Abdul z Kiebabu

1
Fragment historii Abdula z Kiebabu zawiera niezliczoną ilość wulgaryzmów i innych kolokwializmów, za sprawą których tekst jest niesmaczny - przynajmniej może się takim okazać.

To ma być kawałek, przy którym - mam nadzieję - będziecie się dobrze bawić,
Autor

Abdul z Kiebabu

Zanim wyciągnął broń, wydarzyło się bardzo wiele…

Jego pradziad, tuż przed śmiercią, posłał po wnuka, który w tym czasie baraszkował z dwoma hinduskami w okolicach Rajskich Bagien, we wschodniej części Beskid. Kiedy wysłannicy doń dotarli, złożyli mu szczery pokłon, podziwiając przy tym sandały spięte dwoma rodzajami rzep wzoru stalingradzkiego i popularnego kroju sarmackiego. Bardzo speszyli się na ten widok, a ich policzki dały temu znaczący wyraz, barwiąc się na buraczkowo.
— Potężny Jaruzel wzywa cię do swego lokalu, Abdulu.
Abdul raz jeszcze zanurkował w bagnistym jeziorze, po czym stanął suchą stopą na lądzie.
— Którego, cholera, lokalu? — zapytał, ocierając skronie z błota.
Podtarł się wysokiej jakości bawełnianym ręcznikiem. Nagie dziewczyny, których piersi znaczyła gruba warstwa powoli zsuwającej się mazi, stały, wspierając dłonie na biodrach. Abdul przypatrzył się im. Coś poruszyło się w okolicy końca jego miednicy. Spostrzegli to dwaj przybyli słudzy, którzy wciąż milczeli.
— Sępy, nie odpowiadacie na moje pytanie! — strofował ich, rzucając upaćkany ręcznik w stronę dziewczyn. — Lori, zajmij się koleżanką. Musimy to powtórzyć. Co powiecie na kąpiel w Kiebabie, dzisiaj wieczorem?
Dziewczyny uśmiechnęły się cicho, przytaknęły. A potem, wciąż trzymając się pod boki, pobiegły w nienaturalnej pozie w kierunku pobliskich krzaków.
Wysłannicy obserwowali na przemian unoszące się i opadające tyłki dziewczyn. A Abdul obserwował ich. Nie dziwiły go podwójne stróżki ślin, wydobywające się z kącików ich ust.
Rozległo się potężne klaśnięcie. To Abdul stał naprzeciwko nich ze złożonymi dłońmi. Jeden z nich, imieniem Kwaśny, wystąpił ze słowami:
— Nie miej nam za złe naszych niepohamowanych instynktów, wielki Abdulu. — Padł na kolana, po czym zaczął czynić kolejne pokłony, uderzając głową w ziemię. Poczuł gromadzącą się na czole krew, przestał.
Kiedy się podnosił, Abdul miał wrażenie, że przyjmuje pozycję napastnika. Widział w nim tygrysa gotującego się do skoku. Wzdrygnął się, chciał z powrotem zanurkować w bagnach, by uniknąć ataku. Ale uświadomił sobie, kto tak naprawdę rozdaje karty. On, potężny Abdul z Kiebabu grał główne skrzypce. Stojący naprzeciw niego mężczyźni mogli co najwyżej, podać szklankę wody, kiedy poczuje dekoncentrację. Od kiedy przeczytał artykuł w jednej z Kiebabskich gazet na temat ubytku elektrolitów, dbał o ich właściwy poziom.
Kiedy wysłannik wstał, kontynuował:
— Jaruzel wzywa Ci do Kikaritu. Jest umierający, najwidoczniej pragnie byś to ty dopełnił jego ostatniej woli.
