O opowiadaniu historii i toczeniu dysput cz. 3

1
cz. 1
http://www.weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=8071

cz. 2
http://www.weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=8143


- I jak? Może być? – spytał mnie mój zeszyt.
Zamyśliłem się.
- Faktycznie ciekawe. Choć jak dla mnie, za bardzo wydumane.
- Dlaczego – oburzył się. – Dalej mogę pociągnąć tę historię w kierunku źródeł wiary i jej wielkiego wpływu na historię człowieczeństwa. To ważne kwestie i pytania.
- No dobrze, ale za dużo tu nazwisk, dat i wydarzeń. Większość czytelników, którzy będą to czytać, pogubi się już na tych kilku początkowych stronach.
- Może więc nie byłaby to historia dla tej większości? Umberto Eco…
- Ha! – zaśmiałem się z tryumfem. – Już wiem, z kogo chciałeś nieudolnie czerpać. Wiem, co chciałeś! To miała być parodia, prawda? Powiedz, że to miała być parodia!
- Nie… Dobra… - powiedział szybko. – Ale sam powiedz. Czytałeś przecież „Wahadło Foucaulta” i „Baudolino”. Tam też jest dużo dat, wydarzeń i początki są zawsze długie i nudne i…
Nie słuchałem go, ale pozwoliłem sobie przerwać.
- Potrzeba doświadczenia, żeby udowadniać, czy też negować istnienie Boga. A tego niestety nie mam. Ty też, bo jesteś tylko moim wielkim, czerwonym zeszytem. Do pisania takich beletrystycznych rozpraw o Bogu i człowieczeństwie potrzeba też wiedzy, a tej też mamy obaj nie za wiele.
- Jeśli jesteś taki mądry, to sam coś zaproponuj.
- Gdybym z jakichś powodów ośmielił się naśladować styl Eco, na przykład, żeby ktoś przyłożył mi czterdziestkę piątkę do czoła i powiedział „Pisz jak Eco!”, albo gdyby terrorysta z Czarnego Września pokazał mi jednym palcem bez słowa detonator z czerwonym, migającym światełkiem i drugim palcem pokazał szpital pełen ludzi, zacząłbym tak:

„Śmierć Don Quixote’a według De Avelanedy”
Zdarzyło się, iż w roku 1619 nieprzychylność ojczyzny zawiodła mnie na Południowy Zachód. Szukając schronienia i spokoju, zaszyłem się w klasztorze w Sewilli, gdzie pobożni i milczący bracia trzewiczkowi, zaopiekowali się moją zbłąkaną, acz wesołkowatą duszą. Jako że znano mnie dość dobrze w całej Hiszpanii, pozwolono, a zdarzało się to bardzo rzadko, przewertować bacznie bogate zbiory różnorakich ksiąg. Ta odrobina sprytu, która została mnie się z mej awanturniczej przeszłości, pozwoliła też kilka razy zajrzeć do wielu pozycji zakazanych w Europie. Gdyby szkarłatni biskupi i przeróżni poważni i zgarbieni papieże dowiedzieli się o tym, w najlepszym razie zostałbym ekskomunikowany. W najgorszym – uduszono by mnie przy palu, ku uciesze bogobojnej gawiedzi. Miałem jednak życie tak pełne przygód, iż nauczyłem się jednego: „Brataj się ze strachem, bratku. Inaczej korzonki jaśminu będziesz wąchał w spadku.”
Bo cóż mnie zostało? Odejść do mojego prawdziwego Boga bez Miecza I Wagi? Uściskać go serdecznie, zapalić fajkę przy wrotach do mojego Nieba? Zrobię to. Zrobię, moi mili, samotnie. Nie jak ci wszyscy zabawni pokutnicy, katownicy, palownicy i kapturownicy, którzy do nieb swoich lubią jeździć konno, czy lektyką! Wejdę Tam boso. A niech tam! Ja, Sancho Pansa, który stoję już nad dołem grobowym, klnę się, że wejdę do mojego Nieba z brudnymi nogami!
„Zacny Sancho.
Wszystkich żem usiekł. Sam, jako że Ciebie, najdroższy przyjacielu, nie było już u mego boku. Cel jednak dalej na horyzoncie ćmi i groźnie wznosi miecz zachęcając do, z góry przegranej potyczki. Skoro wrogów żem posiekał tu, w doczesnym żywocie, czas do Piekła ruszyć i tamże pikę skrzyżować, choćby z Czarcim Panem…
Zawsześ był prosty, lecz to nie ujma. Przeciwnie, druhu. Nieraz żem zazdrościł w skrytości serca, Twego o życiu mniemania. Bóg wszystko ułożył w świecie. Jam jest jego orężem, Ty – słowem Jego i humorem. Razem gotowiśmy byli podpalić świat, drogi Sancho.
Jako, że drogi nasze się rozeszły, zapytuję o zdrowie Twoje i czy żeś szczęśliwy? Ja, jak zapewne wiesz, tułam się po świecie.
Twój przyjaciel i dłużnik
Don Quixote”

- Dziękuję, przyjacielu. U mnie wszystko dobrze i zdrowo. – Zwykłem mawiać do tej zniszczonej już ostatniej wiadomości od mojego pana. Tęskno mnie było do jego szaleństw niezmiernie. Tęskno mnie było do niego prawdziwego.
Kłamstwem była Dulcynea. Prawdą jednak na zawsze pozostały wiatraki.
W wigilię Nowego Roku, kiedy moi zacni braciszkowie szykowali się na przyjazd biskupa sewilskiego Uety, ja przeszukiwałem ich bogato zaopatrzone w wino piwniczki. Najprzychylniejszym miejscem do opróżnienia pożyczonych dwóch beczułek była biblioteka. Zaszyłem się zatem tam, głęboko schowawszy się za półkami, gdzie światło świec nie mogło mnie odnaleźć. Zapaliłem jednak oliwny kaganek i, dla zachowania pozorów, sięgnąłem po najbliżej mnie leżące i najbardziej opasłe dzieło.
- Nie myślałem, że sięgniesz pan po to właśnie…
Z ciemnego kąta wynurzył się najpierw cień, bo po chwili przeobrazić się w zakapturzoną, drobną postać.
- Nie przestawaj pan – mruknęła zmora. – Dzieło warte i czytania i oblewania winem.
Starzec, poznałem bowiem po głosie i przygarbionej sylwetce, pochylił się nad ławą i wskazał kościstym palcem na skórzaną oprawę księgi.
– Johannes Kepler „Mysterium Cosmographicum” – westchnął smutno i spojrzał na mnie małymi, bladymi oczami. - Ty jesteś ten… mości Pansa, nieprawdaż?
- Do usług. Zgaduję, iż pan też ukrywa się przed braciszkami, panie…
Starzec wypiął chudą pierś, niezdarnie okazując dumę.
- Jam Juan De Avellaneda. Piewca dzieł Don Quixote’a i jego morderca.
Spojrzałem na jeszcze nie napoczętą beczułkę i zamknąłem oczy.
- Jesteś więc ułudą, omamem, któren zniknie jeśli duszkiem wychłepczę połowę tej zacnej, trzewiczkowej zawartości.
Niechybnie usiadł naprzeciw mnie, bom usłyszał skrzypienie klonowej ławy.
- Pij, zacny Sancho Pansa. A jak otworzysz oczy, to może znajdziemy jakiś pusty kubełek? Nie zwykłem pić z beczki.
I tak poznał żem człowieka parszywego, zjedzonego niemalże przez zazdrość i chęć sławy. Ale też i szalenie nieszczęśliwego¸ któremu Pan nasz, mimo gorących modlitw, podarował miast talentu do pisania pełnych przygód ksiąg, zdolność do kłamstwa i knowań niecnych.
Resztę nocy spędziliśmy na opróżnianiu braciszkowych beczułek i rozprawianiu o czasach, które już nie powrócą.
To, czego nie zrobiłem, a chciałem.
To, czego dokonałem, a nie chciałem, by się stało.
Od tego jesteś, Miłościwy Boże, by wybaczać swoim biednym owieczkom. Kimże bowiem jesteś bez nich? Jakiż to pożytek z Ciebie, jeśli nie masz tu, na ziemi swojego wiernego, acz niepokornego Pansy? Nawet jeśli z ust jego cuchnie winem, a brzuch jego jest tak wielki, że stary Sancho nie widzi swoich stóp.

