Link do częsci pierwszej:
http://www.weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=8071
„Tajemnica morderstwa w Hlavnym Dvorze”
Komisarz Cwach patrzył na bezgłowe ciało leżące na mosiężnym blacie kostnicy.
- Czy to pewne, Waldemarze? – zapytał starszego aspiranta, który za wszelką cenę starał się nie patrzeć na zwłoki.
- Tak, szanowny panie komisarzu. To ponad wszelką wątpliwość jest Wiktor Krank.
- A głowa?
- Dotychczas nie odnaleziono.
- Nieładnie ktoś się z nim obszedł, prawda?
Fala torsji przebiegła dreszczem przez ciało starszego aspiranta.
- Niewątpliwie, szanowny panie komisarzu…
- Dość niezdarnie odcięto mu głowę i powieszono na haku za żebra. Gdyby wisiał kilka godzin dłużej, ciężar ciała połamałby kości i niechybnie zewłok zwaliłby się na betonową posadzkę magazynu – dedukował Cwach.
- Niewątpliwie tak by się stało, szanowny panie komisarzu.
Waldemar Horowitz raz po raz przełykał zbierającą się ślinę.
- Hm… - zamyślił się komisarz. – Jakiż to człowiek mógł być zdolny do tak potwornego czynu?
- Niewątpliwie monstrum w ludzkiej skórze, szanowny panie komisarzu…
- Niewątpliwie. Czyżbyś źle się poczuł, przyjacielu? – spytał z troską.
- Ponad wszelką wątpliwość, szanowny…
Komisarz Cwach spojrzał jeszcze uważnie na zwłoki.
- Hm…
Starszy aspirant wybiegł z kostnicy mijając z zasłoniętymi dłonią ustami trzech bosych, nastoletnich chłopców siedzących na ławce i leżącego pod nią psa, który nawet nie podniósł głowy.
- Założę się, że się zrzyga – powiedział jeden, który na nodze miał tylko jeden but.
- I oszczy się pewnie też – powiedział drugi, młodszy.
- Może nawet i osra? – zadumał się najmłodszy trzeci i splunął.
Komisarz wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Chłopcy zerwali się i spojrzeli na niego.
- To wy znaleźliście ciało, prawda? – zapytał.
Kiwnęli głowami.
- Musiał to być dla was wstrząs emocjonalny.
Popatrzyli na siebie i, niezbyt rozumiejąc ostatnie słowa, profilaktycznie znów kiwnęli głowami.
- Nazywam się Komisarz Cwach i dziś rano przyjechałem z Pragi z zadaniem rozwikłania tej jakże tajemniczej sprawy. Moglibyście się przedstawić?
- No… - niepewnie zaczął najstarszy. - My jesteśmy bracia Precle.
- Aha – Kiwnął głową Cwach.
- Ale nie z tych Precli zza rzeki! – zastrzegł młodszy.
- Tylko z tych Precli sprzed rzeki! – dokończył najmłodszy.
- No tak… Pozwólcie, że będę do was mówił Pierwszy, Drugi i Trzeci, dobrze?
Chłopcy kiwnęli głową.
- Zatem opowiedz mi, Pierwszy, jak znaleźliście ciało?
Najstarszy Precel popatrzył na ziemię przypominając sobie ów dzień, po czym podniósł wzrok i zaczął opowiadać.
- Bo zamknęli fabrykę, proszę pana. A my tam czasami sprzątaliśmy i kiedy nie było już czego sprzątać, to najmłodszy przypomniał sobie, że w niedzielę zostawił w magazynie but. A my mamy tylko jedną parę butów i teraz został nam się tylko jeden i postanowiliśmy pójść po ten but. No i poszliśmy. Ale wszystko było zamknięte. Wtedy młodszy powiedział, że my nie wiemy, ale on wie, że jest taka dziura w ogrodzeniu i, że tamtędy można iść po ten but. No i poszliśmy tam, gdzie ta dziura. I ona była tam, gdzie powiedział młodszy. Powiedziałem mu wtedy: „Ty durny Preclu! Nie wolno wchodzić dziurą do czegoś, co jest zamknięte!”. A najmłodszy się rozpłakał i zaczął się jąkać, bo on zawsze się jąka, jak płacze i powiedział jąkając się: „Bu…u…ut. Bu…u…ut”. I jednak postanowiliśmy wejść przez tę dziurę, żeby on przestał płakać i się jąkać.
Najmłodszy Precel zalał się łzami i komisarz podał mu jedwabną chustkę.
- A jak dostaliście się do tego magazynu? – zapytał.
Najstarszy popatrzył w swoje brudną stopę.
- No powiedz, Pierwszy. Obiecuję, że nie wyciągnę żadnych konsekwencji – zapewnił Cwach.
- Bo… zaczął najstarszy. – Tam jest takie wejście do piwnicy zadrutowane. Wystarczyło tylko je oddrutować, wskoczyć na dół, potem schodami w górę i przez takie okienko wejść do środka…
Drugi popatrzył zaskoczony na brata i wycedził przez zęby:
- Sam jesteś durny Precel! Wszyscy tam łaziliśmy, proszę pana! Nie ma co kłamać!
- Hm… - zadumał się komisarz. – I co było dalej?
- No i weszliśmy do tego magazynu, co to najmłodszy niby zostawił tam but i zaczęliśmy go tam szukać. No i znaleźliśmy, ale to nie był nasz but tylko…
- Dobrze – przerwał mu Cwach. – Dalej już wiem. Pobiegliście do domu i powiedzieliście ojcu, a ten poszedł do miejscowego komisariatu i wszystko opowiedział.
Chłopcy jednocześnie kiwnęli głowami.
