Józio

1
„Łódź jest bezpieczna w porcie. Ale przecież nie po to buduje się łodzie”

Czytając „Alchemika” dostrzegłam, że nie tylko mnie dopada czasem brak weny i chęci do pisania. Fakt, iż inni piszą tak często, że ich rękopisy nie mieszczą się już w szufladzie, a dokumenty zajmują całą pamięć komputera, a ja piszę tylko od czasu do czasu i są to wyłącznie jakieś marne wypociny pozbawione sensu, nie czyni mnie gorszą.
Wyrzucam sobie to, że nie piszę. Wściekam się, bo powinnam zamknąć się w pokoju na cały dzień i wpatrywać w pustą białą kartkę na ekranie monitora, dopóki czegoś nie wymyślę. Wychodzę z przyjaciółmi, zamiast poprawiać napisane już teksty. Leżę bezczynnie i patrzę w błękitne niebo, wiedząc, że ten czas powinnam spożytkować na pisaniu pamiętnika, albo wymyślaniu kolejnej opowieści o tragicznej miłości. Im bardziej się wściekam, tym mniej piszę. Im mniej piszę, tym bardziej jestem zła na siebie. Błędne koło, bezcelowe, które opiera się tylko na złości. A przecież pisanie powinno sprawiać przyjemność. Ma za zadanie być czymś wyjątkowym i wprawiać pisarza – tak jak mnie teraz – w szczęście. Powodować, że cały się trzęsie nie mogąc się doczekać, kiedy podzieli się zapisanymi przez siebie słowami z resztą świata.
Dziś zrozumiałam, że nieważna jest ilość. Liczy się jakość. I choć wniosek taki jest banalny, spotykamy się z nim na co dzień w odniesieniu do przeróżnych sytuacji, to ja musiałam zrozumieć co on oznacza naprawdę w odniesieniu do pisarstwa. Do mojego pisarstwa.
Mogłabym, oczywiście, pisać o wymyślonym świecie. O istotach, których nigdy nie widziałam, o ludziach, których nigdy nie spotkałam i o rozmowach, których nie będzie dane mi nigdy usłyszeć. Mogłabym. Często też to robię. Tylko czy zadaniem pisarza jest wymyślanie świata, który nie istnieje? Dzielenie się uczuciami, których nie ma? Pisanie czegoś, czego się nie doświadczyło, czego się nie czuje?
Pisarz przede wszystkim musi być prawdziwy. Może pisać o elfach i słoniku wydychającym różowe bąbelki. Może to robić, jeśli jest wiarygodny, jeśli potrafi i jeśli sprawia mu to przyjemność.
Jestem bezpieczna w pokoju. Jestem bezpieczna z pustą białą kartką, jestem bezpieczna, kiedy piszę. Prawdopodobnie ze strachu nie robię nic innego, nic co pozwoliłoby mi pisać prawdziwie. Ze strachu, że nie zdążę nic napisać. Że umrę, zanim do czegoś dojdę. Że, na Boga, mam przecież tak mało czasu... Ale nie dlatego chcę być pisarką, żeby siedzieć w pokoju i wściekać się na pustą kartkę. Jestem pisarką żeby przeżywać!
Dlatego wychodzę. Dlatego patrzę w niebo. Dlatego chodzę do lasu na grzyby i odwiedzam wujka alkoholika. Dlatego kocham całym sercem i dlatego moje „wszystkie ważne sprawy” są dla mnie priorytetowe, a pisanie jest gdzieś na szarym końcu, choć przecież myślę o nim tak często. Nie żyję dla pisania. Piszę po to, by innym żyło się lepiej. W innym wypadku pisarstwo traci dla mnie sens i znaczenie.
Chcę poznawać świat. Czuję, jakby to było moim powołaniem. Chcę dzielić się prawdziwymi uczuciami, może wplecionymi w fantastyczny świat, choć czasem przecież oddanymi w tym realnym. Pisarzem zostaje się po to, żeby mieć o czym opowiadać. A żeby mieć do powiedzenia coś wartościowego, trzeba poznawać. Łódź jest bezpieczna w porcie. Ale czy po to buduje się łodzie?
Prawdziwy pisarz to wędrowiec. Może siedzieć w jednym pokoju i nigdy się z niego nie ruszać. Otrzyma tytuł wędrowca, gdy będzie podróżował po ludzkich żywotach. Gdy w pokoju znajdą się ludzie, który zechcą mu opowiedzieć o życiu. On będzie mógł to oddać w swoim świecie. Będzie mógł też napisać ciekawy dokument. Bo to od pisarza zależy forma, jaką sobie obierze. Treść pozostanie bez zmian. Czy ważne jest to, ile błędów robi? W wydawnictwach pracuje sztab ludzi, gotowych z wywieszonymi jęzorami poprawić każde potknięcie. Ale to pisarz jest podziwiany. Oni schodzą na margines. Tata powiedział mi kiedyś „Nieważne w jaki sposób, ważne co przekazujesz”. Kiedyś przestanę robić błędy. Chcę tylko by moje teksty były wartościowe. Bym zawsze miała o czym mówić. Chcę często wypływać.