Abdul nie dał po sobie poznać rozlewającej się po ciele radości. Pozwolił za to, by na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. Szeroko rozdziawił usta, uniósł brwi, unikając przy tym marszczenia czoła, i wydał z siebie dziwny, bliżej nieopisany dźwięk.
„No to, kurwa, heca! Taka, że ja pierdolę!” — podsumował Abdul. Oczywiście nie wypowiedział tych słów.
Wysłannicy z uporem maniaków dopatrywali się jakiejś reakcji, ale poza absurdalnym zdziwieniem, nie dostrzegli niczego.
Coś w okolicy dolnej części miednicy Abdula wyraźnie akcentowało swoje przejście w stan spoczynku.
„Ma, chłop, gnata.” — pomyślał stojący z tyłu.
„Ciekawe, czy to po matce?” — zastanowił się drugi.
— Przychodzicie pieszo? — odezwał się po chwili ciszy i nieustannych podnieceń Abdul.
— Nie.
— W takim razie przyprowadźcie mi tutaj za raz konia.
— Nie mamy konia, Abdulu.
— No to na czym przyjechaliście? — Abdul nie ukrywał swojego zdziwienia. Tym razem zmarszczył brwi.
— Nie przyjechaliśmy, Abdulu.
Abdul poczerwieniał ze złości. Zacisnął chude palce w pięści, a potem dał wyraz swojemu zdenerwowaniu, mówiąc:
— Więc, do chuja, na czym?
Odezwał się drugi z przybyłych. Abdul patrzył na niego ponad ramieniem pierwszego. Podobnie jak kolega, ubrany był w przeźroczysty szlafrok, który uwydatniał jego owłosienie w okolicach klatki piersiowej. Kompan ten poddał się depilacji, stąd Abdul nie dostrzegł ani jednego włoska w obszarze rozporkowym. Przepasł się diamentowym pasem, spiętym drewnianą klamrą.
— Na tym chuju — wskazał kolegę.
Jakież było zdziwienie Abdula, kiedy pierwszy zapragnął się bronić, zrugał towarzysza i zasadził mu siarczystego kopniaka, uderzając nie w tyłek, jak zamierzał, ale w moszną. Wysłannik numer dwa wzdrygnął się, upadł na ziemię i zaczął bić pokłony, uderzając głową.
— Nie wodzu. Przybyliśmy na tym skurwysynie — powiedział z zadowoleniem. A potem dodał: — Na pięty, ośle! Allamar Ci nie pomoże, nie módl się do niego.
Wtenczas tamten uintensywnił prośby kierowane do swojego boga, mówiąc głośno, szybko, kolokwialnie i wulgarnie.
— O, wielki! Ześlij na tego posranego gościa zarazę olbrzymią. Wybij jego owce, co do jednej. Nie każ się prosić, Allamarze!
Abdul przyglądał się im z nie lada rozbawieniem. A kiedy stracił poczucie humoru, krzyknął:
— Wy skurwysyny! Przychodzicie tutaj z konkretnym zadaniem! Ty — tu wskazał na płaszczącego się na ziemi — zapierdzielaj po konia, nie będę chodził piechotą!
Kiedy tamten zniknął, posłał drugiego z komunikantem dla Jaruzela, że spóźni się.
A potem skierował się w stronę krzaków, i długo stamtąd nie wychodził.
Kret, który przebił się przez ziemię, by zasięgnąć promieni zachodzącego słońca, obserwował poruszające się liście, które wydawały się tańczyć. A przy tym i śpiewać. Dokończył chwilowego opalania, a potem, kiedy ziemia zaczęła się trząść, przyłożył doń ucho i wyczuł zbliżającego się konia. Schował się do norki.