- I co? – spytałem. – Prościej, ale też z elokwencją. Można? Można.
- No tak, ale nie ręczysz za to, że ów terrorysta nie wysadziłby szpitala, albo nie dostałbyś z czterdziestki piątki w czoło. No przecież nie jest to Eco!
- No wiem przecież! Ale jak? Podobało ci się?
- Po prostu jest inaczej niż u mnie. Ani lepiej, ani gorzej. Inaczej.
- Wiem! – wykrzyknąłem.
- Wiem, że wiesz. Zaraz… Co wiesz?
- Parodia! Napiszmy parodię! Opowiadanie, w którym każde zdanie będzie nieludzko nieliterackie, w którym wydarzenia będą tak oklepane, że aż będzie się chciało czytać dalej.
- Chodzi ci o to, żeby napisać jedną wielką bzdurę?
- Tak!
- Po co pisać bzdury?
- Chociażby dlatego, że literaturą też można się bawić.
- No dobra, pomysł fajny. Czego nie lubimy najbardziej? Czego w książkach mamy najbardziej dość?
- Elfów!
- I zaczarowanych, wrednych krasnali!
- Wyszczerbionych toporów i lęku przed spaleniem na stosie!
- Czyli fantasy! – krzyknęliśmy razem i zacząłem pisać.