Zapraszam was na odległą od morskiej wyprawę. Przeżyłam tę historię i nie zapomnę jej nigdy. „Józio” pozostanie w mojej głowie, dopóki pod lewą piersią będę miała serce.


Nie wiem dlaczego zapisałam się na te rekolekcje. Wszystko było przeciw nim. Niewielka ilość chętnych, siostra Aneta, problemy z transportem i nawet pogrzeb prezydenta. Nie było niczego, co pozwoliłoby mi uwierzyć, że powinnam się tam znaleźć. Ale ja byłam uparta, jak zawsze zresztą. Wyciągnęłam koleżanki z liceum, obawiając się, że w towarzystwie gimnazjalistek będą czuły się jak w przedszkolu. Obdzwoniłam wszystkie możliwe PKS-y, chcąc dowiedzieć się czy jakiekolwiek połączenia są.
- Na tę chwilę nie jesteśmy w stanie nic powiedzieć.
- Tak, tak, powinny być, proszę skontaktować się z PKS Zakopane.
- Już podaję numer do informacji...
- My nie obsługujemy tego połączenia, proszę z PKS Bielsko-Biała...
Kiedy, wreszcie, po pół godzinie udało mi się wykrzesać z tych biednych ludzi w informacji wiadomość o aktualnym połączeniu do Nowego Targu, odetchnęłam z ulgą.
Siostrze powiedziałam, oczywiście, że wszystko będzie w porządku, chociaż sama nie byłam do końca pewna, czy rzeczywiście będziemy obsłużeni przez PKS we właściwy sposób.

Siostra zapomniała powiedzieć nam o jednym. Jednym, nieistotnym mogłoby się wydawać szczególe, który całkowicie zmienić miał bieg rekolekcji. Będziemy spać w budynku dla niepełnosprawnych. Będziemy z nimi przebywać. Będziemy ich odwiedzać. Proszę o właściwe zachowanie. Właściwe zachowanie? Przecież ja się rozpłaczę, lub co gorsza ucieknę z krzykiem! Uśmiechnęłam się tylko i zapewniłam, że potrafimy się przystosować.

To był ostatni dzień. Słoneczny, ciepły i wesoły. Siedziałyśmy razem na ławce, a z okien chłopcy śpiewali nam o kochaniu. Mieli niewielki stopień upośledzenia. Mogli sami wychodzić, bawić się, porozumiewać z nami. Gdyby nie trochę inny wygląd (choć nie u wszystkich), niewielkie wady wymowy czy impulsywne gesty, byliby jak każdy z nas – byliby zdrowi. Ci, którzy nam śpiewali, mogli mieć około siedemnastu czy dwudziestu lat. Cieszyli się, że tam jesteśmy, bo dziewczyny rzadko ich odwiedzały.
- Wszystkie jesteście ładne! – krzyczeli.
- Kochanie! Skarbie! Misiu!
My śmiałyśmy się tylko życzliwie, bo żadna z nas nie znalazła innego sposobu na zachowanie się w tej niezręcznej sytuacji.