Osiodłany, z pianą toczącą się z ust i sznurem grubym na kilkadziesiąt centymetrów, do którego końców przywiązane były butelki coca-coli, zarechotał. Abdul, zapinając spodnie, wyszedł zza krzaków. Idąc nadepnął gołą stopą na niewielki nasyp ziemi. O mało nie upadł, kiedy czując coś kłującego, odskoczył na bok. Zaklął przy tym siarczyście.
Wziął lekkie rozpęd i, wybijając się z prawej, nieznacznie krótszej, ale za to przesadnie umięśnionej nogi, wskoczył na konia. Wysłannik Kopnięta-Moszna nie krył zdziwienia tym popisem. Klasnął kilkakrotnie w dłonie.
— Widział, dziad, coś takiego? — Abdul kochał samo aprobatę.
— A widział.
— Gdzie?
— A na wojnie z plemieniem Ruskich widział — odpowiedział, narzucając sobie minę myśliciela.
Abdul wyobraził sobie jego długą, posiwiałą brodę. Z nią znacznie wiarygodniej by się prezentował. Teraz wyglądał jak podrzędny aktor, których wioska Kiebab była pełna.
— Jak cię zwą? — zapytał.
— Larus.
— Przyjemnie. Słowiańska krew?
— Co do krwi nie jestem pewien. Sperma, na pewno — odpowiedział zadzierając podbródek do góry.
Abdul pocwałował w kierunku Kikaritu oddalonego od bagnistych jezior o kilka kilometrów.
Przejeżdżając przez bramy poczuł zapach pieczonego dupska wołowego. Ślina napłynęła mu do ust, a z uszu wypełzła kolejna partia dymiącej woskowiny. Ciśnienie Abdula wyraźnie się podniosło. Poczuł nagły dopływ krwi, po czym pociemniało mu przed oczami.
Jadący za nim Larus widział, jak przechyla się na bok i upada do wielkiej kałuży. Pływały w niej, zaproszone w gościnę przez tutejsze, żaby. Kiedy twarz Abdula zmiażdżyła jedną z nich, ta druga, w nagłym przypływie sraczki, kumkając, uciekła, wydostając się za najbliższe ogrodzenie.
Larus podniósł swego pana, upaćkanego w żabich odchodach. Przy pomocy końskiego ogona doprowadził go do porządku. Wcisnął szyjkę piersiówki w usta Abdula, mówiąc:
— Pij. To magiczny eliksir, którego istnienie przewidział sam Mickiewicz.
Ocknął się. Splunął płynem w twarz Wysłannika-Kopniętej-Mosznej i zapytał:
— Co to, kurwa, jest?
— Pan Tadeusz. Dwukrotnie destylowany. Pij! — I znów przechylił piersióweczkę.
Abdul poruszył się niespokojnie, rozlewając napój po przetartej bluzce. Spojrzał znacząco na Larusa. Ten uświadomił sobie potęgę swojego wodza, jaką z pewnością przywrócił mu podany eliksir.
Jaka to radość! Ach, ci proroczy Polacy! O rzesz Mickiewiczu!
Sam pociągnął spory łyczek, po czym schował piersiówkę do kieszeni. Nie zauważył, kiedy ta zsunęła się wzdłuż nogawki. Wylądowała w parującym jeszcze kale, spieprzającej teraz pomiędzy uprawami kukurydzianymi, żabki. Nie zatrzymywała się ani na chwilę, chciała mieć to za sobą. Zerwać z przeszłością, z widokiem miażdżonej siostrzenicy, raz na zawsze. Podskakując, modliła się gorliwie. I uprosiła deszcz. Gwałtowny. Smagający po ciele. To wzmogło intensywność podskoków.

W końcu dotarli do tipi Jaruzela. Przy wejściu stało dwóch barczystych strażników, ubranych w świetnie skrojone garnitury. Abdul podszedł do jednego z nich, ocenił poziom zarostu i okazał wymagany dowód tożsamości.
Strażnik patrzył to na Abdula, to na świstek przemoczonego papieru. Zdążył jeszcze zwrócić uwagę na zamazane zdjęcie, zanim Abdul zasadził mu siarczystego kopniaka w krocze. Drugi ruszył za Jądro-Kopiącym, ale ten zniknął za papierowymi drzwiami tipi.
Swoimi upapranymi buciorami naniósł sporo błota na dywan. Zreflektował się, wyciągnął chusteczkę, i zaczął ścierać śmierdzące strupy, odchodzące od sandałów.
Kątem oka spostrzegł siedzącego na kiblu Jaruzela. Na jego udach siedziała naga kobieta, unosząca co jakiś czas się z cichym jękiem. Miała bardzo szeroko rozstawione biodra. I olbrzymie piersi. Abdul pomyślał, że to chyba największe cycki w całym Kikaritcie.
Kiedy Jaruzel spostrzegł prawnuka, zrzucił dziewczynę i złapał się za stojącego penisa. Zaciśnięta dłoń wystarczyła, by ukryć całego.
— Aa, uu, ee! — jęczał. — Nawet masaż jędrnej Kwaśnej nie pomaga. Uu, aa, ee! — A potem podniósł się, podtarł sobie tyłek i ruszył w kierunku łóżka, wciąż ściskając członka. Z pomiędzy palców wydobywała się biała maź o kremowej konsystencji.
— Pradziadzie, słyszałem o twoich cierpieniach. Ponoć jesteś umierający… — odezwał się Abdul.
— Yy… Tak — mówił, kładąc się na zaścielonym łóżku — choroba ta przyszła niespodziewanie. Wiesz, że całe życie zdrowo się odżywiałem, nie zapominając o codziennej porcji czerwonego wina. Oczywiście z polecenia doktora Draculi.
— Które aplikowałeś sobie dożylnie. W podwójnych dawkach.
— Wędzikot naopowiadał ci bzdur, Abdulu. Mój syn to kłamca, powinni go powiesić.
— Nie zapominaj, że to mój ojciec.
— To jest ścierwo, nie ojciec.
— Stul pysk, i gadaj, coś miał na myśli wzywając mnie — uciął Abdul.
Jaruzel wyraźnie poczerwieniał. Przeczesał siwe włosy, których spora część pozostała na dłoni. A potem, jakby w agonii, zgiął się w pół i zaczął niemiłosiernie jęczeć.
Abdul miał ochotę wyjść z tipi. Kopnąć tego starego niedojdę w stare dupsko, wsiąść na utuczonego konia i pocwałować w świat. A potem zatrzymać się w niewielkiej wiosce, zaliczyć śliczną chłopkę, najeść się z jej garnka, i znowu pognać przed siebie. Czuć ten cholerny powiew wiatru we włosach i śpiew kojotów.
Nagle do środka wpadł doktor Dracula, zagryzający to, co zostało jeszcze z bagietki. Spojrzał pytająco na Abdula, a ten odpowiedział mu uniesieniem ramion. „A skąd ja mam wiedzieć, co teraz symuluje ten starzec” — pomyślał, obserwując nagły zryw doktora w kierunku pradziada.
Dracula odchylił lewą połę marynarki. Z niewielkiej kieszeni wyciągnął przygotowaną strzykawkę. Wkłuł się w żyłę wierzgającego, który kilka chwil później spokojnie opadł na łóżko. Zaczął ssać kciuka.
Lekarz pogładził jego włosy, szepcząc do ucha.
— Co mu podałeś? — zapytał niezmącony Abdul.
— To, co za każdym razem mu pomaga — zarechotał. Dodał: — Miał kolejny atak epilepsji. Powinien jak najwięcej odpoczywać. Co tutaj robi ta dziwka? — zapytał, wskazując na siedzącą w kącie cycatą Kwaśną, opartą o niewielkie urządzenie emitujące ciepło. Podciągnęła kolana do klatki. Ręce spoczywały bezwładnie obok ciała.
— Nie wiem, kurwa twoja mać!
— Przyprowadziłeś ją tutaj. Ty!
Dracula podniósł się z łóżka.
— Nie rób mnie w jajo, gościu! — Abdul wyraźnie się oburzył.
