Światło w celi
___Drgający płomień świeczki rzucał mdły blask na twarze czterech osób zgromadzonych wokół stolika i upiorne cienie na pozbawione okien ściany. Żarówka przepaliła się dobre trzy miesiące temu i aż do wczoraj światło oglądali tylko na cotygodniowych spacerach – bo to, co docierało na ich stronę drzwi przez brudnego judasza nie zasługiwało na takie miano. Drugorzędny pisarzyna mógłby powiedzieć, że to była raczej mniej ciemna ciemność. Mając kamery termowizyjne w każdej celi, klawisze nie musieli korzystać z tak antycznych metod.___Parszywy świat. Kożedub, najstarszy z czwórki lokatorów, przeciągnął palcem po bliźnie na lewym przedramieniu. Gruzłowata szrama ciągnęła się od nadgarstka do łokcia. Była pamiątką po ciosie elektrokańczugiem, ciosie przeznaczonym dla jego szesnastoletniej córki. Tyle zyskał, osłaniając ją gołą ręką. Zaraz go odciągnęli i kazali patrzeć, jak ją gwałcą. Jeden, drugi, trzeci. Dziesiąty. Piętnasty. A potem ich dowódca wyciągnął ten sam elektrokańczug. Uderzył Swietłanę raz, drugi, trzeci. Dziesiąty. Piętnastego już nie dożyła.
___Omiótł wzrokiem twarze współwięźniów. Każda była inna, ale wszystkie na swój sposób takie same: zmęczone, poznaczone bliznami, przedwcześnie postarzałe. Zwłaszcza jego własna. Ciemnomiedziane niedawno włosy siwe jak u starca. Cała twarz zniekształcona po biciu.
___Niemiec Barkhorn po jego lewej ręce i Japończyk Nishizawa siedzący naprzeciwko pozbawionymi uczuć oczyma wpatrywali się w płomień świecy przemyconej zza murów. Jedynie młody blondyn, Fin znany im pod imieniem Matti, miał zamknięte oczy.
___Uparcie odmawiał wyjawienia, jak naprawdę się nazywa i kazał mówić na siebie Matti, ale poza tym nie ukrywał niczego. Tak to już było. Należeli do nielicznych szczęśliwców, którym karę śmierci za bunt przeciw okupantom zamieniono na dożywocie. Cokolwiek się stanie, każdy z nich umrze w tej celi. Gdy jeden wyzionie ducha – pierwszy będzie zapewne Rosjanin, który miał już na karku piąty krzyżyk, ale któż może to wiedzieć na pewno? – w kilka, może kilkanaście dni dokooptują im nowego. I tak w kółko. Węgier, na miejsce którego trafił tu Kożedub, podobno spędził w celi pięćdziesiąt osiem lat. Matti miał dwadzieścia dwa. Był silny i zdrowy, a więźniów karmiono dobrze i zapewniano jaką taką opiekę lekarską, by gnili jak najdłużej. Groziło mu to samo.
___Kożedub był pewny, że wie, o czym tamten myśli. W takich okolicznościach każdy, absolutnie każdy w końcu opowiadał historię swojego życia. Zgoda, niektórzy miewali kaprysy. Jak ten tutaj. Chce być Mattim – będzie Mattim, nie ma sprawy. Ale jak wszyscy rozumiał, że w takich okolicznościach skrytość ducha jest co najmniej nie na miejscu. Opowiadali o sobie i przekazywali nowym więźniom pamięć o starych. Byli historykami, kronikarzami, mnichami, bardami. Wcale nie dlatego, że jakoś szczególnie chcieli. Po prostu musieli coś robić, aby nie oszaleć, a inne zajęcia wymagałyby czegoś, czego akurat nie mieli do dyspozycji. Opowiadali więc. I uczyli się na pamięć.
___Kożedub nie tylko historię młodego Fina, ale i to, jak nim wstrząsnęła. Nim, wiarusem, weteranem, rebeliantem, za głowę którego wyznaczono rekordową nagrodę. Przez lata polowali na niego najlepsi gwardziści, komandosi i najemnicy. A tymczasem ten płowowłosy dzieciak opowiedział coś, co poruszyło starego, zahartowanego żołnierza.
