Rys życia

1
Złodzieja czasu
Rys życia

Moje imię: Jakub, nazwisko: Sabukan. Zrodzony z matki: Eweliny i ojca: Józefa w dniu ostatnim miesiąca sierpnia pięćdziesiątego drugiego roku ubiegłego wieku w mieście Białydół, w domu mojej babki Stefanii. Moja babcia Stefania była matką mojej matki, o czym dowiedziałem się nieco później. Wkrótce po tym szczęśliwym wydarzeniu rodzice moi nie pytając o moją zgodę, zmienili adres zamieszkania i osiedlili się w miasteczku Łęg. Łęg to nie tylko nazwa miejscowości, tym samym imieniem ochrzczono rzekę i jezioro. Tam spędziłem dzieciństwo, najbardziej szczęśliwe chwile w moim życiu. Tam zostawiłem duszę, podczas gdy ciało gwałtem uprowadzono już na stałe, do Białegodołu. Wszystko, co dobre zostawiłem w Łęgu, co złe zabrałem ze sobą.
Mój organizm okazał się wyjątkowo odporny na usilne starania nauczycieli by uczynić mój umysł bardziej pogłębiony i chłonny wiedzy. Ich wysiłek przyniósł taki efekt, że dość szybko i bez żalu pożegnałem się ze szkołą. Moja kariera zawodowa rozpoczęła się z chwilą ukończenia lat osiemnastu. Podjąłem się pracy w charakterze asystenta mistrza, a dokładniej mistrza budownictwa. Nie trwało to długo. Mój pryncypał okazał się doskonałym mistrzem i przewodnikiem po nowoodkrytym świecie, świecie pełnym zmysłowych niespodzianek i doświadczeń. Był też wielkim wielbicielem przeróżnych trunków. Jako murarz był już mniej wyśmienity. Mimo, iż byłem osobą pełnoletnią uległem sugestiom mego ojca i wspiąłem się na wyższy stopień wtajemniczenia konwentu bractwa robotniczego. Zostałem kierowcą. Profesja mało płatna, nudna. Miała jeden duży plus. Nie tylko dla mnie. Dla nauki też. Jej wkład w rozwój słownika języka polskiego, tworzenia nowoczesnych synonimów, antonimów, gramatyki i stylistyki jest wprost do nieoszacowana, szczególnie doceniona w naszej młodej literaturze i nie tylko. Obudzony głód wiedzy zaprowadził, niczym syna marnotrawnego, do domu erudycji. Tam miast wiedzy spotkałem dziewczynę, która po trzech długich miesiącach przestała być niewinnym, dziewiętnastoletnim dziewczęciem i po zmianie nazwiska stała się moją żoną. Małżeństwo okazało się o wiele trwalsze niż narzeczeństwo. Nasza wzajemna obecność trwa nieprzerwanie od trzydziestu pięciu lat, co jest sprzeczne z naturą człowieka, bardziej niż inne dewiacje i zboczenia. Choroba Wenery, tocząca nasz wspólny organizm pogłębia się z roku na rok. Towarzyszące jej gołębie otoczyły nas i już nigdy nie odfrunęły. Choroba uznana za społeczną i zaraźliwą skazała nas na ostracyzm znajomych i przyjaciół. Wracając do etosu, zwanego też prozą codziennej harówki na zdobycie środków niezbędnych do egzystencji. Następnym szczeblem, na który się wspiąłem była praca doręczyciela cudzych radości, smutków, miłości i rozstań, słów i myśli, krótko mówiąc, zostałem listonoszem. Ciężka torba wypełniona wykrzyknikami i znakami zapytania. Niespełnione obietnice, zawiedzione marzenia, łzy szczęścia przemieszane rozpaczą, nadzieja z impotencją. Dla mnie największym cierpieniem była niemożność ingerencji w zawartą treść uczuć zamkniętych w pętach zalakowanych kopert. Przejmujący zapach smutku gaszącego radość, szept głośniejszy nad krzyk, ten bezmiar martyrologii skupił się i skrupił na moim sumieniu. Bagaż pocztowca przerósł potencjał mojego psyche, wrażliwość mojego ego, obrócił wniwecz pryncypia wartości dobra i zła. Stało się to, co musiało stać. Refleksja, zamyślenie przerodziły się w przygnębienie, przygnębienie w melancholię, melancholia w depresję. Po wielu eksperymentach znalazłem antidotum. Tym medykamentem, zresztą nie tylko na tę chorobę, była częsta i regularna, niezbyt umiarkowana w ilości, konsumpcja preparatu o recepturze bogatej w związki organiczne zawierające grupy hydroksylowe połączone z atomami węgla. Po spożyciu tego specyfiku wpadałem w euforię, która to też nie była stanem naturalnym. Zaś skutki uboczne działania tego specyfiku powodowały zachwianie równowagi, brak koordynacji poszczególnych organów ciała, zaburzenia mowy, najbardziej