Czułam, że nie jestem gotowa. Nie chciałam. Stchórzyłam, czy było to raczej lenistwo? Poszły odwiedzić dzieci. Bawiły się razem z nimi. Chciały poświęcić im ostatni dzień. Nie mogłam się przełamać. Chciałam zostać na słońcu i cieszyć się jego ciepłem. Zapomnieć o tym, że w budynku są ludzie, którzy potrzebują pomocy. Zapomnieć o poczuciu winy, o swoim wielkim egoizmie. Czułam się gorsza, bo jeszcze do niedawna narzekałam na swoje „nie tak duże, jak mogłyby być cycki”. Nagle to wszystko stało się takie trywialne, w obliczu czegoś tak znaczącego... Mogłabym przysiąc, że dla nich byłam idealna. Zdrowa.

Dziewczyny pytały, czy nie boję się zostać sama. Wtedy się nie bałam. Położyłam się na ławce, zasłoniłam oczy ręką i cieszyłam się ładną pogodą. Do niedawna tak strasznie padało... Wiosna. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że któryś z chłopców chciałby do mnie podejść akurat teraz. Chociaż mogli. Mieli do tego pełne prawo. Ale długo nikt nie przychodził. Zapomniałam o tym, o czym chciałam zapomnieć. Było mi dobrze.