Stanęli naprzeciw siebie. Przesuwali nogami, mierząc się spojrzeniami. Oczy Abdula przybrały barwę płonących błyskawic. Prawe zagrzmiało, a po chwili pojawił się deszcz, spływający po policzkach. Abdul przetarł je i spostrzegł, jak niewielka muszka ulatuje w przestrzeń. „Sprawiedliwość” — pomyślał.
Jednocześnie odsunęli poły marynarki. Ich dłonie spoczęły nad pistoletami. Colty doktora lśniły w świetle płonących świec. Shotgun, a raczej jego kuzyn — mniejszy shot, wydawał się zardzewiały. Abdul celowo zabierał go z sobą. Zawsze. Wróg zastanawiał się, co do licha jest. Takie chwile zawahania wykorzystywał Abdul. W tym momencie dobył drugiej broni, niewielkiej pukawki, której nazwy nie znał. Wystrzelił.
Donośne „paf” rozeszło się po całej wiosce.
Ludzie w popłochu wybiegali z domów.
Zachwiały się fundamenty tipi.
Dracula upadł: najpierw na jedno kolano, pozostając w nienaturalnej pozie, a potem na drugie. Na koniec zarył mordą w betonowej wylewce. Kilka metrów dalej zaczynał się bogato zdobiony dywan. Kto wie, może gdyby był troszkę bliżej, doktor wciąż by żył?
Z przestrzelonego miejsca wypłynęła delikatna stróżka krwi, znacząc swoje pole dookoła miednicy doktora. Postrzał w jądra jest bolesny. Ale Dracula nie miał okazji przekonać się o tym. Upadł, bo targnął nim szok. Szok, który zgiął kolana. Reszta dopełniła się sama. Zarył, potwornie mocno, twarzą o beton. Przepołowiona czaszka trzymała się na potarganej skórze.
Abdul widział elementy mózgu doktora.
Kiedy ochrona Jaruzela wpadła do środka wysoko unosząc spluwy, jakby napastnik orbitował, krew podmyła zwłoki. Spostrzegli to, wzdrygnęli się, zwymiotowali, a potem uciekli.
„Cholerne szkapy” — podsumował Abdul. „Tylko dupeczki i dupeczki. A kiedy z człowieka nie zostaje nawet gówno, to spieprzają, gdzie bimber zielenieje.”
Pradziad doszedł do siebie.
— Coś ty, kurwa, narobił? — zapytał, przyglądając się zwłokom unoszonym na krwi.
Abdul postąpił kilka kroków do przodu. Nogi, zajęte do kostek, broczyły w krwi. Mimo to zbliżył się jeszcze bardziej do starca.
— Ta choroba postępuje, Jaruzelu.
— Jak to?
— Widzisz rzeczy, których tak naprawdę nie ma.
— Ale przecież ten tu topi się we krwi.
— W żadnym wypadku — odpowiedział.
— Boże, moje schorzenie jest takie… — urwał, jakby zapominając dalszej części.
– Jest jak sraczka, przychodzi znienacka – podsumował Abdul. — Najlepiej gdybyś odszedł, nie musząc kalać się brutalnością świata.
— Ale kto zajmie się Kikaritem?
— Ja — odpowiedział z przekonaniem. A potem wyciągnął broń i strzelił.
Ludzie, dotąd nasłuchujący odgłosów dochodzących z tipi wodza, pochowali się w domach.
Strażnicy nie przybyli.
Abdul położył dłonie na twarzy starego. Starannie przymknął jego powieki, odcinając od światła wyłupiaste oczy. Malowało się w nich przerażenie. A potem zwrócił się do cycatej Kwaśnej:
— Pójdź za mną.
Podniosła się. Krew powoli docierała do miejsca, w którym się znajdowała.
Abdul złapał jej dłoń.
— Teraz będziesz królową.
— Królową czego? — zapytała.
— Całego Kikaritu. A ja będę królem. Chcesz tego?
— Nie wiem, co powiedzieć.
Na jej twarzy odmalowało się zdziwienie i zmęczenie. Najwyraźniej była tą całą sytuacją znudzona.
— Nic nie mów. Po prostu choć.
I wyszli, trzymając się za ręce.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy opuszczali wioskę. Abdul nie zauważył żywej duszy. Wszystko jakby umarło.
Zanim wyszli przez otwartą na oścież główną bramę, schylił się po piersiówkę, wystającą z pomiędzy zimnej teraz kupy. Otarł ją. Pociągnął łyka. A potem napiła się i cycata Kwaśna.
Ostatnio zmieniony pt 16 kwie 2010, 06:43 przez Joe, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Abdul z Kiebabu

