. Widziałam strach i cierpienie ale i blade światełko nadziei. Nie rozumiałam do końca tego, co zobaczyłam dopóki nie weszłam do hali fabrycznej, jak to określił jeden z braci. Takiego okrucieństwa nie widziałam nigdy. Było tam więcej tych istot, martwych, skatowanych i zabitych w potworny sposób. Cała hala zawalona była zwłokami w różnych stadiach produkcji. Dosłownie i w przenośni była to rzeźnia. Z jednej strony hali było wejście dla bydła, tam też ich zabijano, po kolei, strzałem w głowę za pomocą specjalnego, pneumatycznego urządzenia przypominającego pistolet. Potem dowiedziałam się, że te pistolety często zawodziły, niejednokrotnie ogłuszając tylko ofiary budzące się w czasie dalszego procesu. Wielu też celowo nie strzelano w głowę. Nie było żadnej bariery, niczego, co oddzielałoby żywych od martwych. Słodka Cesarzowo, mogę sobie tylko wyobrazić ten strach, jaki musiało budzić to miejsce. Coś okropnego. Tego dnia poznałam nowe uczucie. Nienawiść, niczym jad sączącą się z mego serca.
Pomagaliśmy przy zbieraniu ciał, podczas gdy nasze lotnictwo zbierało ocalałych, zabierało ku świetlanej przyszłości. Mogliśmy być pewnie, że przynajmniej dla tej małej w sumie garstki koszmar się skończył. Pocieszało mnie to. Nagle ta wojna stała się czymś więcej niż aktem zemsty i odwetem. Nasza obecność stała się wtedy znakiem wolności, czymś dobrym. To, co zastaliśmy na Khor-Madin zmieniło nas wszystkich. Walczyliśmy nie tylko za nas samych, ale i za wolność... Za życie innych istot. Wiele też zmieniło się w naszych wojennych doktrynach. Ze względu na obecność nowych przyjaciół zaprzestaliśmy masowych bombardowań i stosowania broni masowego rażenia z wyjątkiem najbardziej krytycznych sytuacji. Ocaliliśmy tak miliony.
Co się zaś tyczy samego bydła. Cesarzowa przygarnęła ich jak własne dzieci i obdarzyła ich swoją miłością. Dziś mieszkają pośród nas jako Bracia Mniejsi, adoptowane pociechy naszej Pani. To wspaniałe istoty. Ochrzciliśmy ich jako Madi'lin lub Madini, jak kto woli, na pamiątkę Khor-Madin, miejca, w którym pierwszy raz na nich trafiliśmy. Nasi nowi bracia są w sumie niezbyt estetyczni, jeśli mam być szczera, choć nie można im odmówić pewnego specyficznego uroku. Wszystkie swoje wady nadrabiają jednak charakterem. To bardzo opiekuńcze, delikatne i uczuciowe stworzenia, wyprane praktycznie z jakiejkolwiek agresji, godne naszego podziwu i szacunku. Ktoś mógłby stwierdzić, że pasożytują na nas, nie mamy z nich bowiem żadnego pożytku. Sami trzymamy ich z dala od wojny, zaś ich nieporadne ręce sprawiają, że nie nadają się do żadnej poważnej pracy, choć garną się do pomocy jak tylko mogą. Niemniej, sama ich obecność jest korzyścią samą w sobie, zaś serce Cesarzowej jest bezgranicznie wypełnione miłością, której starczy zarówno dla nas, jak i dla nich.
Z zamyślenia wyrywa mnie huk silników, ciężki, tłumiony przez pancerne płyty. Maszyna drży. Startujemy.
Z sufitu wysuwają się monitory pokazujące obraz z zewnętrznych kamer. Przez pierwsze kilka sekund widzimy jeszcze boczną ścianę tunelu, a zaraz potem czarną kosmiczną pustkę. Sądząc po pozornym ruchu gwiazd zakręcamy. Pancerze i komora transportowa tłumią skutecznie inne siły, nie czujemy więc ruchu statku, możemy go jedynie widzieć. Na brzegu ekranu, po lewej pojawia się wreszcie wrogi glob, piękna, gęsto zachmurzona planeta, a wokół niej orbitują nasze okręty. Nie było żadnego opóźnienia! Po prostu moja kajuta zwrócona była w przeciwną stronę. Głupia, mogłam się domyślić. Dostrzegam małe fregaty o potężnych dziobowych bateriach, ale i ogromne krążowniki, podobne do naszego, a właściwie to większe. Nasz okręt to lekki krążownik, wyspecjalizowany w niszczeniu wrogich myśliwców. Reszta gwardii z tego powodu nazywa maszyny tej klasy pieszczotliwie "packami na muchy". W oddali, blisko księżyca planety widzę masywną sylwetkę Anioła Niszczyciela. Jak zawsze prezentuje się wspaniale. Ten gigant mierzy ponad pięćset kilometrów i najeżony jest wszelkiego rodzaju bronią. Widzę, jak dziobowe, wielkie działo termiczne lśni czerwonym światłem. Stygnie. Niedawno musiało zostać odpalone. Wszędzie wokół widzę wraki ludzkich okrętów, stopione, powykręcane kupy metalu i technoorganicznych szczątków, nie potrafię rozpoznać żadnych cech charakterystycznych z wyjątkiem może rozmiaru. Z pewnością jest tam kilka zniszczonych krążowników i jeden czy dwa pancerniki lub lotniskowce.