Usłyszałam kroki. Były delikatne i ciche. Przypomniały szum wiatru. Trochę szurały. Wtedy się przestraszyłam. Podniosłam się, widząc w oddali niezgrabną sylwetkę w czerwonej, starej i wyświechtanej bluzie. Przysiadłam na skraju ławki, wiedząc, że gdybym teraz zaczęła uciekać, prawdopodobnie zraniłabym jego uczucia. Może i jestem egoistką, ale nie potworem. Na nogach miał sandały, ciemne skarpetki i luźne, dresowe spodnie. Wyglądał całkiem normalnie, jeśli pominąć cięcie, które zdobiło jego malinowe, jędrne wargi. Miał zielone oczy i krótko ścięte czarne włosy. Twarz przechodziła łagodny, aczkolwiek widoczny okres dojrzewania. Nie był przystojny, ale nie był też odrażający. Prawdę mówiąc, znałam wielu całkiem zdrowych, fajnych chłopaków, którzy nie grzeszyli urodą, a on im dorównywał, jeśli nawet trochę nie przewyższał. Bez skrępowania usiadł obok.
- Cześć.
Mówił dziwnie. Całkowicie zrozumiale, ale jakby trochę sepleniąc. Posługując się tylko literami, nie byłabym w stanie oddać wydźwięku jego głosu.
- Cześć. – Uśmiechnęłam się.
Doprawdy, nie miałam pojęcia, co powinnam powiedzieć i jak się zachować. Czy ludzie którzy nas tu przywieźli byli normalni? Przecież nie miałyśmy żadnych szkoleń, przygotowań do przebywania z takimi osobami. A coś chyba trzeba mieć, mam rację? Siostra mówiła, że trzeba tylko umieć kochać. Oślinionych, zasmarkanych, brudnych, śmierdzących i wściekłych... Do tego nie potrzeba dyplomu, tylko miłości. W takim razie, pomyślałam wtedy, moja miłość się wypaliła. Albo po prostu dostałam jej bardzo mało od Pana Boga do podzielenia się z innymi.
Okazało się, że moje obawy, dotyczące treści rozmowy, były zupełnie bezpodstawne. Chłopak był wygadany.
- Kiedy jedziecie? – zapytał szybko.
Patrzył wprost w moje oczy, a jeśli wzrok mu uciekał to tylko na moje ręce.
- O piętnastej – odpowiedziałam krótko.
- Siostra przyjedzie? – kolejne pytanie było równie szybkie. Zupełnie, jakby długo czekał z ich zadaniem. Wyrywały się na świat, nim zdążyły się poukładać w krtani. Wciąż jednak były zrozumiałe. Ale wprost kipiały emocjami. Rozumiałam, jaką trudność sprawiało mu przyjście do mnie i rozpoczęcie rozmowy. Wyglądał na bardzo nieśmiałego. Innego. Pomyślałam, że nie może odnaleźć się wśród kolegów. A może po prostu chciałam widzieć go podobnym do mnie?
- Nie, siostra jest tutaj z nami.
- A pan przyjedzie?
Domyśliłam się, że prawdopodobnie ma na myśli słodkiego księdza Mateusza. Dziewczyny uważały, że szkoda go na księdza, a ja w pewnym stopniu musiałam przyznać im rację. Z drugiej strony trochę mu współczułam. Za młody i kochany był na rekolekcje z gimnazjalistkami.
- Nie. Pan już pojechał.
Byłam sztuczna. Mówiłam to wszystko wesoło, trochę jak nakręcana lalka. W środku byłam spięta, wypchana zwykłą watą. Kogo ja próbowałam oszukać? Nie umiem ich kochać. Byłam jak góra lodowa i nie mogłam się zdobyć na odrobinę czułości dla tego biednego chłopaka. Mimo to, udawałam, że wszystko jest w porządku i wcale nie czuję się skrępowana.
- Daj to.
Spojrzałam w stronę, którą pokazywał. Patrzył na mój nadgarstek, na którym zawiązane były ręcznej roboty bransoletki. Przełknęłam ślinę. Moje skarby z koralików. Każda z nich miała osobną historię i każda zaplatana była na inną okazję. Można było dostrzec fioletowo- brązowa z napisem „Jeszcze . . .” i małym serduszkiem. Tytuł mojej ulubionej piosenki, zespołu, który wprowadził mnie w dorosły świat. To przecież ich koncerty były moimi pierwszymi, to na nich nauczyłam się pogować. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie.
- Podobają ci się? – spytałam z uśmiechem i przekręciłam wszystkie tak, żeby napisy były widoczne.
Pytanie było głupie. Podobały się wszystkim, nosił je niemal każdy mój znajomy. Nie chciałam się z nimi rozstać. Kolejna miała jasne tło i fioletowo-czarny napis „Nostress”. Pomagała mi w trudnych chwilach, na sprawdzianach i w czasie randek. Nosiłam na sobie prawdę życiową, bez której nie mogłabym żyć. Zero stresu.
Była też czerwona z czarnym napisem „Wszystko jedno”, kolejny raz odwołująca się do zespołu Happysad. Kiedy na nią spoglądałam, wracały wspomnienia ludzi, którzy odeszli. Ona też miała sens. Bez niej również nie dałabym sobie rady. Kim byłby człowiek, gdyby nie miał wspomnień? „Ostatni raz widziałem cię, zaraz przypomnę sobie gdzie...”.
- Tak, podobają. Daj mi to.
Dotknął mojej ręki. Czułam się okropnie. Została ostatnia. Biała z ciemnoróżowymi koralikami „Nie wiem...?”. Na cześć piosenki „Nie ma nieba”. Dzięki niej, nigdy nie byłam bezradna. Potrafiłam znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Gdyby mnie poprosił o pięćdziesiąt złotych, o nowy rower, może nawet o coś droższego, większego... Dlaczego chciał zabrać moje skarby? Dlaczego wybrał coś zupełnie bezwartościowego, co dla mnie liczyło się najbardziej? Przecież to zwykła bransoletka, mówiłam sobie. Mogę zrobić kolejną... On jej potrzebuje. Toczyłam ciężką walkę z samą sobą. Każda z tych plecionek miała w sobie cząstkę mnie, moje wspomnienia i emocje. Może wyczuł, jak bardzo mi na nich zależy? Może on to potrafił, bo dostał od Boga znacznie więcej wrażliwości i znacznie więcej miłości?
- Poczekaj...
Zaczęłam rozplątywać fioletową bransoletkę. Długo mocowałam się z supełkiem. Może dzięki temu pomyślałam: Jak on na to zareaguje? A jeśli dla niego ten zwykły gest będzie znaczył o wiele więcej niż dla mnie? Dla mnie też przecież nie był całkiem prosty, oddawałam to, co ukochałam. Ale czym będzie dla niego? Nie znałam się na tym. Supełek nie chciał puścić. Nie powinnam mu jej dawać. Pomijając to, że bardzo chciałam ją zatrzymać, to jednak mój „heroiczny” gest był zbyteczny i głupi. Mogłam mu tym tylko zaszkodzić. Westchnęłam ciężko.
- Posłuchaj. Nie mogę tego rozplątać i nie wiem, czy pasowałoby na twoją rączkę. Chcę ci coś obiecać – wpadłam na pomysł, w chwili wypowiadania tych słów.- Jeśli tu wrócę, przywiozę ci taką samą z twoim imieniem. Jak masz na imię?
- Józio – uśmiechnął się.
To był cudowny uśmiech. Jestem pewna, że długo nie ujrzę piękniejszego. Spełniły się jego marzenia, ktoś w końcu się nim zainteresował. W jego oczach była nadzieja. Całe może marzeń, których nie było widać w moich, pozbawionych złudzeń tęczówkach. Uśmiechał się i wtedy nawet ta okropna szrama nabrała głębszego sensu. Zrozumiałam, że pomimo wielkiej zadry w sercu można kochać. Zupełnie tak, jak łatwo jest uśmiechać się ze szramą na wargach. Szrama zostanie, ale ból w końcu minie. Uśmiech mówił o nim wszystko. Ktoś do niego wróci. I to nie byle kto. Ktoś całkiem zdrowy. Ktoś normalny. Dziewczyna.
- Więc słuchaj, Józio – tym razem to na mojej twarzy zagościł uśmiech – Obiecuję, że jeśli tu wrócę... O ile wrócę...- to podkreśliłam wyraźnie. Przecież tak na dobrą sprawę nie mogłam być tego wcale pewna. Nie chciałam mamić mu oczu fałszywymi obietnicami. Poza tym, że człowiek ze mnie wredny, to za często szczery. W tym jednak wypadku uznałam, że Józio jest gotowy na szczerość i jest mu ona potrzebna - To przywiozę ci taką samą z twoim imieniem, dobrze?
- Dobrze.
Zapadła cisza. Uśmiechał się i często na mnie zerkał. Czułam się coraz bardziej niezręcznie. Zaczynał się do mnie zbliżać, coraz częściej delikatnie mnie dotykał. Raz nawet zabrał mój telefon i zaczął się nim bawić. Nie miałam pojęcia jak się zachować, więc przykleiłam sobie do twarzy sztuczny uśmiech. Z każdą chwilą coraz bardziej przywiązywałam się do chłopaka i coraz bardziej było mi go żal.
- Kiedy jedziecie? – zapytał.
- O piętnastej.
- A siostra przyjedzie?
- Siostra jest tutaj.
Byłam zmieszana. Kolejny raz zadawał te same pytania i chyba w tamtej chwili na nowo uświadomiłam sobie, że nie wszystko z nim w porządku.
- A pan przyjedzie?
- Nie, pan już pojechał.
Byłam zażenowana. Choć prawdę powiedziawszy do dziś nie wiem, czy bardziej się go bałam, czy bardziej było mi go żal. Wyglądał jak kupka nieszczęścia, na nowo szukając tematu, który mógłby ze mną podjąć.
- Słuchaj, Józio, ja powinnam już pójść.
Zdecydowałam, że będzie to najlepsze rozwiązanie. Za dużo czasu poświęciłam temu chłopakowi. Chciał być coraz bliżej mnie, ja czułam się coraz podlej i z każdą sekundą wydawało mi się, że spotka mnie jakaś krzywda. Mimo tego, że miał taki niewinny wyraz twarzy, tak ładnie na mnie patrzył. Szrama na jego wargach znowu nie wyglądała zachęcająco. Znoszony dres nieprzyjemnie kojarzył się ze szpitalem i biedotą. Nie chciałam udawać matki Polki. Nie chciałam być żadną siostrą wielkiego miłosierdzia. Lubiłam go. Ale przerażał mnie i obrzydzał w pewien sposób.
- Ale ja cię nie puszczę.
Jego głos był delikatny, ale stanowczy. Wciąż nieco seplenił. Nie złapał mnie za rękę i nie wykonał żadnego ruchu. Tylko patrzył. Coś zabolało mnie w okolicach żołądka i pomyślałam, że naprawdę nieźle się wpakowałam. Zostać tu sama! Też mi pomysł. Byłam zła, skonfundowana, ale jednocześnie... Jednocześnie czułam się szczęśliwa. Ktoś mnie potrzebował, ktoś cieszył się moim towarzystwem i ktoś mnie doceniał. Ostatnio przecież czułam się taka odepchnięta, taka gorsza... Nie mogłam dłużej z nim zostać. Nie mogłam dawać mu nadziei i narażać siebie na płacz.
- Ale ja muszę, Józio. Koleżanki się o mnie martwią, wiesz?
- Ale ja cię nie puszczę – powtórzył i pokręcił głową.
Westchnęłam ciężko i szepnęłam, tak delikatnie i słodko jak tylko umiałam:
- Naprawdę muszę iść. Dzwoniły już do mnie i pisały, pytając kiedy wrócę. Martwią się o mnie i tęsknią za mną.
Oczywiście kłamałam. Nikt nie dzwonił i nikt nie pisał. Uznałam, że to będzie najlepszy sposób na przekonanie go do mojego pójścia.
- Ale ja cię nie puszczę.
Powtarzał to jak zdarta płyta. Nie wiedziałam już co mam robić, chciałam uciec, zostawić go w końcu. Z drugiej strony wiedziałam, że nie mogę pójść bez słowa. Byłabym zwykłym tchórzem, dzieckiem, które nie potrafi wypić piwa, które samo nawarzyło. A przecież chciałam być dojrzała. Udowodnić wszystkim, że potrafię. I właśnie wtedy wpadłam na jeszcze jeden pomysł. Miałam w swoim życiu do czynienia z wieloma dziećmi. Plątały się w moim życiu w postaci rodzeństwa, kuzynostwa tudzież pociech znajomych. Nie lubiłam dzieci, chociaż one zawsze się do mnie garnęły. Zawsze należałam do osób, które nie pragną fałszywej miłości, wolałam stać z boku. Może właśnie to je do mnie zachęcało? Przypomniałam sobie, co trzeba zrobić, jeśli dziecko nie chce oddać zabawki. Pomyślałam, że jestem taką zabawką dla Józia, skarbem, którym nie chce się podzielić, bo jeszcze mu się nie znudził. Zrobiłam smutną minę i spojrzałam prosto w jego zielone oczy.
- Posłuchaj Józio, im będzie smutno jeśli nie wrócę. Muszę iść.
- Będzie im smutno? – zapytał z przejęciem i zamyślił się głęboko. Pokiwałam mocno głową i potwierdziłam, chociaż było to zbyteczne. – Aha. Będzie im smutno – dodał.
Widziałam jak walczy. Myślał, analizował, przetwarzał... A potem , kiedy już straciłam nadzieję, że przed obiadem dołączę do koleżanek, zrobił coś, co dogłębnie mną wstrząsnęło.
Wyciągnął swoją łapę, uśmiechnął się z trudem i powiedział:
- Cześć.
Zaszokowana uścisnęłam mu rękę, wykorzystując sytuację i z uśmiechem wyrzuciłam:
- Cześć.
Poczułam jak pod powiekami zbierają mi się łzy. Niesamowite było to, jak łatwo można było poruszyć jego serce. Miał w sobie naprawdę dużo miłości i empatii. Jestem pewna, że normalny człowiek w jego wieku, rzuciłby coś w stylu „W dupie to mam. Zostajesz i już, one sobie poradzą”. Nie chciałam tam dłużej zostać, bałam się, że zdradę swoje uczucia. Z ciężkim sercem i lekkimi jak z waty nogami, wstałam z ławki i niezgrabnie ruszyłam przed siebie.