2
sandały spięte dwoma rodzajami rzep
Odmiana: rzepów

A może: zapięte na dwa rodzaje rzepów?

W zależności, o co chodzi.
Kiedy wysłannicy doń dotarli, złożyli mu szczery pokłon, podziwiając przy tym sandały spięte dwoma rodzajami rzep wzoru stalingradzkiego i popularnego kroju sarmackiego. Bardzo speszyli się na ten widok, a ich policzki dały temu znaczący wyraz, barwiąc się na buraczkowo.
— Potężny Jaruzel wzywa cię do swego lokalu, Abdulu.
Abdul raz jeszcze zanurkował w bagnistym jeziorze, po czym stanął suchą stopą na lądzie.
Tutaj trochę się pogubiłam. Kiedy czytałam, że złożyli Abdulowi pokłon, podziwiając sandały (w domyśle „Abdula”), sądziłam, że w sandałach znajdują się stopy Abdula razem z całą resztą. Za moment otrzymuję informację, że Abdul wychodzi z jeziora. Musiałam cofnąć się i dopowiedzieć sobie, że pewnie sandały leżały na brzegu, podczas gdy Abdul brał kąpiel...
Podtarł się wysokiej jakości bawełnianym ręcznikiem.
Podcieranie się jest czynnością wykonywaną w toalecie. Może chodzi o wycieranie się? No chyba, że tak ma być...
Nagie dziewczyny, których piersi znaczyła gruba warstwa powoli zsuwającej się mazi, stały, wspierając dłonie na biodrach. Abdul przypatrzył się im.
Zmieniłabym to troszkę, np.:

Dziewczyny stanęły nieopodal i wsparły dłonie na biodrach. Abdul przyglądał się chciwie nagim piersiom, z których spływała błotna maź.
— Sępy, nie odpowiadacie na moje pytanie! — strofował ich
Bardziej pasuje mi tutaj czasownik w formie dokonanej, np.:

— Sępy, nie odpowiadacie na moje pytanie! — zbeształ ich
A potem, wciąż trzymając się pod boki, pobiegły w nienaturalnej pozie w kierunku pobliskich krzaków.


Zrezygnowałabym z tej nienaturalnej pozy. Wiadomo, że gdy półnaga babeczka biegnie, trzymając się pod boki, jest to poza dość komiczna, niejako właśnie nienaturalna.
Wysłannicy obserwowali [1]na przemian unoszące się i opadające tyłki dziewczyn. [2]A Abdul obserwował ich. Nie dziwiły go podwójne stróżki ślin, wydobywające się z kącików ich ust.
[1] - Może lepiej po prostu podskakujące tyłeczki...
[2] – Ten fragment wyrzuciłabym.

Wysłannicy obserwowali podskakujące tyłeczki dziewczyn. Podwójne stróżki śliny spływały im z kącików ust.
Kiedy się podnosił, Abdul miał wrażenie, że [1]przyjmuje pozycję napastnika. Widział w nim tygrysa gotującego się do skoku.
[1] – przyjmuje pozę napastnika


Przegadane.

Kiedy wstał, Abdul miał wrażenie, że przyjmuje pozę tygrysa gotującego się do skoku.
przyprowadźcie mi tutaj za raz konia
zaraz
Abdul nie ukrywał swojego zdziwienia
dał wyraz swojemu zdenerwowaniu
szlafrok, który uwydatniał jego owłosienie w okolicach klatki piersiowej
Gdzieniegdzie zdarza się zbędny zaimek.
— Więc, do chuja, na czym?
Odezwał się drugi z przybyłych.
Zapis:

— Więc, do chuja, na czym? - odezwał się drugi z przybyłych.
Przepasł się diamentowym pasem
Wiadomo.
Wtenczas tamten uintensywnił prośby
Źle brzmi.
Odezwał się drugi z przybyłych. Abdul patrzył na niego ponad ramieniem pierwszego.
Wtenczas tamten uintensywnił prośby
Kiedy tamten zniknął, posłał drugiego z komunikantem
Ten, tamten, pierwszy, drugi – trochę to przeszkadza. Może posłużyć się imionami?
A potem skierował [1]się w stronę krzaków, i długo stamtąd nie wychodził.
Kret, który przebił się przez ziemię, by [2]zasięgnąć promieni zachodzącego słońca, obserwował poruszające się liście, które wydawały się tańczyć. A przy tym i śpiewać. [3]Dokończył chwilowego opalania, a potem, kiedy ziemia zaczęła się trząść, przyłożył doń ucho i wyczuł zbliżającego się konia.
[1] - Siękoza.
[2] - Zasięgnąć promieni? Może nacieszyć się promieniami zachodzącego słońca...
[3] – Źle brzmi. Może: skończył się opalać.
Cały fragment przegadany okrutne.
[Kret] Schował się do norki.

Osiodłany, z pianą toczącą się z ust i sznurem grubym na kilkadziesiąt centymetrów, do którego końców przywiązane były butelki coca-coli, zarechotał.
Z powyższych zdań wynika, że kret, osiodłany, z pianą tocząca się z ust itd... zarechotał.
Tak ma być? Pytam, bo w tym tekście wszystko jest możliwe!
Abdul kochał samo aprobatę
samoaprobatę
odpowiedział, narzucając sobie minę myśliciela
Czy ja wiem? Napisałabym jednak „przybierając minę”.
Sperma, na pewno — odpowiedział zadzierając podbródek do góry.
Starczy zadzierając podbródek. Wiadomo, że jak „zadzierać”, to „do góry”.
Wylądowała w parującym jeszcze kale, spieprzającej teraz pomiędzy uprawami kukurydzianymi, żabki
.

Wylądowała w parującym jeszcze kale żabki, spieprzającej teraz pomiędzy uprawami kukurydzianymi.

Z pomiędzy palców wydobywała się biała maź o kremowej konsystencji.
Spomiędzy.
— To, co za każdym razem mu pomaga — zarechotał. Dodał: — Miał kolejny atak epilepsji.

Zastosowałabym spójnik:

— To, co za każdym razem mu pomaga — zarechotał i dodał: — Miał kolejny atak epilepsji.

Przesuwali nogami, mierząc się spojrzeniami.
Nie dość, że dziwacznie brzmi, to jeszcze się zrymowało. Może: Krążyli wokół, mierząc się spojrzeniami.
Ich dłonie spoczęły nad pistoletami.
Napisałabym raczej:
Ich dłonie spoczęły na pistoletach.
Albo:
Ich dłonie zastygły nad pistoletami.

Z przestrzelonego miejsca wypłynęła delikatna stróżka krwi, znacząc swoje pole dookoła miednicy doktora.
Może: tworząc kałużę
Upadł, bo targnął nim szok. Szok, który zgiął kolana.
Obydwa zdania sprowadziłabym do jednego: Powalił go szok.
Abdul postąpił kilka kroków do przodu. Nogi, zajęte do kostek, broczyły w krwi.
Czy nie chodzi aby o słowo brodzić, a nie broczyć?
Abdul położył dłonie na twarzy starego. Starannie przymknął jego powieki, odcinając od światła wyłupiaste oczy. Malowało się w nich przerażenie.
Najpierw przymyka powieki starca, a potem wspominasz, że w oczach starca malowało się przerażenie. Zmieniłabym kolejność:

W oczach starca malowało się przerażenie. Abdul położył dłonie na twarzy Jaruzela i starannie przymknął powieki...
Krew powoli docierała do miejsca, w którym się znajdowała.
Niejasne sformułowanie. No ja wiem, o co chodzi, ale w zdaniu brak logiki, jasności.
Po prostu choć.
chodź

Tekst rubaszny, momentami przekraczający granice dobrego smaku, no ale pewnie taki był zamiar Autora.
Zdania bardzo przegadane, przekombinowane, zakręcone, czasem niejasno sformułowane, co, biorąc pod uwagę specyfikę tekstu, znacznie utrudnia odbiór. Nieco zbędnych zaimków i powtórzeń.
Jest poczucie humoru, pomysł, plastycznie odmalowane postacie, klimacik orientalny z rodzimymi elementami i to wszystko pracuje na plus, jednak osobiście mam mieszane uczucia. Niektóre fragmenty mnie bawią, są wprawnie napisane, inne lekko zniesmaczają. Lecz nie wątpię, że tekst może się podobać (szczególnie po oszlifowaniu i okrojeniu).
„Pewne kawałki nieba przykuwają naszą uwagę na zawsze” - Ramon Jose Sender

Re: Abdul z Kiebabu

3
Dziewczyny uśmiechnęły się cicho, przytaknęły.
Uśmiech, to coś bezdziękowego. Inaczej jest ze śmiechem - zaśmiać można się cicho lub głośno. Ale uśmiechnąć głośno już nie.
Wysłannicy obserwowali na przemian unoszące się i opadające tyłki dziewczyn.
W takim szyku niezupełnie wiadomo: obserwowali na przemian, czy unoszące się na przemian tyłki?
Wysłannicy obserwowali unoszące się i opadające na przemian tyłki dziewczyn.

„No to, kurwa, heca! Taka, że ja pierdolę!” — podsumował Abdul.
Da ha ha! Dobre, oj dobre. Tym bardziej, że gryzie się z tym pięknym językiem, jakim przemawia narrator.
— No to na czym przyjechaliście? — Abdul nie ukrywał swojego zdziwienia. Tym razem zmarszczył brwi.
Świetny zabieg - zamiast napisania, że tym razem naprawdę się zdziwił, pokazałeś to.
Podobnie jak kolega, ubrany był w przeźroczysty szlafrok
Prześwitujący.
Osiodłany, z pianą toczącą się z ust i sznurem grubym na kilkadziesiąt centymetrów
Grubym na kilkadziesiąt centymetrów? No dobrze, zgodzę się, że można zrobić tak gruby sznur, ale butelek coca-coli do niego nie przywiążesz.


Początek ubawił mnie bardziej niż dalsza część ("ubawił" oznacza, że śmiałam się w głos). A dlaczego? Bo było tam pewne rozdzielenie pomiędzy wulgarnością, a takim wyważonym językiem. Im "śliczniej" mówił narrator, tym zabawniejsza stawała się ta wulgarność. Potem gdzieś to się wymieszało, nie było tych dwóch różnych akcentów, stały się one równą - mniej lub bardziej zabawną, ale już nie wywołującą śmiechu - narracją.

Tekst jest zdecydowanie ciekawy i pomysłowy. Mam wrażenie, że napisany w celach czysto rozrywkowych i pod tym kątem świetnie spełniającym tę funkcję. Nie przepadam za
humorem politycznym, ale nawiązanie do osób ze świata polityki było dodatkowym elementem przemawiającym za pomysłowością tekstu.

Tekst do oszlifowania, ale jest dobry.

Podobało mi się.

4
Cóż, ja poza wymienionymi przez moje poprzedniczki błędami chciałam zwrócić jeszcze uwagę na ortografię i interpunkcję i również radziłabym doszlifować ten tekst.

Ale tak poza tym nieźle się uśmiałam :D Szkoda, że sama nie potrafię tworzyć takich tekstów, które bawiłyby ludzi :P
Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności.

Wieczność kocha dzieła czasu.


– William Blake

5
Dziewczyny nasze kochane, serdecznie dziękuję za poświęcony czas.Wiem, że cholernie go cenicie, dlatego podbijam stawkę i dziękuję podwójnie mocno.Oby się Wam darzyło. Nie jestem zadowolony z tego tekstu.Żaden nie sprawia mi przyjemności, kiedy na powrót je przeglądam.Jedynie "Pokochała...". No, ale dość tych wyznań. Niedługo będziecie miały więcej pracy. Mam nadzieję, że czas i możliwości pozwolą mi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy zrealizować przynajmniej jedną tysięczną projektu, jaki sobie powziąłem na przyszłe pięć lat. Co najmniej. No, i to by było na tyle. Raz jeszcze serdeczne dzięki!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”