Brat Aldilliel siedząc zaczyna odprawę. Mówi głośno i wyraźnie:
- Bracia i siostry. przed nami kolejne zadanie i tym razem nie będzie należało do najłatwiejszych. Wraz z dwoma pozostałymi oddziałami zostaniemy zrzuceni tutaj, na prawej flance naszych głównych sił. - mapa miasta wyświetliła się na monitorach. - Plany operacji już pobierają się do komputerów w waszych pancerzach. Do rzeczy jednak. Naszym zadaniem będzie, jak zwykle, ochrona flanki. Nasz zwiad donosi, że wróg szykuje się do potężnego kontrnatarcia, które ma spowolnić nasze siły. Spora grupa uderzy z boku starając się wykonać manewr oskrzydlający. Nie możemy na to pozwolić. Wróg będzie spodziewał się okopanych wojsk, dlatego też urządzimy im niespodziankę. Mianowicie zaatakujemy pierwsi. Napadniemy na kolumnę pancerną zdążającą na miejsce zbiórki. Niestety, Anioł Niszczyciel nie będzie mógł przeprowadzić precyzyjnego bombardowania ze względu na zachmurzenie, więc będziemy zdani na siebie. Na szczęście wsparcie korwet powinno być wciąż dostępne po lądowaniu.
- Czego mamy się spodziewać, bracie? - pyta Kirael nieco naiwnie.
- Tego co zawsze, tylko w większej ilości. Będziemy atakować kolumnę pancerną, jak już mówiłem. Najlepiej będzie zasadzić się w jakiejś ciasnej uliczce, co zniweluje siłę ognia wrogich pojazdów, choć wciąż będziemy musieli zmierzyć się z co najmniej jedną kohortą piechoty, to jest setką żołdaków minimum. Damy radę. pierwsza drużyna ma na podorędziu ręczne działo termiczne, więc pancerni nie sprawią nam kłopotów.
- A co z Szaroskórymi, bracie? Podobno są w tym regionie. - pyta ponownie Kirael. Jest zdecydowanie zbyt gadatliwy, choć z drugiej strony, lepiej wiedzieć pewne rzeczy niż dać się głupio zaskoczyć.
- Dobre pytanie. Wiemy o jednej kompanii, która została oddelegowana do obrony ratusza, tak więc zajmą się nimi Strażniczki Świątynne, my jednak nie musimy się tym martwić. Rozluźnijcie się teraz bracia i siostry, póki możecie. Mamy jeszcze dobre kilka godzin zanim dotrzemy na miejsce.
Robimy dokładnie to, co nakazał nam Aldilliel, wszyscy zgodnie zdejmujemy hełmy i robimy swoje, czyli siedzimy cicho. Nie chcemy mówić o wojnie, ta i tak czeka na nas na dole, a poza czasem walk niezbyt często się spotykamy. To w sumie dość ironiczne. Ratujemy sobie nawzajem życie, stajemy do boju ramię w ramię, a nie mamy o czym rozmawiać. Wszyscy jesteśmy też samotni z tego, co wiem, choć pasujemy do siebie jak ulał. Czemu? To proste. Strach, unikamy bliższego kontaktu ze strachu przed stratą. Śmierć dopadnie nas prędzej, czy później... Wiemy to i akceptujemy, mimo to kochamy się jako siostry i bracia, ale nie więcej. Utrata brata, czy siostry to jedno, ale śmierć partnera to coś, czego nie potrafię i nie chcę sobie wyobrazić. Utrata najbliższej na świecie istoty, tego lub tej przeznaczonej na całe, wieczne życie to z pewnością coś strasznego. Słyszałam o takich przypadkach ale niestety, czy raczej na szczęście nie miałam okazji kogoś takiego spotkać.
Ta cisza jest bardzo niezręczna, tym bardziej, że nasza pozycja sprzyja rozmowie. Siedzę naprzeciw Kiraela, Deillil naprzeciw Guilliny, a Aldilliel na swoim specjalnym miejcu, obejmując nas wszystkich wzrokiem. Błękitne, bystre oczy naszego wyborowego strzelca patrzą głęboko w bezkresną głębię rubinowych oczu naszej ślicznej zwiadowczyni, trochę jak na życzenie, jakby odbierali mój żal z powodu naszej samotności.. Może coś się między nimi rozwinie. Miłość to takie piękne uczucie, zwłaszcza w trudnych chwilach. Znowu siedzę jak głupia i rozmyślam, podczas gdy Kirael jest sam! Patrzę na niego. Opiera głowę na ramieniu i patrzy bezmyślnie w podłogę. Jego oczy są smutne, dłoń ściskająca szarfę drży. To dziwne, zawsze jest bowiem energiczny i wesoły. To pewnie strach, na wszelki wypadek jednak zapytam.
- Bracie? - rzucam lakonicznie.
- T-tak, siostro? - odpowiada. Wie, że mówię do niego.
- Czy coś nie tak? Źle wyglądasz.
- To tylko strach. - Wiedziałam! Jednak coś potrafię! - Mam złe przeczucia, bardzo złe.
- Nie przesadzasz aby? Czego się boisz? - pytam, dopiero po chwili dochodzi do mnie, jak agresywnie musiało to brzmieć.
- Nie wiem... Po prostu się boję. Siostro, nigdy nie czułem tego wcześniej. No, może raz, ale nie chcę to tym mówić...
- Na mnie możesz liczyć, jesteśmy jednością, bracie, jeśli nie możesz zaufać żadnemu z nas, to komu? Może razem damy sobie z tym radę? - staram się pomóc jak mogę, nieudolnie, wiem ale jednak.
- Siostro, mam tylko jedną prośbę. Jeśli coś mi się stanie, weź mój amulet, tylko tyle, nie chcę by wpadł w łapy ludzkich hien.
- Bracie, nic ci nie będzie, wrócimy jeszcze dzisiaj do domu, jak zawsze. Ale... Jeśli coś miałoby pójść nie tak, obiecaj, że zrobisz to samo dla mnie. - uśmiecham się, starając się go pocieszyć. Strach nigdy go nie zaskakiwał w taki sposób, zawsze go przezwyciężał, teraz jednak patrzę na niego. Jest sparaliżowany, wyraźnie ciężko oddycha.