Odwracałam się. Nie ukrywał swoich uczuć, nie udawał, że mu nie zależy. Patrzył wprost na mnie i chociaż nie mogłam dostrzec wyrazu jego twarzy, w głowie miałam wyraźny obraz jego zielonych, ujmujących oczu. Łamało mi się serce. Chciałam do niego wrócić, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, bo w głębi duszy wiedziałam, że powinnam już odejść. Zostawić czerwony sweter na tamtej ławce i wymazać wspomnienia. Poczułam się taka podła i mała. Taka beznadziejna i nic nieznacząca. Czy zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele mi dał? Czy ludzie zdrowi mają świadomość tego, jak wiele uczą się od chorych? Innych? Pomyślałam, że Józio był jedynym facetem w moim życiu, który tak szczerze okazywał swoje uczucia. Jedynym, który naprawdę chciał mnie przy sobie zatrzymać. Pomyślałam, że Józio to szczery i wiarygodny przyjaciel, osoba tak czysta i prawdziwa... Niesamowite. Niesamowite, powtarzałam w kółko, ostatnimi spojrzeniami obłapiając niezgrabną postać. Chciałam płakać. Chciałam, żeby ktoś podszedł do mnie i zapytał co się stało. Tak bardzo chciałam opowiedzieć komuś o nim! Potrzebowałam, żeby ktoś zaczął się nade mną użalać. Potrzebowałam silnego ramienia i słów pociechy. Potwierdzenia, że jestem dobra. Nie chciałam być zła. Nie chciałam...
Jak na złość z moich oczu nie pociekła ani jedna łza. To miało być chyba potwierdzeniem tego, że nikt mi nie pomoże. Zatrzymałam się. Zapomniałam o Józiu i pobiegłam do koleżanek. Wiedziałam, że nie zrozumieją.
Chcę zrobić jeszcze jedną bransoletkę i wiem, jaki będzie miała na sobie napis. „Powroty...”. Happysad, tak jak i Józio, będzie wiernym towarzyszem mojego życia. Mam w sobie choć trochę wrażliwości i okruchy miłości, mimo tego, że okazuję je w zupełnie inny sposób niż normalni ludzie.
„I czy wrócisz tu? I czy aby na pewno?”...