___Matti był jednym z sześciu Finów wcielonych do XXXIV Korpusu Zmechanizowanego, jednostki, w której dominowali południowcy – Hiszpanie, Włosi, Grecy. Wkrótce wysłano ich do tłumienia rebelii w północnej Polsce. Trafili w okolice Gdańska.
___Dusił się. Od tygodnia oddychał powietrzem, którym żaden człowiek nie mógłby oddychać dłużej niż przez pięć minut. Jeszcze niedawno tak mu się wydawało. A tymczasem jeśli nie liczyć ciągłych nudności, czuł się względnie dobrze. Jednak smród rozkładających się trupów był niewyobrażalny. Dwaj rebelianci leżeli od przedwczoraj tuż przed ich okopem. Pierwszego Matti trafił w czoło pociskiem kalibru 5,56, ale Theo, z którym Fin warował na posterunku, bezmyślnie odpalił granat. Niby nic strasznego, a już na pewno nic, czemu sprzeciwiałyby się regulaminy, ale teraz żałował. Trzydziestomilimetrowy granat z PAPOP-a rozerwał rebelianta na dwoje. Górna połowa upadła z twarzą skierowaną wprost na nich, akurat tam, gdzie musieli patrzeć jako wartownicy.
___Najpierw oczy i usta szeroko otwarte, zastygłe w ostatecznym przerażeniu. Niedługo później robaki korzystające z niczym niezablokowanej drogi do najbardziej smakowitych kąsków. Teraz zamiast gałek ocznych w oczodołach pełzały kremowobiałe larwy. Takie same jak te, które wciąż próbowały dobrać się do żołnierzy w okopach. Na szczęście całe umundurowanie, z hełmami włącznie, tworzyło całość, nie na tyle szczelną, by powstrzymać smród, ale wystarczająco, aby nie dostał się do środka żaden robal. Inna sprawa, że nagłe ujrzenie, zwłaszcza tuż po pobudce, sabatu larw na wizjerze nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Ale i tak lepsze to niż goszczenie ich bezpośrednio na twarzy. Czym te małe cholerstwa żywiły się przed rebelią?
___Tamtej nocy Matti coś dostrzegł. W upiornej zieleni noktowizora widział, jak coś przemknęło między krzakami.
___– Ej, Theo, obudź się!
___– Co? Co jest? – Grek oprzytomniał w ekspresowym tempie.
___– Coś widziałem. Tam. – Wskazał na dwa krzaki. – Coś między nimi przechodziło. Od lewego do prawego.
___– Człowiek czy zwierzę?
___– Aleś wymyślił. Budziłbym cię, gdybym wiedział, że to lis?
___Theo westchnął cicho, przewrócił oczami i zmienił magazynek. Pełny na pełny.
___Był w sumie porządnym, miłym chłopakiem, ale Matti cholernie go nie cierpiał. Przysadzisty Grek po prostu niczego się jeszcze nie nauczył, nie umiał wyciągać wniosków. Dla niego różnica między prawdziwą wojną a grą komputerową była czysto teoretyczna. Popisywał się. Jego śmierć – od kuli albo w wypadku – była kwestią bardzo niedługiego czasu. Matti mógł mieć tylko nadzieję, że złośliwy los nie pociągnie go na drugą stronę razem z nim.
___– Patrz – szepnął Grek. Matti podążył wzrokiem za jego palcem. Na trawie wyraźnie odznaczało się wybrzuszenie. O, skurwiele.
___Obaj wcisnęli kciukami przełączniki na karabinach. Głośniki PAPOP-ów zaświergotały, sygnalizując gotowość do otwarcia ognia seriami po trzy pociski.
___– Strzelaj!
___Otworzyli ogień w tej samej chwili. Rebelianci zareagowali natychmiast, włączając reflektory, które zmusiły żołnierzy do ściągnięcia noktowizorów. Theo i Matti walili na pół ślepo, ale nie było wyjścia. Nie można było dać wrogowi szansy na podejście bliżej. Puszczali trzypociskowe serie tam, gdzie wydawało im się, że coś widzą. Krak-krak-krak. Przerwa. Rzut oka na pole walki. Krak-krak-krak. Chyba udało się coś trafić. Poprawka: krak-krak-krak. Każdy strzelał w swoim rytmie. Wokół odzywały się kolejne karabiny.