- Dziękuję, wam. Możecie wracać do domu.
- No właśnie… nie możemy, proszę pana – niepewnie powiedział Pierwszy.
- Dlaczego?
- Bo ojciec powiedział, że bez tego buta to możemy się nie pokazywać w domu…
- Aha. No i po kłopocie. – powiedział komisarz Cwach, po czym wyciągnął z kieszeni dwa banknoty.
- Proszę, chłopcy. Kupcie sobie za to trzy pary butów.
- Dziękujemy – krzyknęli jednocześnie i ukłonili się. Najstarszy chwycił pieniądze i po chwili już ich nie było. Pies podniósł się spod ławki, ziewnął i powoli ruszył w tym samym kierunku.
- Chustkę też możecie zatrzymać – powiedział komisarz Cwach i uśmiechnął się.
- Kim był Wiktor Krank, Waldemarze?
Cwach siedział przy biurku i patrzył na stojącego przed nim asystenta wertującego pierwsze, przed chwilą spisane, akta sprawy.
- Przyjechał z Pragi, szanowny panie komisarzu w celach urzędowych. Miał nadzorować zamknięcie fabryki kleju Ondrzicha Smetany.
- Na czym dokładnie miały polegać jego obowiązki?
- Miał nadzorować wywóz niesprzedanego towaru i maszyn, spisać pozostały inwentarz w postaci mebli i opisać techniczny stan budynku przed zamknięciem, być może celem jego późniejszego wykorzystania w innej gałęzi produkcji. Oczywiście na koniec całego tego procesu to właśnie on w towarzystwie protokolanta, kilku urzędników i fotografa, zaplombował wejścia do zakładu, magazynów i bramy głównej.
- Był zatem bardzo ważną osobą, Waldemarze, prawda? – zapytał komisarz Cwach i zabrał się za temperowanie ołówka.
- Niewątpliwie, panie komisarzu.
Na chwilę, w pomieszczeniu miejscowego komisariatu, specjalnie przeznaczonego na okres śledztwa do pracy praskiego detektywa, zapanowała cisza. Cwach odłożył ołówek na stertę nieokreślonych papierów i wstał.
Starszy aspirant Horowitz podziwiał przełożonego. Nieraz uważnie obserwował, kiedy ten, przemyślając tajemnicze tropy i szukając odpowiedzi na tajemnicze pytania, przechadzał się po ich praskim komisariacie.
„Zaraz podejdzie do okna” – pomyślał i faktycznie, wyprostowana sylwetka mistrza czeskiej dedukcji powoli skierowała się do otwartych okiennic.
- Piękny widok – powiedział cicho Cwach.
- Ponad wszelką wątpliwość, szanowny panie komisarzu.
- I cisza.
- Tak.
- Czy w Hlavnym Dvorze są jeszcze jakieś fabryki, Waldemarze?
Starszy aspirant szybko przekartkował akta.
- Nie, panie komisarzu. „Smetana & Synowie” to był jedyny zakład w okolicy.
- Ile osób zatrudniał? – Detektyw cały czas patrzył przez otwarte okno.
Horowitz znów zajrzał do papierów.
- Osiemdziesiąt trzy osoby zatrudnione przy produkcji, dziewięciu kierowców, trzy sekretarki i sześciu kierowników. W sumie to sto jeden pracowników.
- Nie licząc samego Ondrzicha Smetany i jego synów – poprawił komisarz. Odwrócił się powoli od okna i spojrzał na Horowitza. – Mamy zatem stu jeden podejrzanych, mój drogi. Nie licząc właścicieli.
Tymczasem bracia Precle z towarzyszeniem śpiącego psa siedzieli nad rzeką Prażuchą i zastanawiali się, jak podzielić dwa banknoty na trzy.
- Ja jestem najstarszy Precel i biorę jeden, a wy jesteście młodsi i też bierzecie jeden. To jest uczciwe – powiedział najstarszy nakładając na nogę niby zagubiony but.
Najmłodszy wyciągnął z kieszeni jedwabną chustkę z wygrawerowanymi inicjałami komisarza Cwacha.
- O! – kontynuował. – Chustkę też możecie wziąć. To jeszcze bardziej uczciwe.
- Gówno krowie! – zaprotestował młodszy Precel. – Ja wymyśliłem ten plan i to mnie należy się jeden cały. Ty z najmłodszym weźcie buty, chustkę i drugi cały.
- Ja mogę wziąć jeden cały i chustkę – wspaniałomyślnie zaproponował najmłodszy.
Na chwilę zamilkli. Zawsze tak robili, bo wtedy nerwy szybko im przechodziły i zawsze pojawiał się pomysł na naprawdę uczciwe rozwiązanie.
- Zacznijmy od tego, że trzeba sobie wszystko przypomnieć na nowo – zaproponował najstarszy.
- O właśnie – przytaknął młodszy. – Bo się pogubimy.
- Pamiętajcie, szczególnie ty, najmłodszy, że jak będą jeszcze nas pytali o to, co zobaczyliśmy w magazynie, to, że zgubiłeś but. I, że musieliśmy po niego iść i przy okazji znaleźliśmy tego bez głowy, jasne?
Najmłodszy patrzył na brata ze zdziwieniem. Niepewnie kiwnął głową.
- Poszliśmy tam tylko dla buta, rozumiesz?! – Młodszy się niecierpliwił.
- Dla buta, bo zgubiłem.
Oczy najmłodszego zaczęły się szklić.
- No! – powiedział najstarszy. – I tylko to masz zapamiętać. I nie becz!
- A p…p…o co mmmm…y tam w og…g…óle poooo…szliśmy? – spytał.
Najstarszy popatrzył na braci, wstał i wyjął coś z kieszeni.