2
Pierwsze zdanie koszmarnie długie.
Nie wiem dlaczego zapisałam się na te rekolekcje. Wszystko było przeciw nim.
zapisanie się na rekolekcje to wydarzenie/czyn, więc przeciwko temu
Niewielka ilość chętnych, siostra Aneta, problemy z transportem i nawet pogrzeb prezydenta.
co z tą siostrą? Czegoś tu brakuje.
- Na tę chwilę nie jesteśmy w stanie nic powiedzieć.
- Tak, tak, powinny być, proszę skontaktować się z PKS Zakopane.
- Już podaję numer do informacji...
- My nie obsługujemy tego połączenia, proszę z PKS Bielsko-Biała...
Dialog jest bezosobowy. Wciągnąłbym to w narrację - niech dziewczyna opowiada, co słyszała w trakcie...
Siostrze powiedziałam, oczywiście, że wszystko będzie w porządku,
to dać z przodu.
Proszę o właściwe zachowanie. Właściwe zachowanie? Przecież ja się rozpłaczę, lub co gorsza ucieknę z krzykiem! Uśmiechnęłam się tylko i zapewniłam, że potrafimy się przystosować.
to jest mało zrozumiałe. Kto prosi? Czy to myśl czy fragment dialogu?
Twarz przechodziła łagodny, aczkolwiek widoczny okres dojrzewania.
jak to można stwierdzić? Nie widzę tego...
- O piętnastej – odpowiedziałam krótko.
czy to nie wynika z dialogu?
Zupełnie, jakby długo czekał z ich zadaniem. Wyrywały się na świat, nim zdążyły się poukładać w krtani. Wciąż jednak były zrozumiałe. Ale wprost kipiały emocjami. Rozumiałam, jaką trudność sprawiało mu przyjście do mnie i rozpoczęcie rozmowy.
niby ładne - tylko piszesz o tym, a nie pokazujesz. Dialog wcale tego nie przypomina. Narrator w tej części strasznie wychodzi poza scenę.

Słaby tekst - dosłownie. Początek, przegadany początek o pisarstwie może ma coś w sobie intrygującego (bo przecież pokazujesz swoje wnętrze), ale nie pasuje do całości - jest jakby wbity na siłę. Później następuje ostry skok czasowy i jest wyjazd - a tam spotkanie z tytułowym Józiem i wielkie rozczarowanie, bo narrator skupia się na sobie tak bardzo, że pomija dialogi, interakcję postaci. Nawet pomiędzy dialogami jest upchana cała masa informacji. Pod tym względem tekst jest przegadany, i mało ciekawy. W pewnym momencie w trakcie czytania zapomniałem o tej szkole, o genezie (wstępie) i przestałem odczuwać radość z odkrywania emocji, bo one były papierowe - napisane, niczym potok myśli, bez ładu i składu. Zdecydowanie na minus jest rozmowa i cała scena z Józiem - narrator/bohaterka tyle gada o emocjach, że wyczułem przerost formy nad treścią, gdyż zwyczajnie nic nie wskazuje na to, że istotnie te spotkanie jest tak ważne. Przegadane - nie podobało mi się. I nieszczęsne przecinki, stawiane losowo.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Tekst jest niestety strasznie nudny i monotonny. Emocje są wyrzucane jako potok słów, są płaskie i nie pozwalają się czytelnikowi wczuć. Gadasz o nich, gadasz na wszelkie możliwe sposoby, wciskasz po każdej wypowiedzi, ale nic z tego nie wynika.

Nie wiem. Jeżeli to rzeczywiście jakieś Twoje silne wspomnienie czy wizja (w każdym razie coś, do czego masz silny stosunek emocjonalny), to może po prostu te uczucia zostały w Tobie? Na papierze ich nie ma.

Początek. Coś w stylu "o sensie pisania" ma swoją wartość jako spojrzenie na Twoje podejście i Twoją osobę. Ale na podstawowej płaszczyźnie odbioru jest przegadany, napchany irytującym patosem. Właściwie w pierwszej chwili kompletnie mnie zniechęcił. No ale dobra, wzięłam się dalej za tekst.

Styl opowiadania jest dość męczący. Próbowałaś napisać go tak refleksyjnie, że wszystko w tych "westchnieniach" utopiłaś. Do tego wyskakują błędy, nieścisłości, no i zupełnie niekontrolowana interpunkcja.
Marti wymienił Ci chyba głównie elementy, które czynią tekst przegadanym i wyłapał część błędów. Ja bym dorzuciła jeszcze uwagę o pilnowaniu leksyki czy związków. Ot chociażby coś takiego (akurat udało mi się szybko odnaleźć):
Nie chciałam mamić mu oczu
Albo "nie chciałam go mamić", albo "nie chciałam mydlić mu oczu" czy coś w tym stylu.

Warstwa treściowa też mnie nie oczarowała. Może to wynikać stąd, że wnerwiają mnie moralizujące teksty, w których autor odkrywa i udowadnia czytelnikowi, że ludzie niepełnosprawni tez potrafią być wyjątkowi, radośni, smutni, utalentowani, mogą kochać czy się przyjaźnić. Dla mnie to takie usilne, egzaltowane powtarzanie truizmu. Ale cóż, to moje bardzo osobiste podejście. Chodziłam do szkoły integracyjnej, spotykanie niepełnosprawnych było dla mnie zupełnie normalne, więc pewnie dlatego.

Niestety Twój tekst nie przypadł mi do gustu. Głównie z powodu męczącego stylu. Jeżeli chcesz wzruszyć czytelnika, to nie możesz "wmuszać" w niego swoich emocji, tylko odpowiednio sugestywnie wszystko zapisać. Popracuj nad tym.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”