- Dobrze, siostro, obiecuję, choć nie będzie to konieczne. Dzisiaj wszyscy zobaczymy dom...
Słyszę, jak szepce coś do siebie, nie rozumiem jednak dokładnie co. Dobrze jednak, że wreszcie do niego dotarło. Hałas. Wchodzimy w atmosferę, na ekranach widzimy tylko czerwień i mimo amortyzacji słyszymy wstrząsy. Nie boję się jednak. Ten statek jest twardy, wytrzyma, jak zawsze. Mijają długie minuty. Nie wiem, czemu ten czas zawsze mi się tak dłuży. Mówi się, że jest tak z każdą sytuacją, której się boimy, że trwa jak cała wieczność. Biedny Kirael, jeśli dla mnie wejście w atmosferę, którego się nie obawiam trwa tak długo, co on musiał czuć ze swoim strachem?
Widzę biel, ogromne pasma chmur poniżej naszej pozycji. Korweta wbija się w nie z zawrotną prędkością i wychodzi pod nimi poziomując lot. Teraz pójdzie już szybko. W oddali widać miasto. Ogromna ludzka metropolia stoi w ogniu. Dym, czarny jak ludzkie serca miesza się z chmurami. Piękny widok. Wiem, że dzisiaj jest nasz dzień. W takich chwilach odzywa się we mnie prawdziwy żołnierz Cesarzowej. Istota silna, nieznająca strachu, pełna wiary i zapału, a także miłości do swego ludu. Wyrok na ludzi już został wydany, zwyciężyliśmy, oni tylko tego jeszcze nie zauważyli. Naiwni. Chcąc, nie chcąc uśmiecham się na ten widok. Wiem, że to niemoralne, okropne, tam giną bowiem niewinni, ale widok wrogiego miasta w ruinie napełnia me serce radością, jako drobne zadośćuczynienie za Łzę, która spłonęła tak samo, tylko z ludzkiej ręki.
Zbliżamy się szybko, a razem z nami dziesiątki innych korwet. Cesarzowo, jakie to miasto jest ogromne! Stolica Khor-Madin była mała w porównaniu do tego potwora-miasta. Budynki ciągną się po horyzont. Strefa walk, światła wystrzałów poniżej nas są wyraźne i intensywne, są wszędzie. Zakładamy hełmy. Jesteśmy gotowi. Spoglądam jeszcze raz na korwety. Jesteśmy pod ostrzałem karabinów, pociski jednak odbijają się od pancerza. Dobrze, że jesteśmy skryci pod takim samym pancerzem, inaczej moglibyśmy... W tej chwili widzę, jak jedna z korwet staje w płomieniach trafiona rakietą. Pilot każe nam się trzymać, przyspieszamy.
Na kamerach wyraźnie widać mijające nas pociski. Coś dużego przelatuje obok naszej burty. Myśliwiec, legionowy Gladius. Zaraz za nim kolejny, a potem jeszcze jeden. Już po nas.
Mijają długie, długie sekundy i rozbrzmiewa alarm, ciągły, głośny i irytujący. Pilot ponownie każe nam się trzymać i... Modlić. Czerwone światło bije po oczach, robi się ciemno. Wstrząs, bardzo silny mimo amortyzacji. Światła gasną, włącza się kolejny alarm, tym razem rozbrzmiewa przerywanym dźwiękiem. Wszystko dzieje się zbyt szybko by myśleć. Spadamy. Kolejny wstrząs, długi i potężny, słyszę wyginający się metal, monitory wyłączają się. Ciemność.
Otwieram oczy. Jest ciemno, nic na statku nie działa, połączenie z wewnętrzna siecią zostało zerwane. Nie mogę się ruszyć, choć wiem po odczytach wyświetlanych przez hełm, że nic mi nie jest. Słyszę dziwny dźwięk, jakby metal ocierany o metal. Po oczach bije mi potężne światło, filtr w hełmie nie nadąża z dostosowaniem się. Widzę brata Kiraela trzymającego w rękach wielką bryłę metalu. Odrzuca ją na bok i wyciąga rękę. Pomaga mi wstać. Jestem cała obolała. Pancerz uchronił mnie przed poważnymi obrażeniami, ale i tak musiało mną ostro rzucać, skoro straciłam przytomność. Rozglądam się. Miasto jak miasto. Zrujnowane budynki dominują w ogólnym krajobrazie. Pozycja, na której jesteśmy zdaje się być świetna do obrony. Pełno załomów, pustych budynków, zwalonych bloków betonu, uliczek. Doskonale. Robię kilka kroków i odwracam się. Otwieram szeroko oczy z przerażenia, choć i tak nikt tego nie zauważy. Nasza korweta, a właściwie to, co z niej zostało. Wrak, praktycznie nierozpoznawalny. Dopiero teraz dociera do mnie, że jestem tu sama z Kiraelem. Serce zaczyna bić mi szybciej, czyżbyśmy tylko my przeżyli? Postanawiam zapytać:
- Bracie, czy my? - boję się dokończyć.
- Nie, nie jesteśmy sami. Nasz oddział jest cały i zdrowy. Gorzej z resztą. Piloci nie żyją, drugi oddział też...
W tym momencie widzę jak Aldilliel, Deillil i Guillina wychodzą z drugiej strony wraku. Brat czempion kiwa przecząco głową i chwilę potem krzyczy.
- Wszyscy zginęli. Nie wchodźcie tam, widok nie jest zbyt przyjemny. Rakieta uderzyła dokładnie w tamto miejsce. Pocieszcie się tym, że nie cierpieli. Zginęli natychmiast. Na szczęście my żyjemy.
Czuję coś w swojej głowie. Robi mi się ciężko. Strach, potworny strach uderza we mnie. Nie mogę się opanować. Chcę krzyczeć.
- Co to ma znaczyć bracie? Sami nie damy tu rady! Jesteśmy na wrogiej ziemi, nasi bracia i siostry nie żyją!
- Uspokój się siostro! Żyjemy i to się liczy! - krzyczy na mnie... Ale ma rację. - Damy radę. Skontaktowałem się już z dowództwem, wyślą nam wsparcie najszybciej jak się da, najpierw muszą jednak pozbyć się obrony przeciwlotniczej. Tak się składa, że spadliśmy w sumie dość szczęśliwie, na drodze wrogich sił, teren też nam sprzyja. Zmiękczymy nieco wroga i utrzymamy się tutaj. Jeden generator z korwety wciąż działa, mamy też sprawne działo termiczne. Damy radę siostro, damy radę. Wykonamy zadanie i wrócimy do domu, wrócimy...
Mówił bez przekonania. Pierwszy raz widzę coś takiego, Aldilliel boi się. Walczy ze sobą. Poczucie obowiązku i rozsądek toczą w jego sercu potężny bój i natura posłusznego gwardzisty wygrywa. Sama drżę ze strachu. Bardziej nawet niż Kirael, gdy lecieliśmy. Cholera... Dopiero teraz do mnie to dotarło. Brat miał rację, jego złe przeczucia częściowo się sprawdziły. Czuję, jakbym dostała obuchem w łeb. Jestem w szoku. Nie chcę dopuszczać do siebie złych myśli, ale nie mogę. Pięciu żołnierzy, samych, przeciw całej armii wroga. Jakie mamy szanse?
Mówią, że śmierć w walce to najbardziej honorowa śmierć. Za Cesarzową. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak bardzo nie chcę umierać. To zabawne. To, jak bardzo kochamy życie staje się dla nas jasne dopiero, gdy jesteśmy na skraju drogi. Gdy stoimy na brzegu przepaści, przepaści, której nie możemy przeskoczyć, ale i gdy nie możemy zawrócić. Takie myśli przygniatają jeszcze bardziej. Kurczowo trzymam się życia, moje najgłębsze myśli i strach mówią o tym najgłośniej. Chcę uciekać, porzucić misję, choć wiem, że mi nie wolno. Nie wolno? Nie, ja po prostu boję się hańby, wytykania palcami, przezwiska tchórza. Z drugiej strony... Ponieśliśmy duże straty, powinniśmy się wycofać, tak mówią procedury, nadrzędne. W takiej sytuacji przerywa się misję. Życie jest ważniejsze od tego.
- Bracie. - mówię niepewnie. - Powinniśmy się wycofać. Straciliśmy dwie trzecie sił i korwetę. Procedury mówią, że...
- Wiem co mówią procedury, ale jesteś w moim oddziale siostro i zrobisz to co mówię! - pierwszy raz widzę Aldilliela w takim stanie, mówi jak oszalały fanatyk.
- Nie wolno ci szafować naszym życiem, do cholery! Tak, wiem, że walczymy za Cesarzową, ale nasze życie jest ważniejsze niż cele misji.
- Zamknij się siostro! Nie możemy się wycofać. Wiem, że się boisz, ja też ale musimy tu zostać. Po pierwsze, jesteśmy w samym sercu wrogiego terenu. Wycofanie się oznaczałoby przedzieranie się przez wrogą ziemię, a nie oszukujmy się, daleko nie zajdziemy tak poobijani. Po drugie, tak, nasze życie jest ważne, równie ważne jak życie braci i sióstr, którzy liczą, że spowolnimy atak z flanki. Jeśli uciekniemy, jeśli nie staniemy do walki, setki, może tysiące naszych zginą nieprzygotowane na wrogi manewr oskrzydlający. Przez chmury niemożliwe jest zbombardowanie tych drani zawczasu. Musimy opóźnić atak przynajmniej o godzinę i zdać raport. Zrozumiano?
- Tak, zrozumiano. - przyznaję rację z ciężkim sercem. Prawda jest prawdą, fakt jest faktem, nawet jeśli znaczy coś okropnego. Nie pociesza mnie to jednak, boję się tak samo. Nie chcę umierać, nie tak i nie tutaj.
- Bierzmy się do roboty. - mówi brat czempion. - Ja i Kirael zajmiemy się składaniem tego działa, wy przygotujcie pozycje obronne, nie mamy wiele czasu, ale postarajcie się, proszę.
Tak też czynimy, Kirael idzie za Aldillielem, reszta z nas zaś przeszukuje teren. Budynki są pokiereszowane, ale stabilne, przynajmniej z zewnątrz. Wylądowaliśmy na skrzyżowaniu. Droga jest szeroka, idealna dla czołgów. Prawie z całą pewnością właśnie tędy będzie się przemieszczać wroga kolumna pancerna. Wyrwane przez korwetę płyty asfaltu tworzą niejako naturalną osłonę. Ja jednak wolałabym nie polegać na niej w takiej chwili. Może i stanowiłaby dobrą ochronę, ale nie na środku drogi. Pora sprawdzić budynki. Każdy z nas wchodzi do innego.
Otwieram drzwi wielkiego bloku stojącego na jednym z rogów skrzyżowania, pomalowany jest na czerwono, choć farba zdążyła poszarzeć od pyłu. Wchodzę do środka. Widzę podniszczoną klatkę schodową, pomazaną straszliwie. Ludzie... Nie potrafią dbać nawet o to, co sami stworzyli. Otwieram drzwi do piwnicy. Ta jest cała zalana, nie ma więc sensu schodzić do środka. Postanawiam zajrzeć na górę. Ostrożnie wchodzę na na schody i zatrzymuję się na pierwszym piętrze. Drzwi po lewej są wyłamane, zaglądam do środka. Mieszkanie, zniszczone doszczętnie, puste, najpewniej okradzione. Rozkład pomieszczeń jest zaskakująco ładny i prosty. Trzy małe pomieszczenia, zapewne kuchnia, łazienka i sypialnia, a także duży salon. Ściany tego ostatniego są pomalowane w ładne wzory przypominające rośliny. Nigdy nie sądziłam, że ludzie potrafią stworzyć coś ładnego. Zostały jeszcze drzwi po prawej, zamknięte. Kopię raz, drugi, trzeci. Nic. Kopię czwarty raz, tym razem mocniej. Moja noga po prostu przebija się przez nie, ale nie wyłamuje ich. Cholera, wyglądam niewyobrażalnie głupio z nogą wbitą w drzwi. Dobrze, że nikt nie widzi. Wyciągam nogę, wysuwam ostrze naręczne i po prostu przebijam zamek. Poskutkowało, powinnam była to zrobić od razu. Otwieram drzwi, ostrożnie i powoli. Słyszę bzyczenie. Dziwne... Dopiero teraz dostrzegam ślady krwi prowadzące do mieszkania i dalej w korytarzyku do głównego pomieszczenia. Ostrożnie wchodzę do salonu. Dobrze, że mam na sobie hełm, bo chyba bym zwymiotowała. Widzę zwłoki, całe stosy zwłok, gnijących i zapewne straszliwie śmierdzących. Jak dobrze, że mam na sobie hełm. Słodka Cesarzowo, jak dobrze! Wszyscy zabici to ludzie, chyba cywile. Wszyscy zginęli od strzału w głowę. Nie rozpoznaję jednak od jakiej broni padli. Z pewnością nie naszej. Czyżby imperium mordowało własnych obywateli? W oczy rzuca mi się jeszcze jeden szczegół, czy dwa. Wszystkie ciała mają pewne cechy wspólne. Każdy zabity ma na sobie jakiś robotniczy ubiór, a także czerwoną przepaskę na ramieniu. Na niektórych namazany jest czarny młot. Na ścianie dostrzegam napis wymalowany najpewniej krwią, sądząc po zaciekach. Nie potrafię go przeczytać. To imubiański, plugawy alfabet i język, którego nigdy nie chciałam poznać. Ciekawe. Czyżby ci ludzie byli zdrajcami? A może dokonała się tu jakaś okrutna czystka etniczna, czy rasowa? Co mnie to w ogólne obchodzi? To ludzie, potwory, co do jednego. A jednak mnie to obchodzi. To... Coś więcej niż ciekawość. Czyżbym współczuła im? Nie powinnam, ale jednak. Czyżby to nie ludzie byli potworami? Może to system, któremu muszą służyć? Co za bzdury rodzi mój umysł, kiedy się boję.
Ruszam dalej. Badam kolejne piętra. Drugie jest puste. Trzecie i czwarte też. Piąte nosi ślady ognia, najpewniej jedna z naszych korwet ostrzelała to miejsce. Schody na dach są podniszczone, niezbyt stabilne. Ryzykuję jednak i wchodzę. Wytrzymują, całe szczęście.
Od półpiętra schody schody zmieniają się, z betonowych przechodzą w proste metalowe, znaczy to, że ta część bloku została zapewne dobudowana nieco później. Z każdym krokiem słyszę przyjemne, kojące stukanie metalu uderzanego o metal, harmoniczne, bo mój krok jest równy. To prawie jak muzyka, kojąca zmysły ale jednocześnie przygnębiająca. Schody są długie, na końcu widzę światło wpadające przez otwarte drzwi. To dziwny widok, rzekłabym, że wręcz symboliczny. Idę w górę, do światła po ciężkich, metalowych schodach. Coraz gorzej ze mną, zaczyna mi chyba odbijać ze strachu. Moje nogi stają się dziwnie ciężkie, serce bije dziwnie mocno i ciężko mi oddychać. Nie chcę tam wchodzić. Zatrzymuję się przy ostatnich stopniach i odpoczywam chwilę. Dostrzegam krew na schodach. Budzi się we mnie ohydna ciekawość, ohydna, bo wiem, że cokolwiek znajdę na górze, będzie okropne, a mimo to chcę wiedzieć. Ruszam na górę, przezwyciężając głupi strach. Na ułamek sekundy oślepia mnie światło.
Dach, prosty, zwyczajny. Splamiony krwią. Nie widzę ciał. Jedyne, co rzuca mi się w oczy to zabawka. Pluszowy miś leżący na końcu strugi, cały zakurzony i umazany w posoce. Oddycham głęboko, jest mi dziwnie ciężko. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to trywialne hasła o okrucieństwie wojny. Trywialne, oklepane ale jednak prawdziwe. Wyciągam rękę i spoglądam na nią. Wydaje mi się jakaś dziwna, niezdrowa, mimo iż jest w pełni opancerzona. Jest taka... Ludzka. Czy to możliwe, że walcząc tak bezlitośnie, choć w słusznej sprawie stajemy się, chcąc nie chcąc podobni do ludzi? Już sama ta myśl sprawia, że przechodzą mi ciarki po plecach. Podnoszę misia. Prosta zabawka, ręcznie szyta, wypchana pewnie watą. Małe ślepia z guzików patrzą na mnie martwym wzrokiem. To ciekawe. Opiekunki robią dla nas własnoręcznie podobne kiedy jesteśmy jeszcze mali, byśmy nie czuli się samotnie kiedy są czasami zajęte lub gdy zasypiamy. Nie pamiętam swojej przytulanki, minęło już tyle lat. Nagle wzrok misia przestaje być martwy, guzikowe ślepia chcą coś przekazać. Co za absurd... A jednak wciąż o tym myślę. Takich rzeczy nie robi się z nienawiści, tylko z miłości. Znowu czuję się zaskoczona. Nawet jeśli te potwory potrafią kochać... Nie usprawiedliwia to tego, co nam uczyniły, ani tego, co zrobiły naszym Braciom Mniejszym. Czemu więc nie przestanę o tym myśleć? Odwracam się i dostrzegam szczegół, który umknął mojej uwadze, gdy weszłam na dach. Przy samych drzwiach leży worek. Duży, czarny, chyba na śmieci. Jest pełny i prowadzi do niego krwawa ścieżka. Domyślam się co jest w środku. Przynajmniej ktoś miał na tyle dużo przyzwoitości, by nie zostawiać tego na widoku, jak tamtych na dole. Podchodzę i kładę misia obok worka. Nie zaglądam do środka, nie mam po co. I bez tego jestem zbyt zamyślona, a moje biedne nerwy są w strzępach.
Biorę głęboki oddech i przechadzam się jeszcze po dachu obserwując dokładnie uliczki poniżej. Jestem na jednym z wyższych wciąż stojących budynków w okolicy, więc widok jest świetny. Na północy dostrzegam ruch. Kładę się szybko, by nie być tak widoczną i przybliżam obraz w wizjerze. Małe sylwetki stają coraz wyraźniejsze, coraz bardziej ludzkie. Zaczęło się. Nadchodzą. Widzę kohortę legionu, całą masę zbrojnych, dobrze opancerzonych i uzbrojonych w najlepsze karabiny, jakie mogło im zapewnić imperium. Słabe istoty, wciąż potrzebują ogromnej przewagi liczebnej, by w ogóle mieć z nami jakiekolwiek szanse. Moją uwagę zwraca mała grupka na przedzie. Inni od pozostałych legionistów. Istoty o bladych, pozbawionych wyrazu twarzach, noszące zbroje nieco podobne do naszych i broń większą od tej noszonej przez zwykłych legionistów. Straszliwi Szaroskórzy. Elita ludzkiej armii, żołnierze pozbawieni sumienia, od dziecka szkoleni do walki, hodowani w laboratoriach. Jeśli siły imubiańskie rzucają ich do walki, to znaczy, że muszą być zdesperowani. Za piechotą powoli jadą czołgi i transportery opancerzone. Cała kompania, jeśli nie więcej. Nie mamy szans. Boję się jak nigdy. Do tej pory miałam cichą nadzieję, że to blef, że jednak nie przyjadą. Teraz, gdy wiem, że starcie jest nieuniknione, cała drżę. Muszę to zgłosić bratu Aldillielowi.
- Aranya do Aldilliela. - wywołuję go. - Bracie, zgłoś się.
- Tu Aldilliel. Coś nie tak, siostro? Odbiór. - przekaz jest czysty, słyszę go głośno i wyraźnie.
- Mamy problem. Namierzyłam wrogie siły, na północ od naszych pozycji. Kierują się prosto w tę stronę. Wróg jest liczny i dobrze uzbrojony. Najpewniej cała kompania zmechanizowana, wspierana przez kilka plutonów piechoty i przynajmniej jeden pluton Szaroskórych. Dotrą tu za najdalej kilkanaście minut. Odbiór.
- Przyjąłem siostro, dobra robota. Do wszystkich, zbiórka przed korwetą, natychmiast! Bez odbioru.
Czynię, jak nakazał brat, zbiegam na dół najszybciej jak się da. Prawie potykam się o własne nogi, zeskakuję z ostatnich stopni na każdym półpiętrze. Podłoga drży pod ciężarem pancerza. Na dole wszyscy już są, znowu jestem ostatnia, mimo pośpiechu. Ciężko dyszę. Gdy tylko zjawiam się na miejscu, Aldilliel zaczyna mówić.
- Mamy dużą grupę wrogich wojsk nacierającą od północy i musimy ich zaskoczyć, jeśli chcemy dotrwać do końca tego dnia. Ja zajmę się działem termicznym i zniszczę pierwszy czołg w kolumnie, co zablokuje resztę bydlaków. Bracie Deillil, ty zasadzisz się na drani w bloku po prawej, tam powinieneś mieć najlepsze pole widzenia. Zdejmuj wszystkich oficerów jakich zobaczysz. Guillina, weźmiesz granaty ode mnie i Deillila. Będziesz czekała za osłoną, na lewej odnodze skrzyżowania. Gdy zniszczę pierwszy czołg, wycofam się na twoją pozycję i wciągnę piechotę na skrzyżowanie. Tam też zasypiemy ich granatami. Kirael i Aranya zaś zajmą pozycje z tyłu skrzyżowania i zaatakują wroga od flanki, kiedy skupią ogień na nas, Deillil zaś będzie mógł w tym czasie strzelać im w plecy. Z tego co wiem, w okolicy nie ma innych skrzyżowań, czy dróg obejścia, więc zniszczenie pierwszego czołgu w kolumnie załatwi sprawę. Nie przebiją się tak szybko przez wszystkie budynki. Na koniec jedna uwaga. Wróg ma wsparcie Szaroskórych, więc zachowajcie szczególną ostrożność. A teraz do roboty.
Działamy zgodnie z rozkazami. Wraz z Kiraelem czekam na skraju skrzyżowania, za płytami wyrwanego asfaltu. Guillina jest w podobnej pozycji, na lewej odnodze skrzyżowania. Brat Aldilliel czyha w budynku po lewej, przed nami. Jego działo schowane jest prowizorycznie pod gruzem w starym barze, czy restauracji, jego pozycje zdradza jednak ciągnący się od wraku kabel zasilania. Mam nadzieję, że go nie wypatrzą. Deillil wbiega do budynku po prawej, tego samego, który przeszukiwałam. Wszyscy zgłaszamy gotowość do walki. Krótko, beż żadnych udziwnień, jednym słowem.