uciążliwe były chwile porannego przebudzenia. Rozsadzający głowę ból, nieznośna suchość w ustach i gardle. To było zbyt trudne do zniesienia dla mojej żony. Zaprowadziła mnie do wybitnego psychiatry, który notabene później, w afekcie aspektu zniechęcenia targnął się skutecznie na swoje życie. Zanim jednak to uczynił, zdążył zaordynować skuteczne serum na moje udręki. Lekarstwa, których działanie było identyczne z działaniem uprzednio stosowanej mikstury, tyle tylko, że już bez skutków ubocznych. W antonimii lekarza, wyzdrowiałem. Dalej życie potoczyło się w iście zawrotnym pędzie. Lata osiemdziesiąte znalazły moją osobę w fabryce dywanów. Tkałem spokojnie gobeliny, kiedy zachwiał, ustalony, po wsze czasy świat demokracji ludowej, jedyny słuszny system sprawiedliwości społecznej. Być może tragedia ta skutkowałaby nawrotem przebytej choroby, ale na szczęście narodziny pierworodnego i jedynego syna, zbyt mnie zaabsorbowały. Potomek rósł i rozwijał w tempie proporcjonalnym do szybkości, z jaką przenosił się w nieodgadnione strefy ten ziemski raj. Planeta arkadia okazała się być, jak wszystko, co doczesne, mało istotną chwilą, mgnieniem zaledwie w historii człowieka. Upadł Eden. Bóg Ateusz samotny w królestwie realnego socjalizmu, odrzucony przez adherentów, wyznawców i krzewicieli, straciwszy mensę, swoją rację bytu, odszedł na zawsze do panteonu mitomanii. Jego świątynie opanowali czciciele nowej religii, jego kapłani skwapliwie zamienili insygnia starej wiary, czerwone krawaty zamienili na czerwone szelki, atrybuty Bogini Mamony.
/www/ Nowa epoka wymagała od zjadaczy chleba, uprzednio zwanych obywatelami, zmiany sposobu filozofii koncypowania. Idea stała się domeną polityków. Teoria przestała być pokarmem ogółu. Potrzeba przeżycia egzekwowała nowe prawa. Dawne „wystarczy być’ nijak się miało do nowej rzeczywistości. Z wielkim zadufaniem we własne możliwości podjąłem wyzwanie kapitalizmu. Założyłem pierwszą firmę. Dziesięć lat heroicznych wysiłków, walki z bezwzględną konkurencją zakończyło się upadkiem moich rywali. Zwycięstwo, okupione ciężkimi obrażeniami, ranami wykrwawiło organizm młodej firmy. Poddała się. Firma, nie ja. Bogatszy w doświadczenia otworzyłem następną. Następne dziesięć lat wytężonej pracy dowiodły, że owe nabyte empiria i owszem wystarczyły, ale jedynie do ogłoszenia kompletnej niewypłacalności. Bankructwo, przepłacone dusznością bolesną, potocznie zwane zawałem serca, ponadto urazem kręgosłupa, zawiodło całkowicie moje zaufanie, jakie miałem do siebie. Kapitalizm to zbyt trudna dyscyplina dla tak wrażliwej jednostki. Zastanawiając się nad przyszłością doszedłem do wniosku, że najlepiej zrobię rezygnując z dalszej kariery zawodowej. Postanowiłem zmienić status biznesmena na pozycję rentiera. Następna porażka. Osoby, które decydują o przyznaniu takiego statutu mają zupełnie inny, odmienny w swej logice, sposób myślenia. Opinia fachowców od stanu zdrowia, to jest lekarzy, została odrzucona bez podania żadnych argumentów. Zbyt słaby do walki z takimi arbitrami, poddałem się ostatecznie i nieodwołanie. Zadałem sobie pytanie: Andrzeju, co dalej? Ten świat nie jest Twoim światem. Przenieś się do innego, lepszego. Czy chcesz to zrobić? Czy możesz, potrafisz, jesteś na to przygotowany? Pytania niby głupie, komu innemu zbyłbym je milczeniem, ale sobie musiałem odpowiedzieć. Czy chcę, potrafię? Tak. Czy jestem przygotowany? Nie wiem. Czy mogę? Nie. Niezależnie od mojej religii, która na podobne rzeczy nie pozwala, jest jeszcze wiara mego syna i żony. W co? We mnie? Głupie, co? Jeszcze jedna próba, jeszcze jeden wysiłek. Ostatni? Może. Wstyd się przyznać, czym się zajmuję, do czego zmusiła mnie desperacja. Zostałem złodziejem. Złodziejem czasu. Kradnę uczciwym osobom ich wolne chwile, zabieram momenty wytchnienia. O czym zapewne się Pani, Pan przekonała, przekonał. Niestety, nie wiem, w czyje ręce kieruję ten krótki i prosty formie list, stąd takie jego zakończenie.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

