Lalka
Najwięcej krzywdy wyrządziła sobie w czasie przerwy w byciu nikim. Nie trwało to długo, zaledwie trzy lata studiów, kiedy pozwoliła sobie na popełnianie błędów. Biorąc pod uwagę jej dwadzieścia osiem wiosen, to naprawdę niewiele. Można więc rzec śmiało, że była nikim prawie od zawsze.
Katarzyna Mak, w każdym razie te dwa słowa widniały na przypiętym do czarnego sweterka identyfikatorze jak i w równie plastikowym dowodzie osobistym, była chipem, maleńkim ogniwem w pewnej korporacji—wielkim mrowisku pełnym peselów pod postacią kodów kreskowych.
Nic dziwnego, że po dwóch latach pracy stała się automatem, zaprogramowanym na wciskanie klawisza ENTER lub zaklejanie kopert—nawet adresowała je mechanicznie. Tylko w tych nielicznych chwilach, kiedy się myliła, czuła się istota ludzką.
Mieszkała sama, a więc większość czasu spędzała z przedmiotami, z nicością. W pracy otaczali ja ludzie; bez przesady—nie każdy był robotem. Niemniej jednak Katarzyna nie była zbyt towarzyska. Odgradzała się od innych tak szczelnie jak tylko się dało, ograniczając się do formalnego, zaprogramowanego small talku.
*
Często zastanawiałem się, czy ona jest naprawdę tak pusta jak się wydaje. Nie była „blacharą,” nie tapetowała się zanadto, chodziła skromnie, szczerze mówiąc, byle jak ubrana. Zastanawiała mnie jednak ta czerń. Dlaczego? Ile razy chciałem ja o to zapytać, ale … nie dało się, po prostu się nie dało. Chyba nie chciała, żeby pytać ją o życie osobiste. Chociaż… skoro tak, to coś w niej było, coś w niej jest. Ale co? Kryła się, odsuwała, to było widoczne.
*
- Cześć Kaśka,- zagadnąłem ją kiedyś.- Co u ciebie?
- OK. A u ciebie?
- Tak sobie.
- Mhm.
Wiecznie to „mhm” i „aha,” tak jakby zainstalowała sobie NODa. Musiałem przyznać sam przed sobą, że strasznie męcząca była ta rozmowa, ale nie dawałem za wygraną. To dziwne, że tak bardzo mnie zaintrygowała osoba, która nie reprezentuje sobą nic prócz czarnego T-shirta, równie czarnych spodni, mysich włosów i blizn po syfach na twarzy.
*
Chciałam ukryć swoja nicość. Jestem nikim. Nie mam o czym porozmawiać, a co za tym idzie, nie mam z kim się podzielić niczym.
Nawet nie wiem jak prowadzić narrację w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Niby tak samo jak w trzeciej, ale … .Do tego typu narracji kiedy to pod postacią bohatera kryje się chora psychika autora, potrzebna jest treść. Chora psychika … . Van Goch, Witkacy, Wilde mieli halucynacje, urojenia, słowem—natchnienie. A ja? Nawet nie wiem skąd wziąć narkotyki—teraz żałuje tych zmarnowanych studenckich lat. Mogłabym ewentualnie pozwolić sobie na jakieś kontrolowane delirium tremens, ale nie mam pojęcia jak je kontrolować. No wiadomo, co się w takich wypadkach może stać. Zresztą, najprawdopodobniej nie pamiętałabym żadnych różowych słoni, ani różowych żab wyskakujących spod łóżka, więc nie warto.
*
Wyobrażenia zabiłam ENTERem. Weszłam w to.
*
W sobotę pojechałem do siostry. Dawno jej nie widziałem. Mieszkała w dużym jednorodzinnym domku pod Krakowem z mężem i dwiema córeczkami, Kasią i Ulą. Lubiłem je.
Pięcioletnia Ulka zdumiewała mnie swą pomysłowością. Za każdym razem zaskakiwała mnie czymś innym. Jednak wszystko to miało jedną wspólna cechę—Ula wymyślała sobie kryjówki.