Cisza. Bitwa jest jak burza, a przed burzą zawsze jest cicho. Wszyscy wiemy, że coś się wydarzy i bez znaczenia, co się stanie nie możemy się doczekać. Chcemy mieć to za sobą. Każda chwila zwiększa strach, który powoli zaczyna przeważać. Moje ręce drżą, wiem jednak, że w czasie samej walki nie będzie czasu, by się lękać.
To trwa zbyt długo. Oddycham ciężko, moja cierpliwość się kończy. Znowu chcę krzyczeć, znowu chcę uciekać. Głupia, i tak nie mam dokąd. To, czy zginę tutaj, czy parę ulic dalej nie ma większego znaczenia. Dzisiaj wrócę do domu. Na zawsze. Czuję to. Czuję, jak łzy spływają po mych policzkach... Dobrze, że mam na sobie hełm i nikt nie widzi, jak się mazgaję. Cała drżę. Nie, to ziemia drży.
Zbliżają się. Wychylam się ostrożnie zza osłony, tak, by nikt mnie przypadkiem nie zobaczył. Już ich słychać. Ryk potężnych silników i skrzypienie gąsienic czołgów. Pierwszy wyjeżdża zza rogu, skręca w naszą stronę. Przed czołg wybiega cały pluton Szaroskórych. Stalowa bestia zatrzymuje się. Ludzkie pomioty idą przodem. Spodziewają się zasadzki, najpewniej przez wrak korwety na skrzyżowaniu. Będziemy musieli zmienić nieco plany.
Jeden z Szaroskórych zdejmuje hełm, widzę go wyraźnie. Paskudne bydlę o skórze przypominającej kamień, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu i poorane bliznami. To z pewnością dowódca. Wolnym krokiem idą w naszą stronę. Zaraz odkryją Aldilliela.
Nagle pada strzał. Widzę, jak jeden z wrogów, ten bez hełmu osuwa się sztywno na ziemię. Cała reszta reaguje błyskawicznie i ostrzeliwuje budynek Deililla. Trzech wbiega do środka. Nie mogę nic zrobić. Aldilliel postanawia działać. Strzela rozproszoną wiązką z termicznego działa niczym z ogromnego miotacza płomieni. Ogień pochłania najlepszych wrogich żołnierzy w ułamkach sekund. Okropna śmierć. Słyszę wystrzał z działa i chwilę później wybuch. Słodka Cesarzowo! Deillil! W ścianie czerwonego bloku widnieje ogromna, dymiąca dziura. Aldilliel stara się wywołać brata. Bezskutecznie. Przepadł, zginął w boju. Nie mogę w to uwierzyć. Jeszcze przed chwilą był tu z nami. Kilka sekund wcześniej uratował życie naszego czempiona, a teraz... Nie ma go. Już nigdy lepiej go nie poznam, nie dowiem się, co go gryzło, co czyniło go tak cichym. Już nigdy nie podrzuci mi jakiegoś ciekawego pomysłu, nie ocali mnie, nas. Nie wierzę, po prostu nie wierzę.
Kątem oka widzę, jak zza czołgu wybiegają całe zastępy legionistów. Czołg rusza powoli zapewniając im mobilną osłonę. Świst, a właściwie sześć świstów jeden po drugim. Widzę błękitną, skondensowaną wiązkę termiczną i płonący czołg wroga. Aldilliel wycofuje się do Guilliny, zgodnie z planem. Może się uda. Piechociarze wchodzą w naszą pułapkę. Dranie wbiegają na skrzyżowanie, jak przewidział brat czempion. Cholera. Widzą nas, skupiają ogień na mojej pozycji. Przygnietli nas ogniem. Huk staje się nieznośny. Karabiny legionistów, ciężkie karabiny, orkiestra wystrzałów. Dźwięki te przebijają mój umysł jak igły. Nagle coś pęka. Siedzę tylko i trzymam się za głowę, więcej nie mogę zrobić. Boję się. Osłona za moimi plecami. Przebili ją... Słodka Cesarzowo, już po mnie... Zamykam oczy. Czuję wstrząs, a raczej pociągnięcie. Kirael, kochany Kirael wyciąga mnie spod ognia. Patrzy na mnie, bez słów. Pewnie uśmiecha się serdecznie pod hełmem. Sięgam po karabin. Czas walczyć, wziąć się w garść. Kirael wychyla się z zza osłony i odpowiada ogniem. Słyszę też brata czempiona i siostrę. Podnoszę się, rzucam granat i znowu się chowam. Wybuch. Nie przerwali ostrzału. Mój wybawca wciąż strzela, a ja szykuję kolejny granat. Znów to samo. Damy radę. Musimy.
Słyszę czołg. Przeklęty dał radę przepchać wrak poprzedniego, ale zachowuje bezpieczny dystans. Spryciarz. Albo tchórz. Zdecydowanie to drugie. Wychylam się zza osłony i strzelam. Padają jak muchy. Strzał za strzałem, osuwają się jak rażeni gromem. To jak makabryczna wyliczanka. My też w niej uczestniczymy. Pojedyncze kule odbijają się od mojego pancerza. Słyszę charakterystyczne kliknięcie. Ktoś ładuje automatyczne działko. Padam na ziemię. W ostatniej chwili. Kule świszczą mi tuż nad głową. Kirael! Widzę, jak pociski przeszywają jego pancerz, a krew bryzga na wszystkie strony. Trzy kule dosłownie wyrywają hełm z łożyska. Upadł. Jak kamień, bez życia. Nie rusza się. Jego zbroja jest w strzępach. Nie miał szans. Wśród popękanych fragmentów pancerza dostrzegam mały medalik. Obiecałam. Nie myśląc wiele biorę go i chowam się za osłoną i rzucam ostatni już granat. Wybuch. Chwila ciszy. Spoglądam na medalion Kiraela. Mały, dwuczęściowy. Otwiera mi się w dłoni. Widzę zdjęcie dziewczyny w czarnej oprawie. Jest taka śliczna, radosna na tej fotografii. Ma przepiękne, śmiejące się oczy, cudny uśmiech. Na drugiej stronie klapki medalika jest dedykacja. Nie. To wspomnienie ukochanej. "Śmierć nas rozłączyła, lecz na końcu drogi połączy nas na wieki." Płaczę. Nie mogę przestać. Bracie! Braciszku... Gdybym wiedziała. Jaką ja idiotką byłam w twoich oczach? Jaka słaba jestem. Smutek nigdy nie panował nad tobą, a mną ciągle rządzi strach. Kochany Kiraelu... Jesteście już razem i nikt was nie rozdzieli, przenigdy. Cesarzowa o to zadba.