- Po to.
Przez chwilę dwaj bracia Precle, młodszy i najmłodszy patrzyli zachwyceni na przedmiot leżący na brudnej dłoni najstarszego.
- Dosyć tego patrzenia, bo wam oczy wylazą na wierzch. – schował rzecz do kieszeni. – A pieniądze rozmienimy tak, żeby każdy dostał po równo.
- U starego Zemana? – spytał młodszy zrywając się z miejsca.
- U starego Zemana – kiwnął głową najstarszy i wyciągnął rękę do płaczącego brata. – Chodź, mały. Na otarcie łez możesz zatrzymać chustkę. Tak będzie najuczciwiej.
Komisarz Cwach wraz ze starszym aspirantem Waldemarem Horowitzem i towarzyszącym im komendantem miejscowego posterunku policji Klausem Mayerem, stali przed ogromną, żelazną bramą otwierającą dostęp do martwej fabryki kleju „Smetana & Synowie”. Starszy aspirant w jednej ręce trzymał pokaźną walizkę, w drugiej zaś statyw z aparatem fotograficznym.
- Czy cokolwiek zostało zmienione na miejscu znalezienia zwłok przed naszym przybyciem, panie Mayer?
Niezmiernie zawstydzony obecnością tak wielkiej klasy detektywa, komendant zastanowił się głęboko. Starał się być człowiekiem gorliwym i fachowym w swej pracy. Jednak pierwszy raz w swojej długoletniej karierze zetknął się ze sprawą tak wielkiego kalibru i to aż tak drastyczną. Cała jego dotychczasowa działalność policyjna ograniczała się do doprowadzania pijanych mieszkańców do domów, lub do cotygodniowego zdejmowania z dachu kota pani Kavkowej, która w niedzielę lubiła ubierać zwierzątko w różowy kubraczek. Poczuł się więc komendant Mayer jako czynny uczestnik zaprowadzania prawdziwej sprawiedliwości, co napawało go niezmierną dumą.
- Panie Mayer? – ponaglił go Horowitz.
- Na rozkaz zgłaszam się! – obudził się komendant.
- Czy ktoś tu coś ruszał, kiedy weszliście na teren fabryki?
- Nie! – wykrzyknął i stanął na baczność.
- Zatem proszę prowadzić.
Minęli plac, na którym kiedyś parkowały samochody dostawcze i auta klientów i znaleźli się przed dwuskrzydłowymi, drewnianymi drzwiami. Komendant Mayer wyprostował się i uroczyście wykrzyczał:
- Tu zaczyna się miejsce zbrodni! Tej parszywej, nieludzkiej, kryminalnej zbrodni, ale i niezmiernie smutnej i pełnej cierpienia tragedii Wiktora Kranka, który przybył tu jako osoba urzędowa!
- Niewątpliwie wiele tu się zdarzyło, panie komendancie – powiedział uprzejmie zamyślony Cwach. – Ale pozwoli pan, że dopiero nasze śledztwo wykaże, czy zbrodnia zdarzyła się tu, czy też było to tylko nieokreślone i symboliczne powieszenie ciała, które skądś przyniesiono. Tak mogło się też zdarzyć, prawda?
Horowitz uśmiechnął się.
- Oczywiście! – wykrzyknął Mayer i znów wypiął pierś czując, że powierzono mu jedną z najważniejszych ról w śledztwie stulecia. Rolę przewodnika. – Roztworzę, byśmy mogli odwiedzić miejsce tego przerażającego widowiska!
Kiedy nacisnął klamki i popchnął drzwi, z wnętrza doszedł ich zapach kurzu i wilgoci.
- Panowie wybaczą, ale dwa dni przed zamknięciem fabryki, odcięto prąd. Pozwoliłem sobie wziąć dwie niezawodne latarki, aby rozjaśnić nasze patrzenie na dowody tej okrutnej zbrodni, które gdzieś tu mogą się czaić!
- Bardzo wspaniałomyślne, prawda, Waldemarze? Bez tego byłoby nam trudniej – powiedział Cwach i spojrzał na starszego aspiranta nieznacznie się uśmiechając.
- Niewątpliwie, panie komisarzu. Kolega Mayer okazał się niezmiernie przewidującym i błyskotliwym detektywem.
- Staram się, panie komisarzu – wykrzyczał komendant i na chwilę znów się zamyślił, kreśląc w wyobraźni sylwetę swojego pomnika w stolicy i, że trzeba o tym powiedzieć żonie.
- Kiedy przyszedł do nas Stary Precel i powiedział, że jego chłopcy coś znaleźli w magazynie, w pierwszej chwili nie uwierzyłem. Wionęło od niego piwem. Zresztą wszystkim tym, których zwolniono z fabryki zaczęło wionąć alkoholem z gęb… tego.. z ust. To dla miasteczka była wielka tragedia. Tyle ludzi nagle znalazło się bez pracy… W każdym razie nie chciałem wchodzić w konflikt z urzędem i nie chciałem zrywać plomb. Poszliśmy zatem, niejako nieoficjalnie, do tej dziury w ogrodzeniu, potem przez piwnicę, okienko, aż wreszcie znaleźliśmy się w tym magazynie i zobaczyliśmy te wiszące na haku ciało. Zaczekałem, aż Stary Precel wyrzyga się… panowie wybaczą… zwymiotuje do końca, po czym wyszliśmy tą samą drogą. Kazałem mu przynieść na komisariat nożyce do cięcia stali i sam też tam czym prędzej pobiegłem. Resztę panowie już chyba wiedzą. Zadzwoniłem do was i zrelacjonowałem nasze znalezisko z prośbą o przysłanie odpowiednich ludzi do zbadania sprawy. Nasze miasteczko jest małe i spokojne. A ja… – zawstydził się Mayer. – Ja niestety nie mam doświadczenia jako śledczy.
- Zachował się pan jednak jak człowiek na odpowiednim stanowisku – powiedział Horowitz.
- Dziękuję! – krzyknął zadowolony komendant.
- Potem weszliście już w imieniu prawa głównymi drzwiami, przecinając kłódki i pieczęcie.
- Tak zrobiliśmy. Ja i mój pomocnik sierżant Kukułka.
- Sierżant Kukułka? – zamyślił się Cwach. – Nie miałem przyjemności poznać go.
- Niestety… Biedaczysko rozchorował się zaraz po tej całej sprawie. Dałem mu urlop zdrowotny i odpoczywa teraz pod troskliwym okiem żony swojej, Jagody.
- Rozumiem – pokiwał głową komisarz Cwach. – Proszę, przy najbliższej okazji życzyć mu szybkiego powrotu do zdrowia.
- Nie omieszkam, szanowny panie komisarzu! – krzyknął Mayer.
- Co było dalej?
- Wezwałem kowala naszego, Benedeka, bo trzeba było przeciąć łańcuch i w kilka osób delikatnie położyliśmy zwłoki na noszach. Wezwałem również naszą panią doktor Poriżkovą, bo wedle regulaminu trzeba było stwierdzić zgon.
- No tak… - potwierdził Cwach. – Przy bezgłowym ciele musi zostać potwierdzony zgon.
- Bezapelacyjnie. Chciałem przygotować skrupulatnie Hlavny Dvor na pański przyjazd.
- Spisał się pan doskonale, prawda, Waldemarze?
- Oczywiście. Wprost idealnie.
- Potem złożyliśmy ciało w kostnicy naszego małego szpitala i już tylko czekaliśmy na panów. Łańcuch wraz z hakiem, na którym wisiał Wiktor Krank zapakowaliśmy w worek, zapieczętowaliśmy i schowaliśmy do sejfu na komisariacie. Jak panowie widzą, nie ruszaliśmy tutaj nic. Nawet zawartości żołądka Starego Precla, za którą serdecznie ze swojej strony przepraszam.
Podczas raportu Mayera, przeszli przez hol, kilka zakrętów korytarzy i kilkoro drzwi, zanim znaleźli się w magazynie. Komisarz Cwach nie słuchał dokładnie słów komendanta. Wiedział, że tym zajmie się Horowitz. Bacznie przyglądał się drodze, którą pokonywali. „Brama, wejście główne z nienaruszoną kłódką i pieczęcią…. Nie. Tędy nie można było wejść, ani tym bardziej przenieść ciało. Gdyby Wiktora Kranka nie było przy plombowaniu drzwi, mniemałbym, że razem z mordercą zamknięto go w tym magazynie. Pozostaje zatem ten wyłom w ogrodzeniu, o którym wszyscy wiedzą. Droga to jednak niewygodna. Któż zdecydowałby się na aż taki wysiłek i staranie?” – myślał komisarz Cwach.
Popatrzył na oświetlony latarkami pusty magazyn i przyszła mu do głowy refleksja, jak szybko zbiera się kurz w pomieszczeniach, które opuszczają ludzie.
- Waldemarze – zwrócił się do asystenta.
- Słucham, szanowny panie komisarzu?
- Proszę czynić swoją powinność. Od tego miejsca zaczniemy nasze poszukiwania. Proszę zbadać daktyloskopijnie każdy szczegół, który uzna pan za stosowne, ale najpierw proszę zbadać każdy centymetr podłogi. Być może są tu jeszcze jakieś ślady obuwia nie należące do tych osób, które przybyły do magazynu niejako po odkryciu tego makabrycznego znaleziska? Ja, panowie wybaczą, muszę odświeżyć się po podróży.
Odwrócił się, by wyjść.
- Ehem…
Komendant Mayer stał z założonymi na plecach rękami.
- I oczywiście nie zapomnij, drogi Waldemarze korzystać na każdym kroku z pomocy naszego wspaniałego kolegi, pana komendanta.
- Dziękuję! – wykrzyknął uśmiechnięty od ucha do ucha miejscowy policjant i zasalutował. – Zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy! Zbrodnia to bowiem straszna!
Kwatery, w których zamieszkali Cwach i starszy aspirant Horowitz znajdowały się w małym, bielonym wapnem domku w centrum miasteczka Hlavny Dvor. Właścicielem był krawiec Ondrej, starszy pan, któremu było trzeba krzyczeć prosto do ucha, żeby cokolwiek usłyszał. Pokoje były nieduże, z jednym tylko okienkiem wychodzącym na ulicę, ale za to bardzo czyste i przytulne.
Komisarz Cwach otworzył okno na oścież, po czym zdjął surdut, zakasał rękawy lnianej koszuli, z wysokiego, miedzianego dzbana nalał letniej wody do stojącej na stołku w rogu miednicy. Przemył starannie twarz, wytarł ją w miękki i pachnący lawendą ręcznik po czym podszedł do łóżka i otworzył leżącą na nim podróżną walizkę.
Szybko zmienił koszulę na nową, spryskał się niemodną wodą kolońską, usiadł na łóżku, westchnął i pomyślał o żonie.
Przepięknego 14 lipca 1912 roku kwadrans przed południem, komisarz Cwach odświeżony i po dwugodzinnej drzemce wyszedł z kwatery. Z nowiutkim notatnikiem w kieszeni, skierował się w stronę fabryki „Smetana & Synowie”. „Trzy godziny powinny Horowitzowi wystarczyć na zebranie jakichkolwiek śladów” – pomyślał.
- I co, Waldemarze? – zapytał w drzwiach obserwując asystenta pakującego chemiczne odczynniki i niezbędne przyrządy do walizki.
- Nic zaskakującego, panie komisarzu. Wysłałem Mayera po akta dotyczące założenia fabryki i papiery na temat jego właścicieli. Ponoć pokazywali się w Hlavnym Dvorze rzadko, raz do roku. Przebywają teraz w Wiedniu. Tam też mieszkają. Zostali już zawiadomieni i należy oczekiwać, że ktoś, najpewniej ojciec, pojawi się lada dzień.
- Zatem sprawa zamknięcia zakładu odbyła się niejako bez obecności właścicieli – pokiwał głową Cwach.
- Tak, ale z udziałem ich prawnika i solidnych pełnomocnictw, które ze sobą przywiózł. Niestety wyjechał, bo sprawy prawne zostały załatwione dużo wcześniej niż samo oficjalne zamknięcie.
- Kto więc zarządzał fabryką, podczas ich nieobecności?
- Niejaki Vaclav Bloom. Był ich prawą ręką. Mieszka kilka kilometrów za miasteczkiem i ponoć już do nas jedzie.
- Hm… - komisarz Cwach nie mógł wyjść ze zdumienia taką ilością informacji. – I wszystko to powiedział ci, kiedy zbieraliście ślady?
Horowitz uśmiechnął się.
- Zdziwiłby się pan, ile on wie i ile zrobił do tej pory.
- Przypomnij mi, że trzeba mu będzie oficjalnie i na piśmie podziękować, ale to już po zakończeniu sprawy.
- Przypomnę w stosownym momencie, panie komisarzu.
Cwach rozejrzał się po magazynie.
- Mówisz, że nic zaskakującego, drogi przyjacielu? – spytał.
Starszy aspirant westchnął i chwycił walizkę.
- Głowy oczywiście nie znaleźliśmy. Poza tym sporo śladów w tym kurzu. Ale nic zasługującego na uwagę. Trochę śladów bosych stóp, ale to pewnie ci mali Precle, z którymi pan rozmawiał.
- Tak jak się spodziewałem. Ktoś, kto postanawia przysporzyć sobie tyle trudu i wejść do magazynu niosąc ciało, postara się, by jego obecność i działanie pozostały w tajemnicy. Pozostaje nam zbadać jeszcze hak i łańcuch, ale na ile mam doświadczenia, tam też nic nie znajdziemy poza odciskami tego kowala Benedeka i śladami krwi ofiary.
- Niewątpliwie ma pan rację, panie komisarzu – powiedział Horowitz i westchnął niepewnie. – Panie komisarzu…
- Oczywiście, Waldemarze – uśmiechnął się Cwach. – Proszę zostawić mi tę walizkę i wrócić na kwaterę. Należy się panu odpoczynek.
- Dziękuję bardzo.
- Ja też panu dziękuję, starszy aspirancie.
Wyszli obaj przed budynek fabryki i pożegnali się uściskiem dłoni.
- Panie komisarzu!
Mayer wbiegł przez bramę salutując po drodze Horowitzowi.
- Nasz słynny przyszły detektyw! – uprzejmie przywitał zdyszanego komendanta.
- Jest pan naprawdę aż nadto uprzejmy – zawstydził się policjant i stanął przed praskim detektywem. – Papiery, o które prosił pana asystent leżą już na biurku, na komisariacie. Część oczywiście miałem u siebie, ale po akta dotyczące rejestracji firmy musiałem pójść do burmistrza. Pozwoli pan, ze powołałem się na dobro śledztwa i na pana nazwisko. Inaczej nie dostałbym tych papierów tak szybko.
- Bardzo dobrze pan zrobił.
- Poza tym na komisariacie czeka już Vaclav Bloom i strasznie się denerwuje. Od razu chciał przyjść tu, na teren fabryki. Zabroniłem mu jednak dość stanowczo, tłumacząc się dobrem śledztwa i działaniami specjalistów na miejscu zbrodni.
- Cóż mogę powiedzieć, kolego Mayer – z uznaniem pokiwał głową Cwach. – Nikt tego by lepiej nie rozegrał. Ten Bloom może poczekać. My tymczasem pójdziemy zbadać drugie wejście do magazynu. Proszę prowadzić.
Ów wyłom w ceglanym ogrodzeniu znajdował się w tylnej części kompleksu fabrycznego. Była to zwykła dziura powstała przez ukruszenie się źle zmieszanej zaprawy i dość silnego nacisku. Zapewne nie przykładano wielkiej wagi do solidności muru. Po co ktoś miałby szarżować na fabrykę kleju?
- Zburzyli tę część jakieś trzy lata temu, panie komisarzu. Od wewnątrz. Przewozili jakieś skrzynie, czy chcieli je zabrać, tego już nikt nie pamięta. W każdym razie ktoś pewnie uderzył taką skrzynią w mur. Nikt nie chciał tego naprawiać i tak już zostało. Czasami przychodziły tutaj miejscowe dzieciaki szukając wrażeń, albo jakichś wymyślonych skarbów.
- Czy coś kiedyś z tej fabryki zginęło? – zapytał Cwach uważnie oglądając poszczerbioną krawędź wyłomu.
- Nic mi o tym nie wiadomo i nic nikt mi nigdy nie zgłaszał. Wie pan. Ludzie bardzo szanowali ten zakład…
- Rozumiem. Zatem… – zaczął uroczyście komisarz Cwach. – Zatem proszę przygotować się do rozwikłania tej chyba najważniejszej sprawy kryminalnej w pańskim skromnym życiu, kolego Mayer.
- No i dobrze, ale o kryminałach już rozmawialiśmy – zaszeleścił zniecierpliwiony zeszyt.
- Wiem, ale chciałem ci pokazać, że mogę użyć innej formy.
- Dobra – warknął zdenerwowany. – Pokazałeś i jeśli pozwolisz to ja coś zaproponuję.
- Zgoda.
- I nie będziesz przerywał?
- Słowo.
- Nazwę to… - zastanowił się. – Nazwę to „Antropologia Słowa Bożego”.
- Już się boję.
Pochyliłem się nad kartką i obserwowałem powoli pojawiające się litery, potem zdania, aż mój wielki, czerwony zeszyt zaczął tworzyć swoją własną historię.
„Antropologia Słowa Bożego”
Podobno istnieje pewne zdanie, które można wypowiedzieć tylko raz. Opisuje ono widok ze szczytu Wieży Istnień w Iranie i składa się z dwudziestu trzech słów. Owa legenda nie mówi już o tym, co dzieje się z wypowiadającym te zdanie człowiekiem. Jedni mniemają, iż znika, inni, że przybiera ledwo materialną postać i zasiedla jeden z miliardów wymiarów, jeszcze inni twierdzą, że człowiek najzwyczajniej w świecie umiera.
Znany językoznawca i antropolog słowa Jan Kleuffe w rozprawie „Pierwsze zdanie” (Londyn, 1873) uważa, że istnienie takiej formy jest niemożliwe. Wiktor Sokurow, jego oponent w dziedzinie historii języków i dość agresywny teolog nie wyklucza jednak istnienia odpowiednich słów, ułożenia ich w niespotykaną koniunkcję, która w pewnych okolicznościach przybrałaby formę pewnego rodzaju zaklęcia („Czarodziejskie języki świata”, Petersburg, 1895). Nikt oczywiście nie zaprzecza znaczeniu mantr czy modlitw na rozwój duchowy człowieka. Doskonale zostało to już udowodnione i od stuleci praktykowane w różnych kulturach. Jednak istnienie zdania, które prawdopodobnie zabija…?
To jest dopiero przedmiot do badań!
Antropologia głównych języków naszego świata jest już dostatecznie zbadana, by móc twierdzić, że owo zdanie nie powstałoby w którymś z nich. Znajomość narzeczy większości ludów i plemion Ameryki Południowej także ma dość dobrze zobrazowaną historię dzięki tak słynnym badaczom, jak Jan Wilk-Wiśniewski, Ludwik Diworow, Leopold McGowan. Języki, czy gwary plemion afrykańskich sumiennie badali Fritz Bormann i Elizabeth Christie Stevenson. Francuski ksiądz Julien Rye poświęcił nawet swoją głowę i dłoń, zapuszczając się w dżunglę w poszukiwaniu nieznanych plemion. Jeden z praskich badaczy zaproponował pewną tezę, że skoro nasze podstawowe języki wciąż ulegają zmianie – korzystają z zapożyczeń, czy też ulegają uproszczeniu ku szybkiej i bardziej praktycznej komunikacji - zdanie owo powinno pochodzić z początków ery rozwoju jednego z tych języków – czyli także z użyciem słów, które mogą już ostać się zapomniane. Z drugiej strony, uważał ów badacz, rzeczona koniunkcja słów mogła powstać w jednym z języków już wymarłych. Tych, których fonetyka, jak i gramatyka (o ile jakakolwiek była!) zginęła wraz z ludem, lub plemieniem, który mowy takowej używał. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku, powstanie takiego zdania musiało nastąpić w bardzo zamierzchłych czasach i dziś jest już nie do odtworzenia.
Skąd więc mniemanie, iż ta koniunkcja opowiada o krajobrazie widzianym z Wieży Istnień w Iranie?
Jak wszystkie tajemnicze historie, i ta najprawdopodobniej została wyssana z palca jakiegoś poety, czy barda. Ale, jak to mówią, w każdej, nawet najbardziej fantastycznej opowieści kryje się ziarenko prawdy.
Od czego się zaczęło?
W 1852 roku weteran wojen napoleońskich Joachim Carruthers, zmęczony życiem i chcący starość spędzić w towarzystwie Boga, zaszył się w sewilskim klasztorze. Gorliwa pobożność wiarusa oraz starokawalerstwo spowodowały, iż poczciwi bracia trzewiczkowi udostępnili mu swoją bibliotekę. Był bowiem Carruthers człowiekiem kochającym sztukę, w szczególności zaś literaturę. Spędzając dnie na modlitwie i zwykłych codziennych sprawach, szczęśliwie starzał się ten zacny człowiek. Wieczory i nieraz noce spędzał w mrocznych izbach bogatego księgozbioru klasztornego.
Jednej z takich nocy, przeglądając najstarsze szafy, natknął się na dość mocno zniszczoną przez czas, mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym na niej nieporadnie łacińskim napisem. Jako, że znał ten szlachetny język, przetłumaczył ów zapis i spisał go na kawałku pożółkłego pergaminu. Brzmiał on:
„Stworzyłem was z koniunkcji i, gdy przyjdzie czas, ją też was zabiję. Dwadzieścia trzy są w niej słowa.
Mam miliony lat i jestem błękitnym niebem, ogniem płynącym z ziemi i zapachem powietrza. Jestem górami i oceanami. Stałem się malowidłem na skale. Przedstawiam nagiego wojownika z kościanym oszczepem i aureolą nad głową. Jestem też glinianym artefaktem, kształtem przypominającym romb z wyżłobionym rysunkiem słońca. Pojawiam się w pieśniach i legendach. Stworzyłem niezliczoną ilość religii poróżniając was. Doprowadzałem do wojen i kończyłem je rozejmami. Dałem wam kości, krzemienie i żelazo.
Nazywano mnie Allae – Grom i Esh Eh Eshereh Jeh – Ten, Który Jest.”
Jak już wspomniałem, Joachim Carruthers był człowiekiem wielkiej pobożności. Notatka zatem pobudziła w nim z początku wielki gniew, że ktoś potrafił bezkarnie ubliżyć Bogu i wierze. Po chwili gniew jednak minął, ustępując miejsca zwykłej ciekawości. Kto mógł to napisać? Co też nim kierowało?
Dopiero po kilku dniach pokazał mosiężną tabliczkę wraz ze swoim tłumaczeniem jednemu z najstarszych braci mnichów. Ten zagniewał się najpierw, upomniawszy znalazcę, że nie wszystko jest przeznaczone dla oczu osoby świeckiej, następnie spojrzał Carruthersowi w oczy i powiedział:
- To nie lżenie naszego Pana. To są najprawdziwsze słowa Boga Jedynego, jedyne wyryte jego własną ręką.
Po czym mnich oddalił się zabierając mosiężną tabliczkę, dając do zrozumienia, że już więcej nic na ten temat nie powie.
Dwa dni później Carruthers wysłał odpis swojego tłumaczenia wraz ze stosowną notatką do Anglii, do Ichaboda Capa’y, kapelana wojennego w stanie spoczynku i przyjaciela.
Drogi Przyjacielu!
Przesyłam Ci odpis pewnego wyrytego w mosiądzu tekstu, który trafił przypadkiem do moich rąk w Sewilli. Mniemam, iż Twoja wiedza i wiara potrafi mądrzej od moich nędznych umiejętności spożytkować i ocenić owe tajemnicze słowa. Nie potrafię nic więcej nad to, co masz przed oczami powiedzieć, ni tym bardziej, napisać. Mam jednak wrażenie, iż może być to bardzo ważny dokument nad Twoimi studiami o Bogu Wszechmogącym i o innych religiach, którym, już jako naukowiec, bacznie się przyglądasz.
Być może jest to wielkie bezeceństwo, kłamstwo, wymysł poety, czy śpiewaka ogarniętego chorym umysłem? Być może ma to tylko wartość historyczną, archeologiczną? Być może jednak słowa jednego z mnichów są najprawdziwsze? Powiedział on bowiem, że słowa te wyrył nasz Pan, własną boską ręką, niejako fizycznie, bez korzystania z pomocy Apostołów.
Wiem, iż dla wielu już to staje się bluźnierstwem. Ale, czy także nie byłoby to dowodem, najważniejszym z dowodów na to, że nasz Pan istnieje naprawdę? Zamknęłoby to usta wszelkiej maści niedowiarkom i ateistom!
Dołączam owy odpis i mój sewilski adres z nadzieją na Twoją szybką odpowiedź.
Twój przyjaciel
Joachim.
Odpowiedź nadeszła już po upływie miesiąca.
Ichabod Capa nie potraktował wiadomości poważnie. Z uwagi jednak na przyjaźń i na przebyte razem doświadczenie wojenne, odpisał uprzejmie:
Joachimie, Bracie!
Wielu szarlatanów próbowało różnymi sposobami określać i udowadniać istnienia Boga Wszechmogącego na ziemi. Znasz sam przypadki szaleńców, którzy zrobiliby wszystko, by świat ujrzał ich jako tych, których nasz Pan wybrał. Są wśród nich tacy, którzy potrafią nawet przybić się do krzyża, nie wspominając już o błaznach, którzy na zgromadzeniach i podczas świąt, przebijają ostrym szkłem dłonie i piersi, klnąc się na imię Jego, że to najprawdziwsze stygmaty.
Wreszcie słowo pisane.
Sam jestem w posiadaniu kilkudziesięciu pism, nawet całych, obszernych ksiąg, w których nędzni autorzy opisują swoje widzenia, omamy i błogosławieństwa dawane niejako we śnie. Każdy z owych pseudo-dotkniętych chrześcijan (celowo używam tu małej litery!) klnie się, że wszystko, co napisali jest prawdą. Jedyną i najważniejszą.
Z równą pogardą, ale i z pobłażliwym uśmiechem traktuję zatem i Twoje tłumaczenie. To zwykłe kłamstwo, lub wymysł biednego, chorego szaleńca, drogi Przyjacielu.
Jest jednak coś, co mnie w Twojej wiadomości zastanawia.
Nikt jeszcze nie ważył się napisać czegoś określając się jako Bóg, pisząc w pierwszej osobie. To faktycznie bardzo dziwne i nietypowe.
Pan nasz nie potrzebuje dowodów na swoje istnienie. On był jest i będzie na wieki wieków. Amen.
Dalsza część listu do Carruthersa zawierała już tylko zapytania o zdrowie i trochę wspomnień z ciężkich, wojennych czasów.
Joachima zasmucił ton tej odpowiedzi. I najprawdopodobniej był to poważny przyczynek do jego przedwczesnej śmierci, która nastąpiła w trzy miesiące później. Bardzo ufał wiedzy i opiniom kapelana, jednocześnie mając nieokreśloną pewność, że słowa wyryte na mosiężnej tabliczce są najprawdziwszym dowodem na to, że Pan Bóg jest istotą materialną.
Joachim Carruthers umarł dwunastego grudnia w nocy roku pańskiego 1855. W ostatniej drodze towarzyszyli jego dotychczasowi gospodarze i, chcąc nie chcąc, nie miał bowiem potomka, jego rodzina, mnisi z sewilskiego klasztoru.
Tajemnicza mosiężna tabliczka, co później potwierdzono przez badaczy, została zamurowana w katakumbach klasztornych, jednak trzymający się ścisłego, wewnętrznego kodeksu mnisi, nie chcieli wyjawić schowka. Bracia trzewiczkowi, wedle tego, co mówili, odpis zrobiony przez starego żołnierza złożyli razem z jego ciałem.
Kopia kopii także potem zmarłego Ichaboda Capa’y, została wedle jego ostatniej woli przekazana wraz z innymi opracowaniami i zbiorami pism do British Museum i tam znikła na wiele lat, zamknięta w jego wilgotnych piwnicach.
Całkiem przypadkiem odnalazł ją pewien młody uczony, Daniel Abigaile.
Jako świeżo upieczonego pracownika muzeum, odesłano go podówczas do piwnic, by skatalogował kilkadziesiąt nie opisanych dokumentów. By jego praca została doceniona, starał się być bardzo skrupulatny, choć zajęcie było bardzo mozolne i nudne. W pewnym momencie wpadł w jego ręce obwiązany rzemykiem plik pożółkłych listów. Jedne zawierały zwykłe uprzejmości, inne prośby o błogosławieństwo. Jeszcze inne były bardzo obszernymi wspomnieniami z różnych bitew i potyczek. Jeden z listów był inny i to zwróciło szczególną uwagę młodego Abigaile’a. Przeczytawszy odłożył go na bok i dokończył katalogowanie reszty dokumentów.
Pożółkły list wraz z odpisem słów z mosiężnej tabliczki zaniósł swojemu zwierzchnikowi, wspomnianemu już Janowi Kleuffe, ówczesnemu pracownikowi naukowemu British Museum. Ten, jako wnikliwy badacz i specjalista od antropologii języków uważnie przestudiował pismo. Odniósł się do niego z szacunkiem, lecz i sceptycznym umiarkowaniem. Skopiował tłumaczenie w kilkunastu egzemplarzach i rozesłał, celem polemiki, wszelkiej maści specjalistom i oponentom.
I tak właśnie rozpoczęła się wędrówka tajemniczej koniunkcji dwudziestu trzech słów oraz jej znaczenie zarówno dla wiary jak i nauki.
Już kilka tygodni później rozpętała się istna burza. Najpierw była to gwałtowna wymiana listów pomiędzy różnej maści doktorami, profesorami i docentami. Żądano w nich większej ilości dowodów, odnalezienia oryginału, ale też i wyśmiewano rzeczony dokument. Zorganizowano nawet sympozjum w Szwajcarii tylko po to, by wierzący teologowie mogli posprzeczać się z ateistami. Powołano grupę, która miała odbyć podróż do Sewilli, celem wypożyczenia lub odkupienia mosiężnej tabliczki w ramach dokładniejszego zbadania przy wykorzystaniu najnowocześniejszej techniki. Wyjazd spełzł jednak na niczym, bowiem biskup sewilski Castellani zabronił udostępniania artefaktu, nakazawszy jednocześnie zamurowanie owego w nieznanym miejscu. Możni Kościoła Katolickiego nie chcieli odkrycia prawdy. Nauka tego pragnęła.
Z braku dostępu do najważniejszego źródła, zaczęto poszukiwania w starodrukach i najstarszych rękopisach. Było to dosłownie całe morze tekstów, które należało wnikliwie przestudiować. Szczególnie żarliwie przystąpili do tego najmłodsi uczeni. Nie wszystkim jednak przyświecał cel odnalezienia prawdy. Byli i tacy, którzy ją fabrykowali, przychylnie własnym poglądom i celom.
W całym tym gorączkowym śledztwie, pokrzykiwaniu zabrakło jednak pewnego porządku i skrupulatności. Brakowało kogoś o wielkim umyśle, kto mógłby spojrzeć na tekst chłodnym, naukowym okiem i który pokierowałby procesem poszukiwań niczym śledczy odkrywając tajemnicę przestępstwa kryminalnego.
A taką osobą właśnie był Ferdynand Cwach.
Z zawodu był inżynierem metalurgii i pracował w jednej z czeskich hut. Po pracy zanurzał się w swoich albumach pełnych wycinków z gazet, książkach, które traktowały o tajemnicach świata i biografiach znanych, wspaniałych podróżników.
Ferdynand Cwach był człowiekiem samotnym mieszkającym w małej mansardzie, choć stać go było na większe mieszkanie. Mieszkał w Pradze, w ojczyźnie alchemików i szarlatanów.
Jako że prasa całej Europy żywo interesowała się sprawą mosiężnej tabliczki, tako i Cwach założywszy specjalny zeszyt, jął wycinać odpowiednie fragmenty i wklejać je do tego specjalnego albumu. Czytał uważnie wypowiedzi naukowe, ale w skrytości się z nich śmiał, ponieważ nikt z tych wielkich umysłów nie wpadł na trop, który już od dawna go zastanawiał.
Chodziło o imię, a raczej o imiona, które padają w tajemniczym tekście. O ile bowiem imię Esh Eh Eshereh Jeh było faktycznie używane w judaizmie i też często pojawia się ono w starodrukach, o tyle imię Allae jest bardzo zagadkowe. Przyszło mu oczywiście do głowy słowo Allah jednak, tknięty nieokreśloną pewnością, odrzucił to przypuszczenie.
Sprawa mosiężnej tabliczki zajęła go bez reszty.
Zaczął zaniedbywać pracę i w pewnym momencie nawet ją stracił. Nie przejął się jednak tym zbytnio. Wyjął z banku wszystkie swoje oszczędności, zakupił sprzęt nieodzowny do długoterminowej wyprawy i wyjechał z Pragi w niewiadomym kierunku.
O opowiadaniu historii i toczeniu dysput cz. 2
1"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll