4
autor: Martinius
Zasłużony
Gdy dowódcy brygady brytyjskiej w 1916 roku zadano pytanie, jaki powinien wyglądać sztandar i jakie barwy, odpowiedział: barwy wojny. Zdumiało to przełożonych, więc zapytali: jakie to barwy? Odpowiedział: brązowe, czerwone i zielone. Dlaczego - dociekali. Odrzekł spokojnie: przez krew, przez błoto, nad zielonymi polami.
Wprowadzenie masz mocne - nawiązujesz do wspomnień i do koloru cierpienia. I tyle mocnego w tym tekście, bo pozostałe metafory są nieuchwytne. Sztuczne. Poszarzałe wojną ulice - u ciebie to zbitek słów, które mają nieść przekaz, tworzyć nieodłączny związek, tymczasem tak na prawdę nie jest. Jakie to są ulice poszarzałe od wojny? Zniszczone, opuszczone, okryte ciszą - tyle obrazów, a każdy wart opisania. Wiem, że to miniatura, ale wystarczyło wybrać jeden kierunek, a obraz wojny sam by się stworzył w moich myślach. Wybrałaś drugą stronę - rzucić frazes jako wytłumaczenie. Dalej: historia. W powietrzu unosiła się woń niebezpieczeństwa. - dobrze czasem powiedzieć, że w powietrzu unosiło się niebezpieczeństwo, to jest często używany zwrot, ale nie woń - niebezpieczeństwo jest bezzapachowe, nieuchwytne dla zmysłów. One istnieje dla umysłu - tam tworzy się obraz, który można odczytać. Ty nadajesz tu zapach - nie określasz go, tylko rzucasz, żeby był. I jest - ale mi to nic nie mówi. Dalej: bohaterowie i przeznaczenie. Piszesz, że szli dumnie, wiedząc, co niedługo ich spotka. A ja widzę bohaterów, którzy są obojątni na to, co ich spotka. Jest tu duża różnica, bo przecież nie wiedzieli że dostaną bombą (jak wnioskuję po tekście), tylko było im wszystko jedno.
Tutaj dochodzę do rozłożenia emocji: bohaterowie zostali potraktowani jak marionetki, nie ludzie, którzy poddali się losowi. Mimo, że mają dumę na twarzy idą ulicą, obojętni na niebezpieczeństwo, pogodzeni z tym, co może ich spotkać. Umieściłaś ich w innym wymiarze, przez nietrafioną narrację. Wymiar ten - to ich postawa wobec losu. Nadałaś im dumę, odebrałaś logikę. Bo, gdyby wiedzieli, że trafi ich bomba, uciekaliby. Oni (jak podkreślasz) szli z głową uniesioną do góry (z dumą), poddali się, ale wciąż wierzyli.
Trzy drobne zdania burzą tekst. Odbierają mu tej głębi postaci. Zakończenie, mające podsumować wspomnienie (dobrze zaakcentowane z początku) jest tak samo sztuczne, jak owe metafory - bo używasz jej. Barwy wojny w oczach i łzach - nie masz pewności, czym są, dlatego rzucasz je w dwa miejsca. Miniatura ma potencjał, naprawdę są w niej emocje, ale ukryte. Kryją się w obrazie niewypowiedzianym. Przypomina mi to tani chwyt pisania o dzieciach, które giną w strasznych okolicznościach. Wierz mi, to działa. Podobało mi się, ale tylko dlatego, że widzę ten obraz bez twojej narracji.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.