___Rebelianci odpowiadali ogniem. Ich karabinki pochodziły jeszcze z poprzedniego wieku, były mniej celne i miały mniejszy zasięg, ale co z tego, skoro oślepiani reflektorami żołnierze nie mogli korzystać z pełni możliwości komputerów celowniczych swoich PAPOP-ów. Co rusz celna seria gasiła któryś reflektor, ale zaraz na jego miejsce stawiano nowy.
___Boże, nie pozwól mi umrzeć w tym smrodzie, modlił się Matti.
___Rebelianci atakowali bez ustanku, fala za falą, setka za setką, tysiąc za tysiącem. Sterty rebelianckich trupów stawały się osłonami, zza których strzelali kolejni napastnicy. Ustawiali tam ciężkie karabiny maszynowe, starożytne Vickersy i Browningi, i walili, nie celując.
___Żołnierze też nie oszczędzali amunicji. Zmieniali magazynki w rekordowym tempie. Lufy PAPOP-ów wciąż się przegrzewały. A tamci atakowali. Fala za falą. Wydawało się, że w ogóle nie dostrzegają wszechobecnej śmierci. Setka za setką. Niektórzy ginęli trzy kroki od okopów. Tysiąc za tysiącem.
___Boże, nie pozwól mi umrzeć w tym smrodzie.
___Nie umarł. Theo też nie. Ale cała dywizja straciła tamtej nocy osiem z dwunastu tysięcy ludzi wyjściowego składu. Rebeliantów zginęło trzydzieści razy więcej. Bunt dobiegł końca. Miasto opustoszało. Podejrzewano zdradę na wysokim szczeblu, ale nie udało się niczego udowodnić.
___Tak, zdrada. Rosjanin znał jej smak aż nadto dobrze. Dopadli go, bo jego porucznik, Pokryszkin zwany Czarnym Morsem, zdradził. A potem Kożedub sam wydał towarzyszy walki w zamian za darowanie życia. W zamian za tysiące nocy, w które śni mu się żałosny wrzask rodzonej córki.
___Zgodnie z regulaminem Matti, jako świeżo awansowany – co prawda tylko na starszego szeregowca – zasłużył na dwutygodniowy urlop z opłaconym przez Rząd Centralny biletem lotniczym pierwszej klasy pomiędzy dwoma dowolnie wybranymi lotniskami. W obie strony oczywiście. Do tego dochodziły nieoprocentowane bony kredytowe, których największą zaletą było to, że ściąganie rat z żołdu zaczynało się dopiero po trzech latach, a zdobycie w tym czasie odznaczenia, jakiegokolwiek, choćby najlichszego, skutkowało umorzeniem kredytu. Żyć nie umierać.
___Ale ktoś w Sztabie Generalnym doszedł do wniosku, że skoro brygada A/2/XXXIV – czyli ta właśnie, w której służył Matti – tak dobrze się spisała w bitwie z rebeliantami (czytaj: zginęło mniej niż pięćdziesiąt procent żołnierzy), można ją od razu wykorzystać w jeszcze jednym miejscu. I tak trafili do Rosji, do obwodu wołogodzkiego, w sumie nie tak daleko od Finlandii.
___Pewnego dnia wpadli transporterami opancerzonymi do jakiejś wioski w północnej części obwodu.
___– Jedziemy pojmać przywódcę tutejszych rebeliantów, pseudonim Rudy Iwan – tłumaczył major na odprawie przed misją. Za jego plecami wyświetlano zdjęcia celu, wykonane z różnych stron i o różnych porach dnia, wszystkiego siedem. – Sztab chce go żywego, więc jak któryś go zastrzeli bez mojego rozkazu, urwę mu jaja i jego własnym karabinkiem wepchnę mu je w dupę tak głęboko, że wyjdą ustami. I nie chcę, byście myśleli, że rzucam tu durne groźby bez pokrycia, aby tylko zrobić wrażenie. Macie moje słowo honoru: zrobię dokładnie to, co obiecałem. Nie za bardzo wierzę w to wyjście ustami, ale będę próbował do skutku.
___Mówił cicho, niemal szeptem. Więc mu uwierzyli. Kiedy major McCampbell wrzeszczał, robił to na pokaz. Kiedy mówił spokojnie, mówił serio.
___Piętnastu żołnierzy wyskoczyło na ubitą drogę szybko i bez zbędnego hałasu. Przez głośniki wezwano wszystkich do opuszczenia domów. Posłuchali. Nie mieli wyjścia. Termowizory i bioskanery mogły wykryć każdego człowieka kryjącego się w drewnianych chałupach.
