Obudziłem się o poranku, kolejnego pustego dnia.
W zasadzie nawet dobrze nie wiem, po co. Będę miał kilkanaście godzin, aby odkryć to jeszcze przed zmierzchem. Położę się spać wiedząc, jaki był cel mojej dzisiejszej egzystencji… albo nadal będę po prostu rozproszony i sfrustrowany.
Stawiam na tę drugą opcję.
Moje imię… tak naprawdę, nie ma ono najmniejszego znaczenia. Ludzie nadają imiona swym dzieciom, aby uchronić je przed losem tysięcy powielonych kurczaków, tłoczących się w ciasnocie kurzej fermy. Później jednak posuwają się o kilka kroków za daleko, usiłując wmówić sobie i innym znaczenie cech charakteru czy temperamentu, przypisane do danego imienia.
Imię to tylko imię. Artefakt kodu cyfrowego. Nazwy handlowej produktu. Ale nie genom, w którym znajdują się ludzkie emocje.
Piję kawę. Nie spieszę się nigdzie. Mogę do woli delektować się jej ciepłem, aromatem, czernią koloru…
A raczej: mógłbym, gdybym potrafił.
To jedna z wielu rzeczy, jakich nie poznałem na uniwersytecie, a jakie oczekuje ode mnie tak zwany ogół społeczeństwa. Przynajmniej ta wrażliwsza część.
Znać. Czuć. Doświadczać. Kochać. Delektować się. Rozumieć.
Sram na to, dokładnie tak samo mocno, jak oni odrzucają moją potrzebę inności.
Albo wypiję kolejną lurę, albo wrócę w sen. Zamiast działania napoju, czuję bowiem dalej znużenie.
Niech motyle za oknem zaczną walkę z nim, ja odpadam.
Jest mi dokumentnie wszystko jedno.
Śpię po kilkanaście godzin na dobę. Chyba, że dopadają mnie koszmary. Na przykład dotyczące bycia pogrzebanym żywcem, i konsumowanym przez dziesiątki robaków i kosmatych pająków. Wtedy zrywam się z łóżka z krzykiem, najczęściej zmęczony dwa razy bardziej niż zwykle. Proszki na sen zazwyczaj pomagają…
Śpię długo i mocno. Nie widzę powodów, dla których miałbym wcześnie wstawać.
Kiedyś usilnie starałem się je wyszukiwać. Poranek rozpoczynałem lekturą gazety, po której przechodziłem do śledzenia wybranych pozycji programu telewizyjnego. Koncentrowałem się na detalach, tropach…
Porządek świata. Ukryty kod przeznaczony bezpośrednio dla mnie. Zestaw wskazówek co do tego, jak mam spędzić resztę swojego życia, objawiający się znienacka moim oczom niczym sylwetka zatopiona we wnętrzu obrazu trójwymiarowego. Tarłem papier i nerwowo wciskałem przyciski pilota, lecz wszystko na próżno.
Kod nie istniał. Przynajmniej, nie dla mnie i nie w częściach codziennego chaosu, jakie pragnąłem przebadać. Widocznie nie dane było mi być wybranym przez opatrzność dla zrozumienia meandrów losów tego świata.
Ktoś inny musiał być bardziej godnym.
Albo dać wystarczająco dużą łapówkę… jak to już zwykle się zdarza…
Przypomniał mi się dzięki temu tylko stary horror, który oglądałem będąc dzieckiem. Nagi mężczyzna, siedzący w otoczeniu świec na poddaszu, posługuje się metalową kostką, aby przejść do innego wymiaru, gdzie spodziewa się zyskać wszelką przyjemność i nieosiągalne inną drogą doznania. Zamiast tego jednak wielkie metalowe haki wbijają się w jego skórę i rozrywają go na strzępy. Krew, krzyk i obdzieranie ze skóry na żywca. Jeśli takie są efekty uboczne odnalezienia kodu, wolę zrezygnować. Nie szukam przecież Ostatecznej Przyjemności, jedynie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.
A śmierć, w dodatku na drodze tak okrutnej i pełnej przemocy, jest wysoką ceną, jaką przyszłoby mi za to zapłacić.
Jestem zbyt wielkim tchórzem, aby brnąć w to dalej. Wolę znowu spić się do nieprzytomności.
Nie myłem się od kilku dni. Czuję, że mam obecnie większy, bardziej fizyczny kontakt ze swoim ciałem. I ze skórą. Wcześniej zabijałem go przez używanie przeróżnych kosmetyków, oraz codzienne ćwiczenia fizyczne. Teraz po prostu je neguję. Nie mam zamiaru czynić czegoś, co nie sprawia mi przyjemności. Albo co nie jest w stanie wyrwać mnie z mojego wielkiego marazmu.
Ponownie, mam dosyć wszystkiego. Odczuwam przepełnienie i senność. W chwili, w której piszę te słowa, długopis prowadzi moją rękę na kształt mało czytelnych bohomazów, podczas gdy mózg sygnalizuje nieuchronnie potrzebę biernego odpoczynku. Nie potrwa to długo, nim się mu nie poddam…
Po co tak naprawdę pracować?
Gonić za pieniędzmi i materialnością? Czemu tak wielu z nas to po prostu puste, konsumpcyjne świnie, pozbawione indywidualności i dobrego smaku? Nie wspominając o guście.
Najlepiej po prostu zupełnie to zanegować. Dopiero taka decyzja stwarza nowe możliwości wyboru i niezwykłą sytuację, w której brak środków materialnych staje się pewnym atutem. Nie mając nic, nie mogąc się dzielić z innymi, proszę i ustawiam w sytuacji osoby biorącej – doczepnej pijawki, której (z sympatii, litości czy szacunku) po prostu nie odmawia się pewnych bonusowych dóbr. Ich zanegowanie budzi bowiem złowrogie pomruki pozostałych „dających” i wywołuje falę oskarżających pytań i wypomnień ze strony „biorącego”. Nader skutecznie działa zwłaszcza trick z hipotetycznym postawieniem się w roli drugiej osoby, przez co taki zabieg empatyczny przynosi oczywiste wyrzuty sumienia i czołobitne przeprosiny... Instancją nie do przeskoczenia zdają się być rodzice, jednak odrobina wyważonego sentymentalizmu i zagranie po ich uczuciach łączących z jedynakiem w potrzebie szybko kruszy nawet najtwardsze skały i powłoki lodu, otaczające wymiar Zgody...
Lód. Skała. Moje serce.
Już dawno zaniechałem jego wskrzeszenia. Uznałem, że jest mi całkowicie zbędne i do niczego nie potrzebne, powodując tylko zamieszanie na ścieżkach komunikacyjnych umysłu.
Jeśli ktoś mdleje na ulicy, albo potyka się o wystający korzeń, to tylko jego sprawa. Nawet, jeśli jestem dwa kroki od tej osoby…
Jeżeli w swej złości, która jako jedyne zaślepiające mnie czasami uczucie nierzadko przeważające szalę rozsądku, znieważę wrażliwą dziewczynę lub emocjonalnego młodzieńca, mam to po prostu w dupie. Niech uczą się, że życie jest trudne, a z bólem trzeba umieć koegzystować.
Jestem perfekcyjnie znieczulony na emocje świata.
Są one mi zupełnie obojętne. Nie chcę się w nie angażować, nawet przez krótką chwilę.
Przyglądam się, jak pod paznokciami zbiera się brud. Gdy dotykam opuszkami palców gwoździ, jakimi przybiłem okna w pokoju, czuję ich pordzewienie i starość materiału.
Po co mam się myć? Dlaczego miałbym o siebie dbać? Dla kogo niby?
Jeśli nie muszę, to myję się jedynie raz w tygodniu. Dobrze mi ze swoim brudem. On mnie w jakiś sposób rozumie. Po prostu zbiera się na ciele, nie aspiruje do niczego, nie zadaje pytań...
Kurwa, dlaczego jeszcze nikt nie nazwał mnie buddystą? Przecież to nim jestem!!!
Brud... zamknięte okiennice... znowu zmęczenie. Staję przy ścianie i opieram dłonie na parapecie. Przyglądam się często z tej pozycji ludziom, zupełnie tego nieświadomym. Czynię to o różnych porach dnia i nocy, dlatego niekiedy jestem obserwatorem nader ciekawych scen... Nie obchodzi mnie jednak los nikogo spośród nich. Są tylko powłokami, pozbawionymi imion i nazwisk. Nie potrafię i nie chcę się o nich w żaden sposób zatroszczyć.
Jestem obserwatorem, niemym i biernym świadkiem. Studiuję los świata i jego mieszkańców w chwilach ostatecznego i nieuchronnego upadku tej planety.
Nie rozumiem większości rzeczy, jakie dotyczą ludzi na tym globie. Chociażby cholernego kultu ciała i urody. Dlaczego łatwiej zwracamy uwagę na ludzi pięknych i młodych, dbających o siebie, niż o doświadczonych i naznaczonych piętnem bólu i cierpienia starców? Czemu nie moglibyśmy im ulżyć i złagodzić męki?
Nic nie ma znaczenia. Nic nie ma sensu. Wszystko jest marnością...
Matka powtarzała mi wielokrotnie, że jeśli będę za bardzo narzekał, to pewnego dnia przyjdzie po mnie Kostucha. Ponura, chuda i długopalca dama zabierze mi ostatnie tchnienie za pomocą swej kosy i sprawi, że nie będę już więcej musiał cierpieć...
Nadal czekam na spełnienie tej obietnicy. Jak na razie, tylko w jednym przypadku omal nie doszło do sytuacji, w której rozjechałby mnie pędzący ze zbyt wielką prędkością samochód ciężarowy. Nie udało mi się zobaczyć oblicza kierowcy tego pojazdu, jednak idę o zakład, że musiał być szalenie rozczarowanym.
Doświadczyłem dziś czegoś nowego i dziwnego. Jestem nawet odrobinę zdenerwowany, chociaż ten stan omijał mnie skutecznie przez długie tygodnie. Teraz jednak pojawił się i opanował mnie w nader głupi sposób.
Spoglądałem, jak to mam w zwyczaju, przez brudne okno na koleje losu innych. W sąsiednim mieszkaniu zasłony zazwyczaj są szczelnie zasunięte, tak że mogę spokojnie widzieć ich zielonkawy kolor bez obaw iż doświadczę czegoś niezwykłego… ot, stara dobra nuda. Teraz jednak sytuacja miała się inaczej: doznałem zaszczytu wglądu we wnętrze tego domu, a co więcej, ujrzałem nawet jego gospodarza.
Był całkiem nagi. Wpatrywał się dokładnie we mnie, niczym ponury posąg. Sądziłem, że po sekundzie zreflektuje się i zasunie zasłony, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego, wycelował we mnie palcem (jakby wskazując jakąś przestrzeń, gdzieś w pobliżu mojej osoby) i wymówił pewne słowa, które oczywiście nie mogły zostać przeze mnie usłyszane. Z ruchu warg odczytałem jednak ich znaczenie: najwyraźniej ten mężczyzna starał się mnie przed czymś ostrzec... albo tylko stwierdzał oczywisty dla niego fakt. Nie wiedzieć czemu, stanął mi teraz przed oczami obraz mojej babki, bełkoczącej o Kostusze...
- Będziesz następny!
Wyrok czy żart? A może próba odgadnięcia? Niektórzy szaleńcy potrafią całymi godzinami wpatrywać się w cudze okna i wyczekiwać na wzrokowy kontakt z tak zwaną „ofiarą”, obnażając się następnie lub podrzynając swe gardła, gdy już do niego dochodzi. Lecz akurat ja doświadczyłem nawet więcej, niż bym chciał, czy też się spodziewał.
- Będziesz następny!!!
Tej nocy nie spałem spokojnie. Wierciłem się, co chwilę przewracając z boku na bok i nerwowo mamrocząc – w końcu krzyknąłem na tyle głośno, żeby obudzić samego siebie z tego neurotycznego koszmaru.
Cień. Wydawało mi się, że jeden z cieni w moim pokoju przybrał ludzką postać, czyhając teraz na mnie. Wyraźnie oddzielony od markotnego światła latarni w tle, zdawał się pulsować i falować niczym wzburzona woda. Zamrugałem kilkakrotnie oczyma, starając się dłonią wymacać przycisk mojej lampki nocnej. Zanim jeszcze tego dokonałem, w różnych częściach mojego pokoju mogłem usłyszeć dziwne, ponure szepty...
Nastanie jasności niczego nie wyjaśniło. Owszem, cień zniknął, za to na parapecie okna pojawił się wielki czarny kruk, w dziobie trzymający odciętą różę. Gdy tylko odwrócił do mnie swe oblicze, usłyszałem gwałtowne łomotanie do drzwi wejściowych.
Całe dotychczasowe apatia i znużenie, dwie dręczące mnie od wielu miesięcy podłe siostry, ukryły się teraz gdzieś w odległym krańcu mojej świadomości, cicho przyczajone w oczekiwaniu na dalszy rozwój zdarzeń.
Podnosząc się z łóżka i będąc jeszcze nieświadomym, kto chce mnie ujrzeć w samym środku zimowej nocy, zastanawiałem się jedynie, jak na ten ciąg hałasów zareagują moi nader czujni sąsiedzi. Przytykając oko do „judasza”, nadal półprzytomny, w jednym momencie zmartwiałem.
Tuż za drzwiami do mojego azylu stała Śmierć. Koścista, przerażająco blada kobieta w czarnej pelerynie. Wbrew sceptykom, nie zrezygnowała ani ze swego standardowego wizerunku, ani z atrybutu w postaci pordzewiałej już najwyraźniej od używania przez wieki potężnej kosy. Na jej lewym ramieniu, siedział kruk, już bez róży, raczący teraz drzwi nieomal ludzkim spojrzeniem pozbawionym choćby cienia wyrozumiałości.
Nigdy nie wpisywałem się w poczet tych wszystkich wynędzniałych nieudaczników, powtarzających że „tylko ona na mnie czeka”, i tym podobne bzdety. Szczerze mówiąc, liczyłem nawet przekornie na to, iż w moim przypadku los uczyni wyjątek i podeśle mi pod nos jakąś seksowną egzystencjalistkę... najlepiej samotną brunetkę, nie mieszkającą przesadnie daleko ode mnie (abym nie musiał się zbytnio oddalać od domu za każdym razem, kiedy ją spotykał).
Zdziwiłem sam siebie: nie czekając na rozwój wydarzeń, oderwałem wzrok od drzwi i w stanie rozgorączkowania otworzyłem okno. Mieszkałem na drugim piętrze, ale postanowiłem podjąć ryzyko i zejść po dachu na balkon sąsiedniego mieszkania. W końcu, co miałem do stracenia?
Babcia miała rację... Śmierć już tutaj była i chciała mnie ukarać.
Ukarać... może i faktycznie byłem w ostatnim czasie w dołku, ale żeby od razu tak radykalnie? Wyższa Istota, która cały czas nas obserwuje gdzieś z góry, nie ma za grosz rozsądku ani wyczucia...
Zacząłem się ześlizgiwać po oszronionym dachu, z trudem utrzymując pozory równowagi. Nie przewidywałem takiego rozwoju sytuacji, toteż uciekałem odziany tylko w pospiesznie założone trampki – mało użytecznie przy takiej pogodzie. Musiałem kurczowo trzymać się wilgotnych poręczy i pordzewiałych anten, żeby przypadkiem nie runąć w dół, na chodnik.
Teraz to była już poważna rozgrywka. Pomiędzy mną a nią. Jak przeczuwałem, zaprzestała bezskutecznego łomotania w grube drzwi apartamentu i skierowała się szybkim krokiem przed wejście do budynku, siejąc zapewne popłoch wśród mych sąsiadów. Gdy nareszcie oddałem skok na balkon znajdujący się tuż ponad obskurną i zadymioną speluną, do której niekiedy przychodziłem, omal nie przypłaciłem tego złamaniem nogi. Dało o sobie znać długogodzinne wylegiwanie się w łóżku i dni spędzone na gapieniu w sufit, albo czytaniu w kółko jednej i tej samej strony w książce...
Jajogłowi określają to dekadencją, ja: sposobem na przetrwanie.
Wybiłem gwałtownym uderzeniem szybę w oknie i wtargnąłem do środka. W umeblowanym staroświecko i przepełnionym zapachem stęchlizny mieszkaniu nie było nikogo – ciszę mąciło tylko miarowe tykanie hebanowego zegara. Pomyślałem, że być może to lokum należało do kogoś, kto jakiś czas temu się poddał… Przebiegłem obok obitego białymi płytkami pieca kaflowego i szarpnąłem za miedzianą zasuwkę.
Ocierając pot z czoła, zacząłem zmierzać skrzypiącymi schodami w stronę wyjścia, znajdującego się w brudnej bramie. Omal nie staranowałem zdumionego dozorcy, wywijającego później w ślad za mną pięścią swych roboczych rękawic. Na progu bramy było szalenie ślisko, toteż musiałem nieco zwolnić tempa, wbijając równocześnie wzrok w wyłączony o tej porze neon przeciwległej knajpy.
Poczułem nieodpartą pokusę wstąpienia tam na drinka… albo, chyba nawet bardziej, w celu schronienia się przed ścigająca mnie kreaturą. Liczyłem na to, że nie odważy się wkroczyć do przybytku tak wypełnionego smutkiem i zgorzknieniem, ludzkimi marzeniami i porażkami topionymi w litrach alkoholu…
Niebo pociemniało w jednej chwili. Mięśnie mego karku drżały i starały się odmówić posłuszeństwa, jednak zmusiłem je do uległości i spojrzenia w górę. Z niebios, wolno niczym stado kruczoczarnych ptaków, podążali w stronę ulicy jeźdźcy Apokalipsy, na czele których dumnie galopowała Śmierć. Niemalże bezszelestni, jednak zabójczo skuteczni w swej perswazji, o czym przekonywały mnie opowieści innych i fakty historyczne. Poczułem, że od tego spotkania nie będzie ucieczki, ani żadnej racjonalnej wymówki do przyjęcia. Zewsząd dochodził do mych uszu dziwny szum, zwiastujący zapewne nadciągającą także plagę szarańczy…
Niewiele się namyślając, wpadłem do lokalu. O dziwo, moje pojawienie się nikogo specjalnie nie wzruszyło. Trwali dalej posępni nad swymi kieliszkami i kuflami napełnionymi goryczą, z rzadka przez krótką chwilę komentując nowości z kraju i ze świata, nasłuchiwane ze zlumpiałego odbiornika.
Przerażony i rozdygotany, zająłem miejsce w głębi kontuaru, przysięgając sobie, że nie zmarnotrawię już więcej choćby jednego dnia swej pokręconej egzystencji – jeśli tylko uda mi się przeżyć to starcie. Zamówiłem cichym głosem dwie setki wódki i wypiłem je duszkiem, kuląc się jednocześnie za plecami masywnego łysielca z krzesełka obok. Zauważył moje nerwowe ruchy i marszcząc czoło, zapytał otwarcie:
- Sorry, że przeszkadzam, ale… chowasz się tu przed kimś?
- Nie tyle przed kimś, co przed czymś… zresztą, nieważne. I tak mi nie możesz pomóc.
- Tak tylko zapytałem – żachnął się nieco, urażony najwyraźniej neurotycznym tonem mojej odpowiedzi, podszytej ogromnym lękiem przed konfrontacją z Kostuchą. – Mógłbyś być jednak nieco milszy, gdy komuś odpowiadasz, tak?
- Po prostu, nie możesz mi pomóc…
- A zapytałem dlatego, że ja też się tu przed kimś chowam.
- Taa, pewnie przed żoną – zażartował chudzielec ze stolika obok, z pobrązowiałymi palcami, noszącymi wyraźne znaki wieloletniego palenia tanich papierosów.
- Jak, kurde, my wszyscy – zawtórował mu barman, po czym całe towarzystwo wybuchnęło salwą gromkiego śmiechu.
Ucichli jednak niczym trusie w chwili, gdy drzwi do lokalu zostały otworzone z ogromnym impetem, a na progu stanęła ścigająca mnie metafizyczna postać. Rozpostarła swe poszarzałe skrzydła, powodując tym samym poruszenie kilku wiszących u pułapu żyrandoli, po czym wycelowała kościanym palcem prosto w miejsce, w którym siedziałem. Temperatura powietrza we wnętrzu raptownie spadła o kilka stopni, a wszystkiemu towarzyszyły jeszcze odgłosy krzyków i szamotaniny, dochodzące z głębi ulicy. Najwyraźniej towarzysze Śmierci wykorzystywali swą wizytę na Ziemi dla celów mniej przyziemnych, niż nawracanie zagubionych owieczek…
- TY!!! – wrzasnęło monstrum, po czym – zanim ktokolwiek zdołał choć na ułamek chwili ocknąć się ze stanu oniemienia – uczyniło wymach swą bronią i gigantycznym susem przemierzyło dzielącą nas odległość.
Kolejnej sceny nie dane mi już jednak było ujrzeć, gdyż w akcie desperacji upadłem na kolana i skuliłem się pod blatem, modląc w duchu, by to zdarzenie okazało się jedynie kolejnym idiotycznym koszmarem, wynikiem przejedzenia czy też…
Po krótkiej chwili, gdy nadal nie czułem fizycznego cierpienia i bólu ze strony Śmierci, odważyłem się jednak unieść głowę i spojrzeć dyskretnie na sąsiada z krzesła obok.
Niespodzianka.
Drżał niczym liść osiki, pocąc się i niezrozumiale bełkocząc, podczas gdy koścista istota trzymała na jego szyi ostrze swego narzędzia zagłady, cedząc gniewnym głosem kolejne słowa:
- Znalazłam cię nareszcie, ty łotrze. Myślałeś że przede mną uciekniesz? Że uda ci się uniknąć spotkania ze mną?
- Proszę… jestem niewinny… zostaw mnie!
- Nic z tych rzeczy. Ściąłeś włosy i przytyłeś, ale i tak cię rozpoznaję. Gdy przyszłam po ciebie pierwszy raz, zachowałeś się jak szczeniak i uciekłeś. Nadal nie wiem, skąd mogłeś mieć aż dwa litry tak silnego kwasu, jednak przez miesiąc nie byłam w stanie dostrzec czegokolwiek… Gnoju!!!
Przycisnęła kosę jeszcze mocniej do jego grdyki i powoli zaczęła iść w stronę drzwi, mijając po drodze pozostałych przerażonych i pochowanych we wszystkich możliwych kątach klientów lokalu. Grubas, mając do wyboru niechybną dekapitację lub pójście w ślad za Śmiercią, postanowił pozostać jeszcze przez chwilę w świecie żywych. Niespodziewanie na zewnątrz pojawiła się też gęsta mgła, szczelnie zasłaniająca i otaczająca wszystko stanowiące część ulicy, z rzadka tylko przecinana przez sylwetki poruszających się w jej wnętrzu postaci – towarzyszy Śmierci, oczekujących niecierpliwie na powrót w zaświaty. Nastąpił on najprawdopodobniej w chwili, w której wciągnęła ona w środek wspomnianego zjawiska atmosferycznego nadal zalęknionego mężczyznę, tuż przed zniknięciem odwracając się raz jeszcze w stronę lokalu i wraz z gestem palca wskazującego, przesyłając mi osobiste ostrzeżenie:
- A ty, marudo, lepiej uważaj… nigdy nie znasz dnia, ni godziny…
I co teraz chcielibyście usłyszeć?
Skruchę grzesznika? Powrót syna marnotrawnego na łono akceptującego społeczeństwa?
Do końca mych dni, zanim nie spotkam się z nią znów, będę miał przed oczyma te sceny i jej oblicze.
Będę hołdował temu wydarzeniu z przeszłości i czekał cierpliwie na jej powrót.
Zastanawiam się tylko, jaką broń wybrać? Albo czy aby nie zmienić płci, dla zyskania czasu?
W końcu, nie mogę przed nią uciekać w nieskończoność. Ale do chwili ponownego spotkania, muszę zachowywać ostrożność. I być czujnym. Zatem żadne nadmierne zmęczenie czy niepotrzebna senność nawet nie wchodzą w rachubę. Tak, jak i spotkania z niepotrzebnie zrzędzącymi i smutnymi znajomymi: wystarczająco mi już zmartwień, przez samą tylko perspektywę powtórki z rozrywki.
Babciu, myliłaś się.
Nic nie zmienię.
Może poza omijaniem pewnego lokalu…
3
Do połowy tekstu walczyłam ze sobą, żeby przeczytać jeszcze kawałek i jeszcze... Te chaotyczne emo-wynurzenia tego bohatera doprowadzały mnie do szału. Pomyślałam, że znowu czytam durny, smętny tekst o bezsensie ludzkiej egzystencji, kończący się czymś w rodzaju: "Wokoło zapadały ciemności, robiło się coraz zimniej. Zimna też nienawidzę. Ale tym razem wiedziałem, że to ma sens. Ostateczny sens..." 
Nie skończyło się tym - za to masz plusa. W ogóle od momentu "rozsunięcia się zielonych zasłon" zaczęło się czytać całkiem fajnie. Wcześniej, jak dla mnie, mordęga.
Do paru rzeczy warsztatowych muszę się przyczepić.
Lubisz długie, pokomplikowane zdania. Też wolę teksty, które mają większą złożoność niż komunikat na centralnym, ale momentami przeginasz.
I tu od razu kolejny zarzut - zdarza Ci się błędnie używać jakiś słów, związków wyrazowych itp. Patrz powyżej - gra się "na uczuciach", tudzież "uczuciami" a nie "po".
I przykładów można jeszcze mnożyć.
Chyba chciałeś oddać taką niedbałość i obojętność bohatera, ale powinieneś nieco bardziej pilnować słów
Kolejny zarzut - interpunkcja. Do większości zasad się stosujesz (tak jakiś przecinek przed "albo" gdzieś wskoczył i może coś jeszcze, nieistotne), ale poza tym stawiasz te przecinki tak, że czkawki można dostać. W dziwnych miejscach albo znowu za mało w długim zdaniu. Może jakbyś sobie tekst na głos przeczytał, to byś wyczuł.
I jakoś skończyły mi się zarzuty. Aha, gdzieś tam było kilka powtórzeń, ale nie będę już szukać. Nie jest to jakiś Twój podstawowy błąd.
Więc przechodząc do podsumowania.
Ładnie poradziłeś sobie z pierwszoosobową narracją. Wielu ludziom wychodzi ona mało wiarygodnie, tutaj można "poczuć" bohatera i uwierzyć, że to robi, widzi, myśli taki a nie inny typ. Początek przegadałeś tym malkontenceniem strasznie. Jak już pisałam - brnęłam przez to z wielkim trudem. Myślę, że jakbyś poskracał wynurzenia bohatera, to byłoby o niebo lepiej, ale to moje subiektywne uczucie.
Kiedy już coś zaczęło się dziać, to dałeś radę. I z opisami i z dynamiką. Spodziewałam się, że w zakończeniu Śmierć złapie tego drugiego, a nie głównego bohatera, ale i tak wypadło dobrze.
Ogólnie dzięki "drugiej części" opowiadanie pozostawia pozytywne odczucia.
Pozdrawiam,
Ada

Nie skończyło się tym - za to masz plusa. W ogóle od momentu "rozsunięcia się zielonych zasłon" zaczęło się czytać całkiem fajnie. Wcześniej, jak dla mnie, mordęga.
Do paru rzeczy warsztatowych muszę się przyczepić.
Lubisz długie, pokomplikowane zdania. Też wolę teksty, które mają większą złożoność niż komunikat na centralnym, ale momentami przeginasz.
Chociażby to. Jeżeli miało być zdaniem "głębokim", to dla mnie było zbyt muliste. Ogólny sens łapię, ale sensu wepchnięcia aż tylu słów, z wykorzystaniem jednego znaku przestankowego już nie.Instancją nie do przeskoczenia zdają się być rodzice, jednak odrobina wyważonego sentymentalizmu i zagranie po ich uczuciach łączących z jedynakiem w potrzebie szybko kruszy nawet najtwardsze skały i powłoki lodu, otaczające wymiar Zgody...
I tu od razu kolejny zarzut - zdarza Ci się błędnie używać jakiś słów, związków wyrazowych itp. Patrz powyżej - gra się "na uczuciach", tudzież "uczuciami" a nie "po".
Tutaj "powielonych". Raczej takich samych, identycznych, podobnych, kurczaka nie bardzo da się powielić.Ludzie nadają imiona swym dzieciom, aby uchronić je przed losem tysięcy powielonych kurczaków, tłoczących się w ciasnocie kurzej fermy.
A tutaj całe wyrażenie. Nie bardzo widzę, żeby genom mógł zawierać w sobie emocje. Nie jestem biologiem, jakieś tam kody dotyczące cech charakteru pewnie tak, ale nie emocje.Ale nie genom, w którym znajdują się ludzkie emocje.
I przykładów można jeszcze mnożyć.
Chyba chciałeś oddać taką niedbałość i obojętność bohatera, ale powinieneś nieco bardziej pilnować słów

Kolejny zarzut - interpunkcja. Do większości zasad się stosujesz (tak jakiś przecinek przed "albo" gdzieś wskoczył i może coś jeszcze, nieistotne), ale poza tym stawiasz te przecinki tak, że czkawki można dostać. W dziwnych miejscach albo znowu za mało w długim zdaniu. Może jakbyś sobie tekst na głos przeczytał, to byś wyczuł.
I jakoś skończyły mi się zarzuty. Aha, gdzieś tam było kilka powtórzeń, ale nie będę już szukać. Nie jest to jakiś Twój podstawowy błąd.
Więc przechodząc do podsumowania.
Ładnie poradziłeś sobie z pierwszoosobową narracją. Wielu ludziom wychodzi ona mało wiarygodnie, tutaj można "poczuć" bohatera i uwierzyć, że to robi, widzi, myśli taki a nie inny typ. Początek przegadałeś tym malkontenceniem strasznie. Jak już pisałam - brnęłam przez to z wielkim trudem. Myślę, że jakbyś poskracał wynurzenia bohatera, to byłoby o niebo lepiej, ale to moje subiektywne uczucie.
Kiedy już coś zaczęło się dziać, to dałeś radę. I z opisami i z dynamiką. Spodziewałam się, że w zakończeniu Śmierć złapie tego drugiego, a nie głównego bohatera, ale i tak wypadło dobrze.
Ogólnie dzięki "drugiej części" opowiadanie pozostawia pozytywne odczucia.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
4
godniejszymJakubZielinski pisze:Ktoś inny musiał być bardziej godnym.
którymiJakubZielinski pisze:Gdy dotykam opuszkami palców gwoździ, jakimi przybiłem okna w pokoju, czuję ich pordzewienie i starość materiału.
Bardzo mi nie pasuje fragment środkowy - wybuch złości, pomiędzy dwoma spokojnymi, sennymi.JakubZielinski pisze:Po prostu zbiera się na ciele, nie aspiruje do niczego, nie zadaje pytań...
Kurwa, dlaczego jeszcze nikt nie nazwał mnie buddystą? Przecież to nim jestem!!!
Brud... zamknięte okiennice... znowu zmęczenie.
naJakubZielinski pisze:Dlaczego łatwiej zwracamy uwagę na ludzi pięknych i młodych, dbających o siebie, niż o doświadczonych i naznaczonych piętnem bólu i cierpienia starców?
rozczarowanyJakubZielinski pisze:musiał być szalenie rozczarowanym.
kruki z reguły są czarne, nie trzeba tego dodawaćJakubZielinski pisze:pojawił się wielki czarny kruk,
I tu przykład nadużywania słów. Przecież można prościej:JakubZielinski pisze:Podnosząc się z łóżka i będąc jeszcze nieświadomym,
Podnosząc się z łóżka, jeszcze nieświadomy...
wielogodzinneJakubZielinski pisze:Dało o sobie znać długogodzinne wylegiwanie się w łóżku
Nie lubię, kiedy ktoś przeskakuje z obranego stylu na zupełnie inny (a jak już, to niech to zrobi umiejętnie). Ty zrobiłeś wielki skok - z przemyśleń na zdarzenia. Wydaje mi się to trochę nieudane.
Treściowo... tu może będzie dla Ciebie zaskoczenie, bo zupełnie odwrotnie niż Adrianna, nudziłam się od połowy tekstu ;p
Początek: Jest okej, poczułam taką bliskość z bohaterem, zrozumienie. Każdy akapit traktuje mniej więcej o czymś innym. I każdy zakończony jakąś niby głębszą myślą, po kilku takich razach nieco to nużyło. Zwróć też uwagę, jak wiele akapitów kończysz trzykropkiem. To dla klimatu? Niedopowiedzenia? Nieco zalatuje sztucznością taki zabieg. Jakbyś wskazywał czytelnikowi palcem, że oto jest myśl, którą musi wziąć pod rozwagę.
A druga część opisowa, już mi się nie podobała. Bohater postępuje nielogicznie - przynajmniej miałam wrażenie, że takie zachowanie nie pasuje do bohatera, do którego już zdążyłam się przyzwyczaić i w jakiś sposób sobie wyobrazić. Czasem brak zakończenia jest najlepszym zakończeniem. Wg mnie ta zasada właśnie tutaj by się sprawdziła...
Warsztatowo, no niby nie jest źle, ale tak wielu słów można było uniknąć. Przykładowo: "ulec pogorszeniu" --> "pogorszyć się", "dokonać wpłaty" --> "wpłacić" (przykłady wprawdzie nie pochodzą z tego opowiadania, ale myślę że wiesz, o co chodzi).
Całość dość zgrabna, ale toczy się nieco zbyt leniwie.
Pozdrawiam.