Walka trwa. Aldilliel i Guillina robią co mogą, podczas gdy ja jestem znowu pod ostrzałem wroga. Muszę znaleźć lepszą pozycję. Jest, budynek tuż obok. Kolumnada przy wystawie to świetne miejsce. Wstaję i biegnę ile sił. Dobiegam w ostatniej chwili. Pancerz długo już nie wytrzyma ostrzału z ciężkiej broni. Wychylam się i oddaję kilka strzałów, prawie na ślepo. Dziwne. Jest cicho. Nikt nie strzela, ale słyszę ludzkie głosy. Wywołuję Aldilliela i Guillinę. Milczą. Próbuję kilka razy. Nic. Osuwam się na ziemię i płaczę. Tylko to mi zostało. Sama nie dam rady. Nie mogę nic zrobić, nic. Muszę wykonać misję. Jest tylko jeden sposób.
Kontaktuję się z punktem dowodzenia na pokładzie Anioła Niszczyciela.
- Mówi Aranya z oddziału brata Aldilliela. Odpieramy atak wrogich sił. Mamy tu całą kompanię pancerną. Bracie... Jestem tu sama.
- Przyjąłem, siostro, mamy namiary z nadajnika w twoim pancerzu. - odpowiada dyspozytor, na te słowa czekałam. - Zaraz wyślemy wsparcie. Mamy korwety w pobliżu. Zabierzemy cię stamtąd ale musisz utrzymać się przez około pięć minut. Odbiór.
- Nie mamy czasu bracie! Nie możecie ryzykować dla mnie jednej kolejnej korwety. Wiem, że nie możecie precyzyjnie zbombardować przez chmury ale... Celujcie w moją aktualną pozycję i urządźcie im piekło. I mam jedną ostatnią prośbę. Pamiętajcie me imię. Bez odbioru.
Zdejmuję hełm i rzucam go na ziemię. Nie chcę słyszeć odpowiedzi z centrali. Jeszcze by odmówili. Pozostaje czekać.
Słyszę ludzi. Wiedzą, że tu jestem, wiedzą, że wciąż żyję. Ktoś krzyczy w naszym języku. Pewnie wysoki oficer. Pruje się przez megafon.
- Wiemy, że tam jesteś. Jesteś otoczona. Poddaj się, wyjdź z podniesionymi rękami, a nie zrobimy ci krzywdy!
Nie potrafią kłamać. Wiem, że mnie zabiją, jestem tego pewna. Nie zostało mi nic do stracenia. Wychodzę jak kazał, z rękami w górze. Karabin niczym drugi ogon wisi na kablu zasilającym. Stoją przede mną dziesiątki piechociarzy, a za nimi cała masa czołgów. Widzę i oficera, ponurą postać w czarnym mundurze, ze srebrnym imubiańskim orłem na piersi i paskudnymi, ludzkimi medalami. Mierzę tłum wzrokiem. Szukam choć jednej, czującej pary oczu. Bezskutecznie, wszystkie ślepia są tak samo nienawistne i bezduszne, przepełnione satysfakcją. Pierwszy rząd mierzy we mnie. Mają palce na spustach, gotowe do strzału, czekają tylko na rozkaz. Nawet teraz boją się mnie, przerażonej i upokorzonej, zapłakanej jak dziecko. Uśmiecham się pogardliwie. Widzę oficera wydającego rozkaz jednym gestem. Słyszę strzały. Widzę złote iskry i deszcz odłamków pancerza, a zaraz za nim czerwone łzy. Upadam. Oddycham płytko, słyszę świst w płucach. Serce uderza bardzo szybko. Nie czuję bólu. Nóg też nie czuję. Metaliczny smak wypełnia me usta i pojedyncze łzy spływają po mych policzkach. Jeden z legionistów podchodzi do mnie. Przygniata mnie butem w tryumfalnym geście i mierzy mi w głowę. Wciąż mogę wyciągnąć pistolet zza pasa i zrujnować mu tę chwilę. Nie... Nie mam już siły. Nie rozumiem, czemu nie strzela, czemu mnie nie dobije. Chce być okrutny, jak reszta jego kompanów, przedłużać to w nieskończoność, tak rzadką i cenną chwilę zwycięstwa. Chce pewnie, by błagała o śmierć... Widzę niebo, prawie niezachmurzone. Przynajmniej w tej ostatniej chwili ujrzę jeszcze światło dnia. Słabnę. Z trudem wyciągam rękę ku górze. Oddycham ciężko, coraz ciężej. Czuję jak ziemia drży. Widzę śliczne, błękitne światło przebijające się przez resztki chmur. Huk. Nie widzę już nic...
Oczyszczające Światło [Sci-fi z elementami Fantasy]
1
Ostatnio zmieniony śr 09 cze 2010, 10:06 przez Jaszczur, łącznie zmieniany 1 raz.