___Operacja przebiegła jak z podręcznika – koncertowo, idealnie, bez najmniejszej skazy. Raz na milion przypadków operacja wojskowa naprawdę przebiega według planu. Żołnierze na posterunkach wokół wioski pilnowali, aby nikt się nie wymknął. Żołnierze w samej wiosce nie napotkali nawet śladowego oporu. Od razu zauważyli Rudego Iwana.
___McCampbell podszedł do niego, ciągnąc po ziemi elektrokańczug, etatowe wyposażenie oficerów i podoficerów z oddziałów pacyfikacyjnych.
___– I co, Rudy? – zapytał rebelianta. – Przyszła kryska na matyska, tak mówicie na tym zadupiu, co? Zresztą nieważne, nie odpowiadaj. Mam ciekawsze pytanie: co to za jedna?
___Ruchem głowy wskazał śliczniutką, niebieskooką Rosjankę wtuloną w Iwana, delikatną blondynkę w sięgającej kolan jasnej sukience. Rebeliant nie odpowiadał. Nie musiał. Dla każdego było jasne, że to córka Rudego Iwana. A Matti zrozumiał jeszcze coś: że nigdy wcześniej nie widział równie pięknej kobiety. I nigdy już nie zobaczy. Cudowny obłok kobiecości utkany z marzeń wszystkich mężczyzn – to znów odezwał się w nim tandetny pisarzyna. Była idealna. Olśniewająca. I zgubiona.
___– Spierdalać do domów! – wrzasnął McCampbell.
___Wieśniacy wrócili, skąd przyszli. Na drodze zostali żołnierze oraz Iwan z córką. McCampbell delikatnie ujął ją pod brodę i uniósł jej głowę. Wtem złapał ją za włosy i szarpnął. Dziewczyna upadła. Rudy Iwan drgnął, ale powstrzymały go lufy PAPOP-ów wycelowane w jego pierś.
___Major uniósł elektrokańczug. Iwan wrzasnął i rzucił się naprzód. Nie dbał o to, czy go zastrzelą. Nie wiedział, że bez rozkazu nikt się nie odważy, choćby nawet wyciągnął z kieszeni cały batalion zmechanizowany. Zdążył tylko wyciągnąć rękę nad jej plecy.
___Skóra na przedramieniu rozerwała się. Rosjanin wrzasnął. McCampbell tylko wzruszył ramionami.
___– Trzymajcie go. Mocno – rozkazał spokojnie czterem żołnierzom. Złapali Iwana po dwóch za każdą rękę, nie przejmując się raną.
___Postawił dziewczynę na nogi. Zerwał z niej sukienkę i bieliznę i powalił z powrotem na ziemię. Najpierw zrobił to sam. A później wskazywał kolejno każdego z czternastu podwładnych i dokładnie instruował, w jakiej pozycji mają zgwałcić nieszczęsną dziewczynę, nie dbając o to, czy chcieli skorzystać z okazji, czy nie. Matti był czwarty z kolei. Próbował być delikatny. Ale nie przestawała błagać o łaskę.
___Wreszcie skończyli.
___McCampbell znów sięgnął po elektrokańczug. Uderzył nagą Rosjankę w plecy. Raz, drugi, trzeci. Dziesiąty. Wszyscy słuchali rozdzierającego serce wrzasku. Wszyscy patrzyli na rozbryzgi krwi. Piętnastego ciosu nie dożyła.
___Oczywiście Kożedub od razu się domyślił, że „śliczniutka, niebieskooka Rosjanka” to jego mała Swietłana. Utrzymanie w tajemnicy tego, że kiedykolwiek miał córkę, a tym bardziej tego, co ją spotkało, było jego małym kaprysem. I postanowił, że nigdy tego nie wyjawi. Dezercja, pojmanie, tortury, dożywocie. Biedny dzieciak dość już wycierpiał.
___Matti otworzył oczy.
___– O czym myślałeś? – zapytał cicho Rosjanin. – O Wołogdzie?
___– Nie. O Celii.
___– O Celii? – To było coś nowego.
___Fin delikatnie dmuchnął na płomień. Światło zadygotało.
___– To moja przyrodnia siostra. Zamordowali ją rebelianci Czarnego Morsa.