Tego sobotniego popołudnia zaprowadziła mnie do ogrodu.
- Tylko wujek, nie mów nikomu, dobra? Nawet mamie- prosiła, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.- Nie powiesz mamie?- byłem zdumiony faktem, że było to dla niej tak ważne.
- Nic nie powiem, obiecuję-uśmiechnąłem się pokrzepiająco.
Ula zaprowadziła mnie do Namiotu. Tak nazwała naturalny schron ogrodzony od rzeczywistości wodospadem lejących się gałązek płaczącej wierzby, krzakami dzikiej róży—w pełnym rozkwicie o tej porze roku, i wysoką trawą.
W tym miejscu dla małej rozpoczynała się baśń—o ile ów świat ma jakiś początek i koniec. Teraz myślę, że na jakiejś płaszczyźnie Ula była nieustannie w krainie magii i czarów. W altance jednak, przynajmniej w moim odczuciu, została już tylko baśń. Czułem się jak gdybym, niczym Alicja, znalazł się po drugiej stronie lustra, lub, wraz z Lucy, małą bohaterką Lewisa, przeszedł przez szafę do Narnii.
Miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś niezwykłym. Bałem się, że zdepczę, zbrukam, zniszczę to unikalne, ledwie uchwytne piękno. Czułem się jak szkodnik. Postanowiłem jednak grać i dać poprowadzić się Uli.
- Co tu robisz, Ulka?- zapytałem.
- Zakopałam skarb-odparła tajemniczo, przykładając do ust palec w nakazie milczenia.
- Dobrze.
- Co zakopujesz? Jaki skarb?- zaczynała mnie intrygować.
- Lalkę - to mówiąc, wskazała na krzak czarnej porzeczki.- Tam ja schowałam-dodała.
Przebiłem się przez kępę nadgnitej, zasuszonej, zeszłorocznej jeszcze trawy i zobaczyłem leżącą w małym wgłębieniu, wykopanym chyba rzuconą obok żółtą plastikową łopatką, lalkę. Wyciągnąłem ją. Była brudna. Szmaciany tułów śmierdział zgnilizną. W strąkach niegdyś złocistych loków wiła się glizda. Z jednego z ziejących pustką oczodołów zaczął powoli wypełzać ślimak, znacząc na policzkach tłuste, obślizgłe ślady, jakby od łez.
Zrobiło mi się niedobrze.
- Bawiłam się i oczy wpadły jej do środka- powiedziała Ula, a na jej twarzy nie było śladu obrzydzenia. – Zakopałam ją, jak już nie było śniegu.
- Ale po co? – zapytałem. Byłem zdumiony a jednocześnie zaniepokojony, może nie tyle sama lalką, co obojętnością z jaką dziewczynka reagowała na zgniliznę.
Znowu zrobiło mi się niedobrze. Tak jak gdybym ja stał się teraz dzieckiem. Zacząłem się bać…jej śmiertelnej powagi.
- Ale po co?- powtórzyłem. – Po co to zrobiłaś?
*
Kiedy wróciliśmy, Ania, mama Ulki, uśmiechnęła się i wziąwszy Ulę w ramiona, zapytała, gdzie byliśmy.
- Tu i tam – odparłem i mrugnąłem do Ulki porozumiewawczo. W ramionach Ani stała się na powrót tą samą małą, kochaną Uleńką.
- Mój ty kochany skarbie – powiedziała siostra i soczyście ucałowała malutką w policzek.
Na dźwięk jej słów przed oczyma stanął mi skarb Ulki.
Ku zdumieniu całej rodziny nie zostałem na obiedzie. Chciało mi się stąd uciekać.
*
W drodze powrotnej do Wrocławia rozmyślałem o minionym już dniu. Moja reakcja była przesadzona. Dlaczego tak się zachowałem? To pytanie nie dawało mi spokoju. Nie wiem, co było gorsze—duchota przegrzanego przesyconego zapachem potu przedziału, czy wciąż powracający obraz gnijącej zabawki. Pewnie oba te czynniki sprawiły, ze czułem się jak obrzydliwy, obślizgły zdechlak. Przepełniała mnie odraza do spoconych współpasażerów, dusznego otoczenia, a przed wszystkim do siebie.
Z nadejściem wieczoru ochłodziło się. Byliśmy już w Oławie. Zachodzące słońce złagodziło pastelami przegrzany błękit dnia. Zrobiło się przyjemniej.
*
Po takim weekendzie ciężko było wrócić do rzeczywistości i na nowo skierować myśli na codzienną rutynę.
*
Kiedy wychodziłem z pracy do domu, zobaczyłem na schodach wiodących do firmy Katarzynę. Poczułem nieodpartą chęć porozmawiania z nią, choćby zamienienia kilku słów. Coś się we mnie zmieniło. Nagle zrozumiałem, że Katarzyna przestała być dla mnie kimś obcym, innym, kimś kto budził moją ciekawość. Poczułem, że ja znam. Poczułem jakąś jedność, tak jakby była „moja”, „nasza.” Należeliśmy do jakiegoś tajemniczego klanu.
Pobiegłem za Katarzyną. Złapałem ja tuż przy bramie firmy. Dotknąłem jej ramienia, a ta odwróciła się i rzuciła mi wymowne spojrzenie ziejącymi pustką oczyma. Spała. Nie było jej. Była nieobecna.
- Kaśka!- krzyknąłem.
- O, cześć – odparła zaskoczona. – Zamyśliłam się.
Silny podmuch wiatru uniósł zalegający na chodniku kurz. Jego tumany spowiły sylwetkę Kaśki. Widać, jakaś drobina podrażniła jej rogówkę, bo w jej zaczerwienionych oczach pojawiły się łzy. Zakryłem na chwile oczy, żeby uchronić się przed kurzem. Kiedy otworzyłem oczy, Katarzyny już nie było… nie było nic.
2
Tak samo plastikowym. Słowa tego nie można stopniować - plastikowy, bardziej plastikowy, najbardziej plastikowy - nie ma czegoś takiego.Katarzyna Mak, w każdym razie te dwa słowa widniały na przypiętym do czarnego sweterka identyfikatorze jak i w równie plastikowym dowodzie osobistym
Nicość, to raczej próżnia, a przecież otaczały ją przedmioty. Bardziej pasuje tutaj słowo: martwota.Mieszkała sama, a więc większość czasu spędzała z przedmiotami, z nicością.
Straszne zamieszanie z tymi ludźmi.W pracy otaczali ja ludzie; bez przesady—nie każdy był robotem. Niemniej jednak Katarzyna nie była zbyt towarzyska. Odgradzała się od innych tak szczelnie jak tylko się dało, ograniczając się do formalnego, zaprogramowanego small talku.
I chociaż w pracy otaczali ją ludzie, którzy nie wydawali się robotami, Katarzyna nie była zbyt towarzyska.
Tak będzie bardziej widoczne to, co chciałeś powiedzieć.
Odpowiedziała skrótem?- OK. A u ciebie?
Chciało mi się stąd uciekać.
Strasznie brzydko. Brzmi jak zachcianka.
Wyciąć.W drodze powrotnej do Wrocławia rozmyślałem o minionym już dniu.
Tutaj PRZEsadziłeś.duchota przegrzanego przesyconego zapachem potu przedziału
Poza tym: duchota przegrzanego - jedno lub drugie, oba wyrazy mówią to samo.
Nie potrafię sobie wyobrazić przegrzanego błękitu dnia. Raz, że błękit kojarzy mi się z niebem, nie z powietrzem. Dwa, że jest to coś raczej przyjemnego, do czego nie pasuje słowo przegrzany.Z nadejściem wieczoru ochłodziło się. Byliśmy już w Oławie. Zachodzące słońce złagodziło pastelami przegrzany błękit dnia. Zrobiło się przyjemniej.
Albo z pracy, albo do domu.Kiedy wychodziłem z pracy do domu
Początek jest ciężki. Zaraz potem na moment zmieniasz narrację na pierwszoosobową, w czym nie potrafię dojrzeć sensu. Nie podobają mi się opisy - te nieliczne, które były. Nie potrafię się zidentyfikować ani z bohaterem, ani z bohaterką. narrator rozwodzi się w nieskończoność, przez co w tekście brakuje klimatu.
Do tego mnóstwo literówek, które nawet word podkreśla.
Natomiast podobał mi się fragment z lalką, tam było już bardziej obrazowo. Sam pomysł też jest dobry. Ale nic więcej dobrego o tekście nie potrafię powiedzieć.
Pozdrawiam.
3
Co najmniej dziwne zestawienie. Na początku piszesz o 3 lata bycia nikim, później, że od zawsze? (czyli od urodzenia, co daje 28 lat...).Najwięcej krzywdy wyrządziła sobie w czasie przerwy w byciu nikim. Nie trwało to długo, zaledwie trzy lata studiów, kiedy pozwoliła sobie na popełnianie błędów. Biorąc pod uwagę jej dwadzieścia osiem wiosen, to naprawdę niewiele. Można więc rzec śmiało, że była nikim prawie od zawsze.
Wstawki pogrubione brzmią jak gdybym stał w tłumie i słyszał rozmowę. Są zbyt lekkie, odciągają od klimatu. Tekst na tym traci.Mieszkała sama, a więc większość czasu spędzała z przedmiotami, z nicością. W pracy otaczali ja ludzie; bez przesady—nie każdy był robotem.
Skrótami się nie mówi, chyba ze nazw własnych (PKP, ZUS, takie tam).- OK. A u ciebie?
okej, okay, (to drugie po angielsku)
Nadinterpretujesz własne fakty. W kontekście tego, co zaistniało, nie zgodzę się, że rozmowa była nudna, bo to raczej była zaczepka i prowadziła do nikąd - tak to powinno być nazwane. Ale z drugiej strony bohater zaznacza, że tak przebiegały zawsze (sądząc po mhm...) dlatego powinien był zaznaczyć, że chodzi o rozmowy... (ogólnie, te zaczepki) i wówczas bardziej by to leżało z tekstem.Musiałem przyznać sam przed sobą, że strasznie męcząca była ta rozmowa, ale nie dawałem za wygraną.
tak się zastanawiam, czy nie aby stęchlizną... lalka prędzej stęchnie w ziemi, niż zgnije...Szmaciany tułów śmierdział zgnilizną.
Masz w głowie doskonały pomysł, tylko brak wprawy i wyczucia, żeby go zapisać. Niestety to przypadłość większości początkujących. Nie mniej tekst ma dwie strony: początek i Lalkę. Początek nijaki, bez polotu, mdły. Napchałeś tam trochę przemyśleń, krótki opis i już. Za mało, żeby nakreślić postać Kasi. Dalej jest już lalka i bardzo dobrze ułożony fragment z świetnym opisem i dzieckiem. Na koniec jest zamknięcie, pojawia się bohaterka Kasia i coś tutaj nie trafia do mnie. Jest klamra, podsumowanie ale połączenie z tą lalką, z tą nicością jest raczej symboliczne na poziomie dalekiego domysłu, że autor tak chciał, niż faktycznego spięcia całości. To właśnie tutaj tekst się wykoleja, gubi. Sądzę, że brakło jednej lub dwóch linijek, które utrzymały by to wszystko na torach.
Co do stylu - najlepiej uporałeś się z fragmentem pod Krakowem. W tym miejscu rozpasałeś opis, wrzuciłeś uczucia, dodałeś żywe postaci (bo i bohater i Ula są dobrze poprowadzeni), ale nie udało ci się złapać klimatu ani utrzymać pomysłu i na początku i na końcu. Nawet te przejście z dość słabej narracji trzecioosobowej na pierwszą wyszło brzydko. Tekst był bardzo średni - czegoś w nim mi brakło.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.