„Giń Barabanie,
czyli rzeź w krainie Pani Lasu”
- Skrócim go o ten jego łeb parszywy!
Krasnal Baraban podszedł do pala, do którego przywiązanym był elf sznurem. W jednej ręce dzierżył obosieczny topór, w drugiej tak zwany „babol”, czyli rodzaj krótkiego miecza zakończonego hakiem i ze zwisającym z rękojeści łańcuchem, z nabijana gwoździami, żelazną kulą. Spojrzał w tajemnicze, lekko skośne oczy elfa i odwrócił się do swoich pobratymców krasnali, którzy składali się na jego hordę złodziejską, a on był jej hersztem. Wyrzucił w górę topór. Słońce błysnęło odbijając się od stalowego ostrza i na chwilę oślepiło oczy członków bandy tak, że na chwilę musieli zakryć oczy owłosionymi i twardymi rękami.
- Śmierć! – krzyknął z błyskiem w zaczerwienionym, jedynym ślepiu. Drugie bowiem stracił onegdaj podczas krwawej rozprawy z orkami z gór. Przykrywał je ścisło opaską z koźlej skóry, bo pod nią była czeluść oczodołu.
- Śmierć! – odkrzyknęło dziesiątki krasnoludzkich gardeł, a ręce trzymające topory i „babole”, wyrzuciły je tak samo jednocześnie w górę. Kiedy zręcznie swoje topory wszyscy złapali, zaczęli w ciszy i w podnieceniu czekać na egzekucję członka rasy, z którą krasnoludy walczyły od pradziejów. Niektóre krasnoludy uderzały dźwięcznie toporem o stalowy hełm.
- Pierwej jednak przysmalim mu pięty. Ha ha ha! Taraban! – krzyknął herszt na stojącego najbliżej krasnoluda, który stał nieopodal.
- Jam ci, Barabanie! – odkrzyknął Taraban podchodząc z płonącą pochodnią, której źródłem ognia była smoła.
- Połechtaj go ścichapęk. Ha ha ha! – zacharczał z uśmiechem i pokazał Tarabanowi pięty, po czym zwrócił się do elfa:
- A ty! Ugnij nogi do tyłu, elfi pomiocie, byśmy mogli je z radością przysmalić pochodnią.
Elf zamknął oczy, by móc przywitać przychodzące nagle wspomnienia z przeszłości i niechybny przyszły, doskwierający i palący ból pięt. Pamiętał dzieciństwo w osadzie, gdzie domy zbudowane były z mchu i paproci. Gdzie mieszkańcy byli szczęśliwi, a wojny były daleko. Pamiętał, jak dorastał i jak uczył się tajnych tajników strzelania z łuku nawet w lewe oko, lecącej sto staj dalej, muchy. Pamiętał nauki szermierki pobierane od najlepszego szermierza osady, w której mieszkał. Pamiętał, kiedy pierwszy raz go powalił i tryumfująco postawił stopę, obutą w skórzany sabot, zawiązywany na rzemienie z cielęcej skóry, na jego piersi i przyjął na siebie miano Mistrza Ostrza. Pamiętał też pierwsze starcie z krasnoludami, którzy przyszli o świcie któregoś ranka, żeby zagrabić ich matczyną, elfią ziemię. Odparto atak, ale wiedziano, że krasnoludy wrócą i to z jeszcze większą przewagą liczebną. Pamiętał, jak przodował w przygotowaniu wioski do ataku. Otoczyli ją wilczymi dołami i palami, które pierwej ostrzyli, a potem wbijali na sztorc w ziemię, sztorcem w kierunku zewnętrznym. Aż w końcu nadszedł atak od strony nagich wzgórz. Krasnoludy, poprzebierani za krzaki jałowca zbliżali się, niczym wielka, zielona i kłująca fala do osady. Wyglądało to tak, jakby las ruszył wyruszyć i odebrać ziemię, którą mu odebrano. A było ich tak wielu…
I wreszcie pamiętał to, jak szedł pomiędzy spalonymi domami z mchu i paproci, z których nic nie pozostało… Jak patrzył na poucinane członki rąk, głów i nóg swoich braci, sióstr i krewnych. „Tylko ty przeżyłeś, elfie …” nagle powiedział gromko grzmot, wzniecając przy tym tumany kurzu, pyłu i suchego piasku. Elf w krzyku rozpaczliwego bólu wyciągnął ręce w kierunku chmur, skąd ponoć pochodzili bogowie jego wiary i krzyknął wyrażając zemstę:
- Aaaarrrggghhhh!
A głosowi jego towarzyszyła błyskawica przecinająca niebo.
Rozpętała się upiorna burza. Pioruny waliły w drzewa, które mijał biegnąc przed siebie, w niewiadomym kierunku. Po chwili biegł prosto na północ, do obozu krasnali, o którym opowiedział mu puchacz swoim tajnym językiem, gdy skrzywdzony przestał już krzyczeć z nienawiści do świata. Elfy znały tajny język ptaków i potrafiły się z nimi porozumiewać i radzić się ich niekiedy i czasami. Gnał co sił, z nadzieją na zemstę za śmierć swoich braci i rzeź innych krewnych. Wreszcie, kiedy pomiędzy drzewami ujrzał ogniska krasnoludzkie, przyspieszył biegu i… nagle wpadł w sieć z kłujących, jadowitych i klejkich lian, którymi krasnoludy zwykły zabezpieczać swoje tymczasowe obozy.
Ocknął się ze wspomnień, przywiązany do pala, z ułożonym pod stopami stosem z jałowców, które krasnoludy zabrały ze sobą, wracając z osady elfów. Związany i brudny jeniec pamiętał, jak w jego osadzie za pomocą jałowca wędziło się mięso…
- Ugnij kolana, elfie!
Skośne oczy powędrowały w górę i spojrzały w nienawistne i roześmiane jedno ślepię krasnoluda mordercy. Taraban zbliżył pochodnię w kierunku jego naprężonych sztywno łydek.
- Nie – szepnął elf.
Barabana nagle ogarnęła wściekłość, więc postanowił szybko unieść obosieczny topór i skrócić znienawidzonego członka innej rasy o głowę. Herszt krasnoludzkiej bandy chciał tym trofeum wybrukować ku przestrodze drogę. Wziął więc potężny zamach, przypadkiem ucinając ramię Tarabanowi, który krzyknął „aaarrrggghhh!” i nagle sam padł martwy na ziemię jak rażony piorunem. Z jego pleców wystawało poroże rzucone z ogromną siłą machnięciem głowy przez nadbiegającego i ryczącego jak na rykowisku jelenia.
I nagle spomiędzy drzew zaczęły wpadać na polanę ziemią i powietrzem leśne zwierzęta i zaczęły rzucać się krwiożerczo na krasnoludów. Jelenie i sarny rozszarpywały zębami krasnoludzkie, mocarne sylwetki, które padały nie zdążywszy nawet unieść ostrzy toporów, a byli we władaniu nimi mistrzami. Łasice i borsuki, z przekrwionymi oczami, charcząc, rzucały się na ciężko obute krasnoludzkie nogi, ale rozprawiały się ze skórzanym obuwiem szybko, wgryzając się w nogi. Szable dzików i loch z łatwością rozszarpywały wszystko, co stanęło im na drodze. Błotne ropuchy poruszały się zwinnie i szybko, opluwając brodate twarze i wypalając trującą śliną oczy krasnoludów z których leciał gryzący dym. Jako ostatnie, spomiędzy drzew wyszły łosie, które potężnymi kopytami rozgniatały padające i charczące ciała. Morze czerwonych mrówek dopełniło apokalipsy śmierci…
Elf patrzył przerażony na tę rzeź, ale i był zafascynowany feerią zabijania znienawidzonej rasy małych ludzi z gór. Spojrzał w górę, gdzie stado niby niepozornych bocianów, klekocząc złowieszczo i pikując, zniżyło lot i zaczęło wydziobywać oczy pierzchającym na wszystkie strony krasnoludom. Krew zlewała się z czerwienią ich dziobów. Wtedy zamknął powieki…
Po chwili zapadła cisza i elf postanowił otworzyć swe oczy na powrót. To, co zobaczył przerosło jego wyobrażenie o polu wojennym tuż po bitwie. Cała polana pełna była rozrzuconych bezwiednie tu i ówdzie kawałków niedużych ciał. Niektóre członki miały jeszcze na sobie rękawy, lub zakrwawione nogawki, a także stalowe, krasnoludzkie hełmy, z których sączyła się posoka i limfa. Nad rozczłonkowanymi ciałami powoli zaczęły krążyć muchy i powili zaczął rozchodzić się po okolicy zapach zgnilizny.
Elf poczuł łaskotanie na przegubach związanych rąk i ulgę, kiedy więzy opadały na gałęzie jałowca, z których krasnoludy zrobiły dla niego stos, który jeszcze przed chwilą miały podpalić.
Niepewnie uczynił jeden krok, potem drugi i zaczął rozcierać obolałe i zaczerwienione przeguby swoich rąk. Wszędzie czuł zapach krwi.
- Elfie – usłyszał miękki i cichy głos za palem, do którego był przywiązany. Odwrócił tylko głowę i spojrzał w oczy przepięknej dziewczynie o zielonej cerze, długich włosach i lekko spiczastych uszach wystających spod włosów, które okolone były wiankiem ze świeżych, polnych kwiatów. Dziewczyna miał długą zieloną szatę poprzetykaną łodygami leśnej trawy i bagiennych wodorostów.
- Kim jesteś? – spytał zafascynowany.
Dziewczę okrążyło go, podeszło z przodu i stanęło naprzeciwko.
- Jestem królową tego lasu – powiedziała, a głos jej był jak szum trawy o poranku przy wschodzie słońca.
- Dziękuję, że uratowałaś mi życie, bo bym niechybnie umarł – powiedział elf i ukłonił się Pani Lasu wpół.
- Podziękuj moim podwładnym – wskazała dłonią na zwierzęta, które nagle zaczęły klękać przed nią. – To wyraz wdzięczności dla ciebie też, elfie. Ale i dla mnie.
- Klękają przede mną? Dlaczego? – zdziwił się elf i gestem kazał wstać najbliżej klęczącemu ogromnemu niedźwiedziowi. Ale zwierzę, burknąwszy, nie posłuchało.
- Dawno temu, kiedy byłeś jeszcze chłopcem, poszedłeś do lasu, by szkolić się w tropieniu zwierzyny, która szła do wodopoju nad rzeką, niedaleko twojej osady. Miałeś wtedy kilkanaście lat.
- Pamiętam – kiwał głową przypominając sobie to wydarzenie.
- Pamiętasz może też to, że uratowałeś z wnyków młodą łanię, która była w nich uwięziona?
- Tak. Źli ludzie pozwalają, by zwierzęta umierały w cierpieniach. Nie mogłem na to patrzeć… - powiedział elf i przypominając sobie coraz więcej szczegółów, zaczął cicho płakać, ocierając łzy spływające po policzkach i kapiące na jego zakrwawioną klatkę piersiową.
- Ja byłam tą łanią… Do dziś noszę skazę po wnykach tuż pod kolanem.
Elf spojrzał na nią, potem na miejsce, o którym przed chwilą mówiła, po czym stanął jak wryty. Zrobił krok do przodu chcąc podejść bliżej, ale Pani Lasu zdawała się unosić i cofać tak, że elf nie mógł do niej podejść, choćby bardzo chciał. A chciał.
- Ty uratowałeś moje życie, ja uratowałam twoje. Teraz pójdziemy własnymi drogami. Ty musisz zapomnieć o swej tragedii i niewątpliwej tragedii twoich braci, sióstr i zarżniętych krewnych. Ale pamiętaj jedno. Wchodząc do lasu, zawsze proś o to, czy możesz wejść, a obiecuję ci, że nawet gdybyś umierał w nim z głodu, nie umrzesz, bo wyrosną obok ciebie leśne jagody i grzyby. Nie wolno ci też polować. Pamiętaj.
I Pani Lasu zaczęła rozpływać się w powietrzu i stawać się niewidzialna. Po prostu zlewała się z tłem lasu.
- O wielka Pani Drzew! – krzyczał elf, chcąc ją zatrzymać wołaniem.
- Pamiętaj… - zdążył jeszcze usłyszeć, nim przestał słyszeć już wszystko, oprócz dźwięków lasu i pluskania ryb w pobliskim stawie. Zwrócił oczy na zwierzęta i zobaczył, jak powoli wstają z klęczek i zaczynają się rozchodzić mamrocząc w swoich tajemnych językach. Po chwili został na polanie sam. Westchnął.
Pośród łupów, które ukradły krasnoludy, w jednym z jutowych worków znalazł swój łuk i jedną strzałę. Przewiesił łuk przez ciało, tak, że jego linia tworzyła skos na plecach, ale gwałtownie zdjął go, uderzył mocno o zgięte kolano i złamał na cztery części.
Popatrzył na drzewa i na jaśniejące niebo. W oddali usłyszał świergot skowronka i to właśnie w tamtym kierunku postanowił ruszyć.


- Fajne! – Mój wielki, czerwony zeszyt szalał z radości po całym biurku. – Ale Sapkowski z ciebie żaden!
- Wiem. Ani żadna Le Guin. Zabawne. Szkoda tylko, że nikt się na tym nie pozna… No chyba, że jako taka ciekawostka.
- Żartujesz! Przecież to obrazoburcze.
- Dlaczego?
- To tak, jakbyś naśmiewał się z tego gatunku.
- A kto powiedział, że się nie naśmiewam?
- Dlaczego?
- Bo widzisz, fantasy to chyba najbardziej popularny dziś gatunek literacki. Przeczytałem dziesiątki opowiadań, książek, książeczek w sumie traktujących… wciąż o tym samym. Fantasy to gatunek, który, jako chyba jedyny, ma określone ramy, a zagorzali czytelnicy konkretnego gatunku – w tym wypadku właśnie fantasy - nie lubią, kiedy ktoś próbuje te ramy przeskoczyć. I rzadko kto się tego podejmuje. Wiesz… Oni, fani do grobowej deski, wiedzą wszystko o toporach, mieczach i różnorakich sposobach zabijania. Lepiej im nie podpadać.
- Dobra – przerwał mi. – Skończmy o fantasy i skupmy się na czymś innym.
Westchnąłem i przewertowałem strony w poszukiwaniu czystej.
- A co powiesz o napisaniu takiego rasowego science fiction? Ale tak już na poważnie.
- Fajnie. Lubię ten gatunek.
- A co najbardziej w nim lubisz? – spytałem.
- Bo ja wiem… Przestrzeń kosmiczną. Jakiś przeogromny molibdenowo – tytanowy statek kosmiczny. Roboty. Dziwne stwory z innych planet. To, co wszyscy chyba…
- I ludzie postawieni przed zagadką Nieznanego, prawda? Załoga składająca się z biologa, fizyka, nawigatora i mechanika…
- Jak u starego Lema, prawda? U niego zawsze tak było.
- Z Lemem nie chcę się mierzyć. Co jeszcze zaciekawiłoby cię w sf?
- Najbardziej chyba te stwory. Żeby miały macki i były atomowe.
- To co? Spróbujemy?
- Dawaj!

„Akademik Guzow”
Kern Deeg spojrzał przez iluminator.
Mijali pustą przestrzeń Gwiazdozbioru Koziorożca z prędkością dziewięciu parseków.
- Trzeba naładować miotacze jonowe – rzuciła Luna Borg i położyła mu rękę na ramieniu. – Musisz wrócić do żywych, Kern…
Odwrócił się i podniósł na nią błyszczące oczy.
- Wiem, ale to takie trudne, Luno… Nie mogę wyrzucić z pamięci widoku jego twarzy zniszczonej przez radioaktywne bronzjum! Jego cierpienie…
Po policzkach nawigatora spłynęły wielkie łzy.
- Był twoim najlepszym przyjacielem i nie chciałby pewnie, żebyś się martwił. Zwłaszcza, kiedy czeka cię arcytrudne zadanie. Musisz doprowadzić nas bezpiecznie na planetę. To twój obowiązek, Kern!
Wyprostował się i otarł łzy z twarzy.
- Tak. Chodźmy naładować miotacze jonowe.

„Akademik Guzow” mknął przez ciemną materię kosmosu. Był to największy ludzki statek, jaki kiedykolwiek zbudowano. Tysiąc trzysta metrów molibdenu, tytanu i aluminium. Chluba socjalistycznego świata! Stworzony tylko w jednym celu – nieść obcym cywilizacjom socjalistyczne słowo nadziei! Na jego lśniącej powierzchni wypisano słynne słowa: „Sierpem, kosą, kombajnem”, aby uczcić twórczość wielkiego radzieckiego poety i futurologa Sofronowa. Szczyt ziemskiej techniki! Atomowa bestia. Przyczółek ludzkości w nieznanych obszarach wrogiego nieraz wszechświata.
Na pokładzie kosmolotu znajdowało się ośmioro załogantów. Kern Deeg, nawigator. Luna Borg, lekarz pokładowy. Woor Gurd, fizyk. Peer Gynt, biochemik. Dae Woo, mechanik. Prot Lerg, kucharz i robot szóstej generacji Elektron VI. Całością dowodził kapitan Ren Zajcew.
Ich celem była tajemnicza planeta Atlantyda w Gwiazdozbiorze Raka. Kilka lat wcześniej w Obserwatorium nasłuchowym pod Bukaresztem, naukowcy rumuńscy, wraz z towarzyszącą ekipą z zaprzyjaźnionego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich odebrali tajemniczy sygnał. Ludzie znali już od dawna i zbadali Drogę Mleczną. Jednak przekaz przyszedł z bardzo daleka. Z miejsca, do którego jeszcze nikt się nie zapuszczał. Zjednoczone wspólnym hasłem narody podjęły zgodną decyzję budowy kosmolotu, który zdołałby dolecieć do źródła sygnału. Tak rozpoczęto budowę „Akademika Guzowa”. Wyselekcjonowano najlepszych specjalistów i naukowców socjalistycznego świata. Przeszkolono w najnowocześniejszych symulatorach i wysłano w imieniu całej ludzkości na nieznaną planetę. Nikt nie pamiętał, kto dał jej nazwę Atlantyda. „Akademik Guzow” z ogromną, podświetlną szybkością zbliżał się do celu.

- Biedne są światy, gdzie panuje gospodarka wolnorynkowa i, gdzie prostego robotnika wyzyskuje znienawidzony pan. Wiesz, Kern… Moi rodzice…
Luna wypuściła z ręki wtyczkę od miotacza jonowego i ukryła twarz w dłoniach. Kern i Dae Woo usłyszeli jej cichy szloch.
- Luno! Nie możesz teraz się załamać!
Kern podbiegł do jej stanowiska roboczego i mocno przytulił. Już dawno chciał to zrobić.
- Twoi rodzice zginęli z głodu w fabryce cygar w kapitalistycznej jeszcze wtedy Adelajdzie. Ale świat jest już inny, Luno! Wszyscy są już nareszcie równi! „Wolność, równość, braterstwo”, pamiętasz jeszcze te hasła?! Hasła, które przyświecały nam w tych ciężkich czasach i motywowały do jeszcze wydajniejszej pracy! Masz szansę odkupić żal po śmierci najbliższych. A teraz weź tę wtyczkę i wróćmy do ładowania miotaczy jonowych.
Luna bezwiednie chwyciła urządzenie.
- Tak… ładować miotacze… Zająć się czymś… Nie myśleć…
Kern otarł jej zmoczoną łzami twarz.
- Wiesz, Kern… - Opuściła głowę, ale już nie płakała. Stanowczo wcisnęła wtyczkę od miotacza do wysokonapięciowego kontaktu. – Kocham cię…
Pocałowali się namiętnie nie zważając, że Dae Woo patrzył na nich i uśmiechał się z pobłażaniem.
„Akademik Guzow” mknął zbliżając się podświetlną prędkością do Atlantydy.

Kern śnił o ostatnim sprawdzianie przed odlotem. O tym pamiętnym wydobyciu rudy na jednym z księżyców Wenery. Widział przez senną mgłę ostatnie chwile swojego przyjaciela, Deega Forga. Pamiętał, że nikt nie przestrzegał ich przed nagłymi stąpnięciami w kopalniach księżyca Alfa. Pamięta huk i ogromne, masywne zwały bronzjum, które zasypywały błyskawicznie jedyną drogę ucieczki z kopalni. Pamiętał Deega… Jego ciało przygniecione rudą bronzjum i to, jak sam ledwo uciekł śmierci…
Setny raz przypominał sobie historię ich przyjaźni. Tyle mu zawdzięczał. Wspólne dzieciństwo w Sofii, nocne wyprawy na kosmodrom pod Leningradem… Ech! Ile to razy uciekali przed milicją śmiejąc się! Potem wspólne studia w zjednoczonej Akademii Kosmicznej w Moskwie, praktyka na Księżycu i znów… wyprawa na tę przeklętą Alfę, do kopalń… Kern czuł wyrzuty sumienia, że z ich nierozłącznej pary, tylko jemu udało się uniknąć śmierci i nieść światom socjalistyczną nowinę. I ostatnie słowa Deega: „Pozdrów ode mnie Wszechświat…”, zanim błysk w jego oczach zmatowiał. Ciężar rudy i jej radioaktywne działanie rozniosło silne, rześkie i pełne nadziei ciało na atomowe cząsteczki…
Kern obudził się z krzykiem.
- Wstawaj, Kern!!!
W drzwiach do kabiny stał przerażony Woor Gurd.
- Co się stało? Spałem…
- Mieliśmy awarię silnika atomowego! Nie jesteśmy pewni, ale chyba ktoś sabotował układ chłodzenia atomowego stosu! To ktoś z nas, Kern! Dae Woo Zdołał zatrzymać wyciek cząsteczek radioaktywnych! Poświecił się dla nas… Promieniowanie zamieniło go w galaretę. Teraz dochodzi do siebie pod okiem Luny.
- Jak to?! Jeszcze kilka godzin temu ładowaliśmy razem miotacze jonowe!
- To kosmos, Kern! Pamiętasz, co mówiono nam na szkoleniu?
- Pamiętam. Dlaczego więc nie wysłał do stosu Elektrona VI?
- Robot miał inne zadanie. Dae Woo wysłał go poza statek, aby skontrolował pracę anteny głównej. Ona też zaczęła szwankować.
Kern zaklął pod nosem. Do tej chwili wszystko było przecież w porządku.
- Kapitan wie? – zapytał.
- Właśnie dlatego cię budzę – powiedział Gurd. – Kapitan wezwał cały kolektyw. Przyjdź zaraz do sterowni. Ja biegnę powiadomić innych.
Kern przetarł zaspane oczy.
życie nauczyło go, ze zawsze trzeba być gotowym. Narzucił swój złoty, lekko przejrzysty kombinezon, obwiązał się w pasie srebrną szarfą i narzucił jedwabną pelerynę. Szybkim krokiem poszedł do sterowni.
Byli tam już prawie wszyscy. Brakowało tylko Elektrona VI. Kapitan Zajcew, wielki, umięśniony człowiek stał pochylony nad świetlnymi mapami nieba. Odwrócił się do Kerna, kiedy ten zatrzasnął elektryczne drzwi. „Niedźwiedź – tak go nazywano” – przemknęło przez głowę Kernowi. Ale Zajcew nie przypominał teraz niedźwiedzia. Jego brodate oblicze było blade.
- Jesteś, Kern – powiedział cicho, ale jego głos rozniósł się w ciszy po całej sterowni. – Nie będziemy czekać na Elektrona VI. Ma jeszcze trochę pracy i czekam na jego meldunek. Z anteną też mamy problemy. Tego tylko brakowało, żebyśmy stracili jeszcze łączność z Ziemią…
- Co się stało? – zapytał Kern.
- Sabotaż… Wśród nas jest ktoś, kto nie chce, by nam się powiodło
Nerwy Luny nie wytrzymały.
- Jak ten ktoś mógł?! Przecież to, co robimy jest słuszne!
Wstała z fotela, ale po chwili opadła. Miała łzy w oczach. Jej świat i wyobrażenie wolności runęło jak domek z kart. Nikła w oczach.
- Ważniejszym pytaniem jest, kto jest tym kimś, kto zrobił to, co zrobił. – powiedział Prot Lerg. Biochemik Peer Gynt podniósł się ciężko z podgrzewanego mikrofalami argonu fotela. Był najstarszym z załogantów.
- Znacie moje zdanie. To przecież ja wnioskowałem o dokładniejszą selekcję i dokładniejsze badania psychofizyczne i elektroencefalograficzne kandydatów, którzy mięli wziąć udział w wyprawie. Zakrzyczano mnie jednak i uniemożliwiono odwołanie się do Zjednoczonej Komisji Weryfikacji Kandydatów. Teraz ponosimy tego efekty…
- Nie rozdrapujmy starych ran, Peer. Pytanie pozostaje. Kto jest tym kimś, kto zrobił to, co zrobił?
Zajcew popatrzył po załogantach.
- Jak się czuje Dae Woo, Luno? – zapytał.
- Powoli dochodzi do siebie, ale mikrofalowa odbudowa kości może potrwać nawet kilka miesięcy. Nie wiem jeszcze jak będzie z odnową ścięgien, to jak wiadomo najtrudniejsza część terapii, ale jestem dobrej myśli.
- Czy jest przytomny? – Kapitan opadł na argonowy fotel.
- Jego ciało przypomina w konsystencji galaretę, lub rodzaj żelu. Zabroniłam mu mówić, ale wydaje się doskonale słyszeć.
- To na razie nie mamy mechanika… - mruknął Zajcew.
- Możemy podzielić się jego obowiązkami – zaproponował Kern.
- I tak zrobimy.
Po chwili dał się słyszeć szelest otwieranych elektrycznie drzwi i do sterowni wkroczył Elektron VI.
Kapitan wyprostował się i rozkazującym tonem zwrócił się do robota.
- Melduj!
- Uszkodzone przewody wysokiego napięcia. Przerwane połączenie z anteną. Brak sygnału instalacji atomowej. Urwane dwa tytanowe nity z osłony dziobowej…
Kern podbiegł do Zajcewa.
- Więc może to nie sabotaż, kapitanie Zajcew?! Może to zabłąkany meteor uszkodził poszycie, co spowodowało przeciek ciemnej, kosmicznej materii do układu chłodzenia atomowego stosu. To mogło spowodować awarię!
- Chciałbym żebyś miał rację, Kern, ale za dużo tu przypadków.
- Zaczynamy skakać sobie do gardeł, jak wilki… - powiedziała cicho Luna. – Przestańcie! Nie o to walczyliśmy dziesiątki lat o socjalizm! Moi rodzice…
Luna zaniosła się płaczem.
- Luna ma rację – powiedział cicho kapitan. – Uspokójmy nerwy. Kern? Jak daleko jeszcze mamy do Atlantydy?
Nawigator zbliżył się do stołu ze świetlnymi mapami nieba. Za pomocą podręcznego kalkulatora dokonał odpowiednich obliczeń i zwrócił się do kapitana:
- Jeśli mapy się nie mylą, znajdujemy się w kwadracie czternastym. Do docelowej planety zostało nam prawie dwa dni drogi, przy, oczywiście stałej prędkości. Jutro o 16.12 czasu moskiewskiego możemy rozpocząć procedurę hamowania.
- O ile się więcej nic złego nie zdarzy… - zaszeptał Peer Gynt.
Kapitan Zajcew usiadł w swoim fotelu.
- Wobec tego na stanowiska! Awaria sprawiła, ze zboczyliśmy nieco z kursu. Mamy dużo roboty. Miotacze gotowe?
- Tak jest, kapitanie! – zameldowała Luna.
- Lądowniki „Towarzysz 1” i „Towarzysz 2”?
- Prawie gotowe, kapitanie! – meldował Woor Gurd.- Za chwile zacznę procedurę ładowania moździerzy laserowo - cząsteczkowych!
- Musimy poradzić sobie bez Dae Woo…
Ciemność coraz bardziej oblepiała molibdenową powłokę „Akademika Guzowa”…

Nic się więcej nieoczekiwanego nie zdarzyło. Procedurę hamowania rozpoczęto o czasie, jak to obliczył Kern. Do lądowania mieli jeszcze kilkanaście godzin i Atlantyda w oknie głównego iluminatora była tylko błyskającą zielonkawo kropką. Atmosfera w rakiecie była napięta. Nie wiedzieć czemu załoganci unikali siebie i ograniczali tylko do wykonywania służbowych poleceń, czy rozmów. Kapitan Zajcew nie ruszał się ze swojego stanowiska. Wydawał się markotny, ale w głębi duszy bardzo intensywnie myślał. Kto? Dlaczego? Kiedy? W jakim celu? Nie tylko on myślał o sabotażu. Wątpliwości co do wyrwanych tytanowych nitów z powłoki molibdenowej także nie dawały nikomu spokoju. Luna czuwała godzinami przy koi Dae Woo sprawdzając urządzenia odbudowujące jego kościec i ścięgna. Była romantyczką wychowaną na poezji Sofronowa i powieściach miłosnych Igora Chlewa. Jakże często czytała Kernowi najulubieńsze fragmenty z „Jak hartował się cez”, czy „Wojna, pokój i związki żelaza z aluminium”. Nieraz potrafili godzinami czytać tę wspaniałą literaturę, przytuleni i głęboko wzruszeni… Kern raz po raz dokonywał korekcji kursu, żeby dobrać najdogodniejszy kąt wejścia w atmosferę Atlantydy. Woor Gurd dokonywał obliczeń patrząc na wykresy odczytów z jonosfery docelowej planety i porównywał je z tablicą Mendelejewa. Peer Gynt w maszynowni przygotowywał mieszanki tlenowe, gdyby warunki na planecie nie pozwoliły na swobodne oddychanie.
W ciszy kosmolotu dawał się tylko czasem słyszeć śpiew Prota Lerga, który lubił, przygotowując pełne protein posiłki, nucić zapamiętane z Ziemi melodie.
Do czasu lądowania, Kern wyłączył zasilanie Elektrona VI. Jego aluminiowa powłoka i ceramiczne chwytaki trochę ucierpiały podczas pobytu w przestrzeni.
A nocą czasu moskiewskiego, kiedy wszyscy udali się na spoczynek, kapitan Zajcew otworzył pleksiglasową szafkę i wyciągnął z niej osobisty jonowy miotacz. Miał bardzo złe przeczucia.

Planeta przywitała ich feerią odbitych od macierzystej gwiazdy barw. Zieleń wolno przesuwających się chmur płynnie przechodziła w odcienie błękitu. Ten z kolei mieszał się z bielą. Gdzieniegdzie dało się dostrzec żółto brązowe kontury kontynentów dryfujących pomiędzy stalowoszarymi obszarami oceanów.
- Jest piękna.
Luna Borg wpatrywała się zafascynowana w ogromne okno głównego iluminatora. Reszta załogi w ciszy także podziwiała ogromne cielsko tajemniczej Atlantydy.
- Jak Ziemia… - dodał szeptem Peer Gynt.
Z tego zapatrzenia wyrwał wszystkich Zajcew.
- Kern? – rzucił wpatrując się w tablicę rozdzielczą przyrządów pomiarowych. – Podaj kąt podchodzenia do lądowania. Peer? Daj mi odpis składu atmosfery. Musimy wziąć pod uwagę tarcie.
Kern Deeg dokonał kilku niezbędnych obliczeń kalkulatorem umieszczonym na przegubie ręki.
- Kąt trzydzieści jeden stopni. C – wektor – szesnaście. Sugeruję, byśmy okrążyli Atlantydę wzdłuż równika. Będę miał czas jeszcze na opracowanie kąta podchodzenia. Skład atmosfery, Peer? – Kern zwrócił się do biochemika.
- Dziwne… - Gynt wpatrywał się ze zmarszczonym czołem w odczyty.
- Co jest dziwne? – Zajcew zdawał się być zniecierpliwiony.
- Azot i tlen w doskonałych proporcjach. Do tego jeszcze śladowe cząstki innych związków z tablicy Mendelejewa… - podniósł głowę na zebranych i uśmiechnął się. – To druga Ziemia, panie i panowie. Atmosfera jest taka, jak w domu!
- Zatem lądujemy – rozkazał kapitan największego ziemskiego statku i uśmiechnął się.
Załoganci tylko na to czekali. Choć rakieta była w pełni zautomatyzowana i większość drogi przebyto za pomocą autopilota, lądowanie jednak wymagało ręcznego sterowania. Za sterami usiadł Kern Deeg i pewnie chwycił w dłonie manetki sterów.
- Mamy przed sobą zarys wielkiego, płaskiego kontynentu. Wydaje się być pustynny. Patrząc na pomiary, myślę, że tam będzie dobre miejsce do wylądowania.
- Kąt jest dobry, kapitanie. Możemy podchodzić.
Zajcew chwycił się mocniej poręczy fotela.
- Ląduj, Kern.
Chwile trwało, zanim molibdenowa powłoka uderzyła w atmosferę Atlantydy. Cielskiem „Akademika Guzowa” wstrząsnął dreszcz. Ci, którzy stali, chwycili się wszystkiego, co było w zasięgu ręki. Siedzący kurczowo trzymali się poręczy foteli. Rakieta drżała przebijając się przez gęstą atmosferę planety. Wiedzieli, że jeszcze tylko chwila, zanim znajdą się poza grubą warstwą ochronną i że drgania miną.
Tak też się stało. Chmury rozstąpiły się przed ostrym dziobem statku i oczom ich ukazała się piaszczysta przestrzeń kontynentu.
- Ląduj jak najbliżej krańca, Kern. Chciałbym znaleźć się blisko oceanu.
- Rozkaz, kapitanie.
- Kern patrzył na odczyty i na stworzoną komputerowo mapę kontynentu, który mijali. Szybko wybrał dogodne miejsce, dokonał korekty kursu i zmniejszył prędkość kosmolotu.
- Czas do lądowania? – spytał Zajcew.
- Około trzech minut, kapitanie.
Patrzyli w główny iluminator jak powierzchnia staje się wyraźniejsza i bliższa. W końcu nawigator Kern z poziomego ustawienia „Akademika Guzowa” doprowadził go do pozycji lądowania.
Rakieta z hukiem gasnących dopalaczy silników odrzutowych delikatnie usiadła na powierzchni planety.
- Wyłączyć silniki i przygotować lądownik „Towarzysz 1”. Kern, Luna przygotujcie się. Wychodzimy w trójkę.
Po chwili stali w skafandrach ochronnych w przedziale wyjściowym i otwierali właz małego, czteroosobowego lądownika. Był to mały stateczek zdolny poruszać się metr nad ziemią z dość dużą szybkością.
- Woor? Otwórz właz. – Ren Zajcew rzucił przez interkom do siedzącego teraz za sterami fizyka.
- Rozkaz! Czas do otwarcia włazu – piętnaście sekund.
Ze szmerem pneumatycznych teleskopów, ogromne wrota „Akademika Guzowa” powoli otworzyły się. Wielka, tytanowa klapa włazu oparła się z chrzęstem na piaskowej powierzchni palety i zastygła.
- Uruchamiam silnik, kapitanie – powiedział Kern.
- Zaczekaj… - Spokojnie zatrzymał go Zajcew. – Posłuchajcie.
Zamilkli. Po chwili dobiegł ich uszu niewyraźny, stały dźwięk. Dziwnie znajomy odgłos dobiegał ich pomimo nałożonych przezornie hełmów.
- To przecież… - Luna była zafascynowana.
- Tak, Luno. To wiatr.
Przez chwilę słuchali jeszcze tego wspaniałego dźwięku, po czym Zajcew, położywszy rękę na ramieniu nawigatora, dał do zrozumienia, że przyszedł czas na uruchomienie silnika.
Zaskwierczał starter. „Towarzysz 1” delikatnie uniósł się ponad poziom podłogi i spokojnym ślizgiem zsunął się magnetycznie po pochylni włazu.
Atlantyda przywitała ich tumanem kurzu.
- Do oceanu mamy tysiąc trzysta metrów, kapitanie.
- Doskonale. Lećmy tam. Chcę przyjrzeć się wybrzeżu.
Kern spojrzał na odczyty z mapy i skierował się w kierunku, który wskazywały.