2
Kompresja. Takie miałem wrażenie po przeczytanie tego życiorysu. Zbiłeś wszystkie wątki życia w kilka linijek. Nie powiem, bo ładne to, ale za szybkie. Szczególnie pod koniec. Nie będę oceniać Twojego życia, dokonań i porażek - sam je podsumowałeś. Wyciągnąłeś na wierzch ciemne strony i te jasne. Ale - tak, mam jedno ale - nijakość taka wyszła. Może powodem jest to, że sam nie wiedziałeś, co chcesz tu naznaczyć? Porażka (na końcu tekstu) jest widoczna, walka z nią już mniej. Bo i cel jest, chęci są, ale masz wątpliwość wobec siebie. Nie będę też tego oceniać. Zdecydowanie wolałbym przeczytać jakieś opowiadanie. Niech i będzie ze złych czasów, albo dobrych.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Poddała się. Firma, nie ja.
Wybacz, to jest bez sensu. Wiadomo, że chodzi o firmę, przecież osoba jest dokładnie określona (ta – firma).

Styl suchy jak papier toaletowy. Język wydaje mi się tak na siłę wydumany i rozepchany, że przez chwilę zastanawiałem się czy Ty w ogóle wszystkie słowa rozumiesz. Tutaj też z góry za opinię przepraszam, nie obraź się - chodzi mi o to, że mam wrażenie, jakbyś siedział ze słownikiem synonimów i wszystkie powtórzenia zamienił na wydumane słowa.
W ogóle narracja nie pasuje do bohatera. Ten człowiek jest prosty (budowlaniec, kierowca...) a używasz zwrotów, wyrazów niepotrzebnie zawiłych. Generalnie nie wszystkim takie zabiegi wychodzą. Jednym z nielicznych pisarzy jest Dukaj.

Przykro mi, ale do Jacka jeszcze trochę Ci brakuje.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

4
Mogę pogodzić się z opinią Martiniunsa. Teraz po przeczytaniu mego tekstu sam dostrzegam błędy w nim popełnione. Ten życiorys pisałem na "kolanie" w ciągu godziny. Bardzo nie lubię zagłębiać się we własnej twórczości i na ogół tego nie robię. Po postawieniu ostatniej kropki uważam sprawę za zakończoną. Być może to błąd.

Teraz co do recenzji Revisa. Jesteś jeszcze bardzo młody i tylko z tego powodu jestem gotów wybaczyć Twoją niekompetencję. Piszesz
<W ogóle narracja nie pasuje do bohatera. Ten człowiek jest prosty (budowlaniec, kierowca...) a używasz zwrotów, wyrazów niepotrzebnie zawiłych>
Twoja ocena psychologii osobowości ludzkiej ograniczona typowymi uproszczonymi stereotypami jest mniej niż znikoma. Uważasz, że robotnik to jednostka mocno ograniczona, nieskomplikowana, niewrażliwa, prosta. Nic bardziej błędnego. Mylisz pojęcia, utożsamiasz osobę niewykształconą z prostakiem. Wierz mi,spotkałem wielu ludzi ograniczonych wiedzą nabytą w szkole, uczelni. Są przekonani o własnej wyższości, mają w pogardzie zwykłych szaraczków. Ich pierwszym, ale nie ostatnim słowem na postawione pytanie, bez względu na zawartą w nim treść i sens, odpowiedź zaczyna się stale i nieodmiennie od "dokładnie". Ten wyraz bezmyślnie wypowiadany zatracił swój pierwotny sens, stał się wulgaryzmem. Dokładnie.
Każesz mi pisać językiem prostackim. Jestem wedle Ciebie prostakiem z wykształcenia, czy raczej braku wykształcenia i i tylko takim słownikiem, ograniczonym i prymitywnym mam prawo wyrażać moje myśli. Pozwolisz, że do tej rady nie będę się stosował.
Następna kwestia
<Styl suchy jak papier toaletowy>
Masz odwagę porównywać mój sposób pisania do papieru toaletowego.
Czy przytoczony niżej fragment jest suchy
<Następnym szczeblem, na który się wspiąłem była praca doręczyciela cudzych radości, smutków, miłości i rozstań, słów i myśli, krótko mówiąc, zostałem listonoszem. Ciężka torba wypełniona wykrzyknikami i znakami zapytania. Niespełnione obietnice, zawiedzione marzenia, łzy szczęścia przemieszane rozpaczą, nadzieja z impotencją. Dla mnie największym cierpieniem była niemożność ingerencji w zawartą treść uczuć zamkniętych w pętach zalakowanych kopert. Przejmujący zapach smutku gaszącego radość, szept głośniejszy nad krzyk, ten bezmiar martyrologii skupił się i skrupił na moim sumieniu. Bagaż pocztowca przerósł potencjał mojego psyche, wrażliwość mojego ego, obrócił wniwecz pryncypia wartości dobra i zła. Stało się to, co musiało stać. Refleksja, zamyślenie przerodziły się w przygnębienie, przygnębienie w melancholię, melancholia w depresję.>
Mam prośbę przetłumacz ten fragment, na swój sposób, spróbuj go trochę ożywić, nadać mu barwy i dynamiki. Wskaż mi drogę do doskonałości.
Twoja następna wątpliwość:
<Język wydaje mi się tak na siłę wydumany i rozepchany, że przez chwilę zastanawiałem się czy Ty w ogóle wszystkie słowa rozumiesz>
Gdybyś wskazał mi miejsce użycia słów nieadekwatnych w swym wyrazie, przez co niezrozumiałe i nie pasujące do kontekstu, mógłbym w jakiś sposób do tej pretensji.
Niestety, nie znam twórczości Jacka Dukaja, zatem nie posiadam upoważnienia do aż takiej poufałości pisania o nim jako o Jacku.
Z fantastyki, w szerokim znaczeniu tego słowa, czytałem tylko Tolkiena. Podobało mi się i owszem. Zachęcony tym zjawiskiem sięgnąłem po Sapkowskiego. Czytałem i nie wierzyłem własnym oczom. Zwróciłem się po radę do mojego syna Szymona. Odpowiedź jego tłumaczyła moje zwątpienie. Niziołki, krasnoludy i tym podobne stworki występują w tego rodzaju literaturze jako stała, niezmienna zasada. Tolkien, może jednak nie on a jego naśladowcy stworzyli gotowe, sztywne szablony. W szablon taki wciska się trochę własnej fabuły i mamy gotową powieść. Wystarczy podpisać ją własnym nazwiskiem by w pełnej apoteozie wejść w kanon, dogmat i preskrypcję, zasady świata Boga Tolkiena.
Stąd moja awersja do tego gatunku. Z kolei jej wielbiciele (fantastyki) nie znajdą zrozumienia dla Witkacego, Brunona Schulza, Fanza Kafki, Mrożka.
Od nich nauczyłem się zabawy słowem. Kpienia ze wszystkich (nie wyłączając siebie) i wszystkiego.
Moja rada:następnym razem przed weryfikacją przeczytaj cały, od początku do końca powierzony Tobie tekst. Jeżeli nie zrozumiesz przeczytaj jeszcze raz i jeszcze raz. Podejrzewam, a mam ku temu powody, że zabrakło Ci czasu czy może chęci na doczytanie do końca mojego Rysu Życia. Nieświadomie zastawiłem pułapkę na uważnego czytelnika. W pierwszym zdaniu przedstawiam się jako Jakub, a w końcowym fragmencie przekształcam się w Andrzeja. Jako weryfikator wykazałeś się dużą ignorancją i lekce sobie ważeniem autora.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”