- No i dobrze. To też rodzaj hołdu złożonemu starej literaturze fantastyczno naukowej. Ale popełniasz ten sam błąd, co niegdyś Lem.
- Jaki błąd?
- „Mijali pustą przestrzeń Gwiazdozbioru Koziorożca z prędkością dziewięciu parseków.”
- Ach, wiem. Przestrzenie gwiazdozbiorów nie są dwuwymiarowe, ale właśnie na tym polega smaczek. Jeśli byśmy patrzyli na literaturę fantastyczną tylko przez pryzmat chłodnej logiki zgubilibyśmy coś po drodze. Pozwól mi choć na chwilowy brak tego „szkiełka i oka” i daj się ponieść historii, którą chcę ci przekazać.
- No dobra – burknął zeszyt. – Ale zachowujesz się trochę jakbyś opowiadał dziecku bajkę i na każde jego pytanie „dlaczego tak a nie inaczej?” odpowiadałbyś: „Bo tak jest i już. To przecież bajka.” A czytelnik musi rozumieć, co czyta!
- Obstajesz wciąż za logiką?
- Bo dla mnie logika jest… logiczna.
- Podaj przykład.
- Co?
- Podaj przykład logiki w tekście.
Zastanowił się przez chwilę i na czystej stronie zaczęły pojawiać się słowa.

Mały, śmieszny pająk po rynnie szedł co sił.
Wtem nagły deszcz pajączka z rynny zmył.
Lecz wyszło słońce i deszczyk zniknął wnet.
Mały, śmieszny pająk po rynnie szedł i szedł.

- Zły przykład – powiedziałem, choć miał rację. – To piosenka dla przedszkolaków, a one faktycznie muszą wszystko rozumieć.
- Ależ to doskonały przykład i ty dobrze o tym wiesz. Jasna, konkretna opowiastka, która pobudza wyobraźnię. Prostotą. Zrozum, że dorosły człowiek, który bierze do ręki książkę autora, o którym nigdy nie słyszał jest właśnie jak taki przedszkolak. Trzeba go prowadzić za rączkę, pokazać to, co musi zobaczyć i naprowadzić na wnioski, nad którymi ma się zastanowić. Ba! Czasami trzeba postawić mu takie pytania, żeby odpowiedział na nie tak, jak autor sobie życzy.
Parsknąłem.
- A uważasz to za uczciwe?
- To nie ma być uczciwe, czy nieuczciwe. To ma przykuć jego uwagę i sprawić, że tej historii nie zapomni. Przynajmniej przez jakiś czas.
- A czy byłbym lepszym pisarzem, gdybym potrafił wyjaśnić każde zdanie w swoich opowieściach? Czy taka miarą trzeba mierzyć opowiadaczy historii? Wybacz, ale ja mam inne zdanie. Chciałbym, jeśli kiedykolwiek stanę się wielkim pisarzem, żeby moje opowieści były przede wszystkim żywe. Dopiero potem mogą być logiczne i poprawne literacko.
- Jeśli będziesz kiedyś wielkim pisarzem to będziesz przede wszystkim pisał dla kogoś.
- Nieprawda.
- Jak to?
- A tak to, że to moja wyobraźnia. Na swój sposób to ja też pobudzałbym coś w czytelniku. To rodzaj… transakcji wymiennej pomiędzy mną, a kimś, kto czyta moją historię.
- Jesteś egoistą, prawda?
- Tak. Chyba tak.
- Ale piosenkę o pajączku, co szedł po rynnie pamiętasz do dziś i wiem, że dalej ci się podoba. Dobra. A krytyka?
- Widzisz… Myślę, że książek nie pisze się bezkarnie. Ma to związek z odpowiedzialnością. Ale bezkarnie się też ich nie czyta. Krytyk literacki nie jest najwyższą instancją. W mojej hierarchii znajduje się na trzecim miejscu zaraz po pisarzu i zwykłym czytelniku. A i ten też czasami z różnych powodów świetnych historii nie szanuje. Potem nie ma już nic. Krótko mówiąc – czytelnik jest winny książce uwagę i książka jest winna uwagę czytelnikowi.
- Jesteś egoistą i egocentrykiem.
- Wiesz… Jak ktoś chce zostać wielkim pisarzem, musi od czegoś zacząć.
Zaśmialiśmy się obaj.
Odłożyłem ołówek i zapaliłem kolejnego papierosa. Mój wielki, czerwony zeszyt zamknął okładkę i westchnął.
- Na dzisiaj koniec, prawda?
- Nie. Mam jeszcze jeden pomysł.
- O czym?
- O śmierci małego chłopca.


Pewnej smutnej, zimowej nocy dziesięcioletnia dziewczynka o rudych włosach imieniem Agatka wstała z łóżka i zapaliła stojącą na małym sekretarzyku lampę naftową. Z porcelanowego dzbana nalała wody do małej, emaliowanej miednicy i przemyła twarz. Z zamkniętymi oczami sięgnęła po złożony w czworo czysty ręcznik, starannie wytarła dłonie i przyłożyła go do piegowatej buzi. Lniana szmatka osuszyła wodę, ale oczy Agatki szkliły się dalej i będą szklić się jeszcze przez wiele dni. Z oparcia krzesła wzięła brązowy płaszcz, który należał kiedyś do jej matki i narzuciła go na nocną koszulę. Wiedziała doskonale, co stało się obok, w małym pokoiku za brudną ścianą. Wiedziała od dawna, że to się musi zdarzyć. Ostrożnie wzięła lampę do ręki i wyszła ze swojego pokoju boso.
- Najpierw zapalę ci wszystkie światła – szepnęła i uniosła lampę wysoko, by oświetlić mały korytarzyk. Minęła jasnozielone drzwi kierując się ku schodom, położyła dłoń na drewnianej poręczy i spojrzała w dół, gdzie w słabym blasku dostrzegła małą, skuloną postać.
- Czy to już się stało, Agatko?
- Tak, Mane.
Powoli zeszła na dół i usiadła na najniższym stopniu.
- Tak myślałem – powiedział cicho stary pies i położył jej kudłatą głowę na kolanie. – Tak właśnie myślałem…
W małym, piętrowym, drewnianym domku zaczęły po chwili zapalać się światła, jakby ten otwierał oczy po długim śnie. Najpierw zajaśniały blado okna na parterze, a potem, kiedy Agatka weszła na górę, zalśniły i tam. Dwa ciepłe oczka.
I zaczął padać śnieg.

Pochowano Ludwiczka płytko w sosnowej trumience, w wyprasowanej, białej koszuli, białych spodniach w kancik, lśniących pantofelkach i z drewnianym konikiem na skrzypiących kółkach. Twarde jak kamień, zamarznięte grudy ziemi waliły głucho w nieheblowane wieko i Agatka cieszyła się, że jej mały, martwy braciszek już tego nie słyszy.
- To dlatego, żeby ludzie bali się umierania w zimę – powiedział Mane.
Dziewczynka zdjęła czerwoną rękawiczkę i pogłaskała przyjaciela.
- Ludwiczek nie chciał czekać, piesku. Nie mógł.
Stali jeszcze przez chwilę, aż świeży śnieg pokrył usypany kopczyk mogiły, po czym wrócili do domu.
Potem mróz zlitował się nad zziębniętą ziemią i zaczął powoli ustępować miejsca nadchodzącej wiośnie. Z każdym dniem śniegu było coraz mniej i mniej, aż któregoś ranka Agatka zauważyła przez okno mały, nieśmiały kwiatuszek przebiśniegu. Uśmiechnęła się i przywarła nosem do szyby.
- Wszystkiego najlepszego. - Mane wszedł do kuchni i przeciągnął się ziewając.
- Dziękuję, staruszku.
Odwróciła się do niego gwałtownie i spytała:
- Myślisz, że jestem już dorosła?

Odłożyłem ołówek, sięgnąłem po papierosa i zatopiłem się w fotelu.
- Hm… Na dzisiaj koniec, prawda?
- Tak. Chyba tak – powiedziałem wypuszczając chmurę błękitnego dymu.
- Słuchaj, Krzyś. Pamiętasz ten fragment z bestiarium Borgesa?
- Z „Księgi istot zmyślonych”?
- Tak.
- Który fragment?
- Mogę go przytoczyć? Może nie pasuje zbytnio do naszych dzisiejszych zabaw, ale przyszedł mi do głowy i chcę ci go przypomnieć.
- Dobrze. Ale potem się kładziemy.
- Potem się kładziemy, Krzyś.
- Przypomnij.

Aby obejrzeć najwspanialszy na świecie widok, należy wspiąć się na najwyższe piętro Wieży Zwycięstwa w Chitorze. Jest tam okrągły taras, z którego widać cały horyzont. Na taras wiodą spiralne schody, ale zapuszczają się tam jedynie ci, którzy nie wierzą w następującą legendę:

Na schodach Wieży Zwycięstwa mieszka od zarania dziejów A Bao A Qu, wrażliwy na zalety ludzkiej duszy. Spoczywa na pierwszym stopniu pogrążony w letargu, a budzi się tylko wtedy, gdy ktoś wstępuje na schody. Zbliżanie się obcych wlewa weń życie i zapala w nim wewnętrzne światło. Jednocześnie ciało jego i niemal przezroczysta skóra zaczynają drgać. Kiedy ktoś wchodzi na schody, A Bao A Qu wiesza mu się u pięt i podąża za nim, czepiając się brzegów nierównych stopni, wydeptanych przez całe pokolenia pielgrzymów. Gdy tak pokonuje stopień po stopniu, rośnie jego ciepłota, udoskonala się jego forma, a światło, jakim promieniuje, staje się coraz jaśniejsze. Świadectwem wrażliwości A Bao A Qu jest fakt, że dopiero na ostatnim stopniu przybiera właściwy sobie kształt, jeśli osoba wchodząca osiągnęła najwyższy stopień rozwoju duchowego. W przeciwnym razie A Bao A Qu ogarnia jakby paraliż, ciało jego przestaje się formować i niedokończone, w nieokreślonym kolorze, migocze niepewnym blaskiem. A Bao A Qu cierpi, nie mogąc osiągnąć pełnej postaci, i jego ledwie dosłyszalna skarga przypomina szelest jedwabiu. Ale kiedy kobieta bądź mężczyzna, którzy go ożywili, są przepełnieni czystością, A Bao A Qu dochodzi do ostatniego stopnia już całkowicie uformowany, roztaczając wokół żywe, błękitne światło. Ten zwrot ku życiu jest bardzo ulotny, bo kiedy pielgrzym zstępuje w dół, A Bao A Qu stacza się wraz z nim i opada aż do pierwszego stopnia, gdzie zgaszony i bezkształtny oczekuje następnego przybysza. Właściwie zobaczyć go można tylko w połowie schodów, gdzie jego rozciągliwe jak macki ciało, które pomaga mu w tej wspinaczce, zaczyna się wyraźnie zarysowywać. Niektórzy twierdzą, że patrzy całym ciałem, a w dotyku przypomina skórkę brzoskwini. Przez wieki A Bao A Qu jeden jedyny raz osiągnął doskonałość.

- Hm… Piękna historia.
- Wiesz… - powiedział cicho mój wielki, czerwony zeszyt.- Z jednej strony masz rację. Z tą logiką.
- Wiem.
- Ale tylko z jednej strony.
- Wiem.
Cóż więcej mogłem powiedzieć? Dzisiejsze popołudnie powoli mija na snuciu różnych, nieraz zabawnych opowieści i historyjek, na pływaniu w inspiracjach i na toczeniu sporów z własnym zeszytem na temat logiki i jej braku.
Można by drążyć dalej, całymi dniami, tygodniami ślęczeć nad kartką i zastanawiać się, na czym polega to, że spisane słowa zaczynają żyć i z biegiem czasu dojrzewać, nabierać ukrytych znaczeń i wciąż się do nas uśmiechać. Powinienem chyba zapomnieć o obsesjach na temat zakłuwanych bogu ducha winnych kobiet i fascynacji magicznymi psami. A może nie?! Zawsze grubą krechą oddzielałem moją rzeczywistość od mojej wyobraźni, a ta wydaje mi się o niebo ciekawsza. Mam tu wcale niebrzydką menażerię. Latarnię, która dostrzega upływający czas patrząc na ludzi siadających na ławce obok i, która nie rozumie słowa Przemijanie. Dwoje dzieci na rowerach z rozbitymi kolanami. Nastolatkowie całujący się pod nią pierwszy raz. Młoda para z wózkiem spacerowym. Staruszkowie… Nie ma przecież takich latarń. Nigdy też nie spotkam małego, leśnego stworzonka o imieniu Momo, który pokonał śmierć i okazał się najdzielniejszym z jeży. Nigdy nie zobaczę na żywo przygód latającej książki, która przemierza świat w poszukiwaniu skradzionych liter i jak towarzyszy jej przy tym fajtłapowaty duch Gutenberga. Nigdy nie się dowiem, jak skończyła się wyprawa pewnej młodej kompanii w poszukiwaniu Księżycowych Skał. Zresztą okazują się one zwykłym kłamstwem, bo Księżyc jest przecież tylko malowidłem na niebie. Nie istnieje piąta pora roku, trzynasty miesiąc ani ósmy dzień tygodnia. Nie ma naprawdę żadnego Zielonego Psa, Antala Manolo, Żeglarza, nie ma Alicji i nie ma jej stworzeń, które gromadzą jej każdy uśmiech. Nie ma pewnej maszyny, która wszystko wie i, która mogła być Bogiem choć napędzają ją elektryczne węgorze. Nie znam żadnego Ginsberga. Nie znam gadającego kota Gaspode, który pali jak smok. Obaj nigdy nie spotkają olbrzymich ważek, które są jak dobre wspomnienia. Nie znam, nie ma, nie zobaczę, nie istnieje…
Wiem jedno. Kiedy jutro rano otworzę swój wielki, czerwony zeszyt na czystej kartce i, kiedy zasłonię okno i, kiedy wezmę ołówek i jak postawię tę szarą kropkę to słowo, że się uśmiechnę i znów zacznę mieć nadzieję, że stanie się oceanem.

[ Dodano: Pią 09 Kwi, 2010 ]
I koniec. Więcej nie bedzie. :)
"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll

2
Wiesz co, Kan? Masz Ty człowieku talent. I pięknie umiesz się bawić. Przeczytanie wszystkich trzech części sprawiło mi sporo radości. Kilka razy parsknęłam głośno, a malutkich chichocików nie zliczę. Bardzo fajna, inteligentna zabawa, która nie jest wyłącznie zabawą, ale ma jeszcze to coś... Najbardziej podobał mi się fragment "napisany przez zeszyt" - "Antropologia Słowa Bożego". Ale jest tu wiele uroczych zdań, pomysłów, nawiązań. Śliczna, stworzona z uwagą zabawka. A zabawa to, wbrew pozorom, bardzo poważna sprawa. Serio. Było mi bardzo miło. :)
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron