Rozdział I
Spóźnienie
WBill Wolski zerwał się nagle. Nastawiony na godzinę ósmą budzik dzwonił już od dziesięciu minut. Wyłączył go, przeciągnął się widowiskowo i opuścił nie posłane łóżko.
WJego mieszkanie było bardzo małe. Ledwie wyszedł z sypialni, a już znalazł się w łazience. Wziął szybki prysznic i załatwił poranną toaletę. Orzeźwiony chłodną wodą ruszył do kuchni. Otworzył lodówkę i poczuł jak kiszki skręcają mu się w brzuchu. Nie było w niej niczego, co nadawałoby się do szybkiego przegryzienia.
WWrócił do sypialni i w pośpiechu wyciągnął z szafy białą koszulę. Pod szyją zawiązał długi krawat, o różnych odcieniach fioletu oraz założył najlepszą, jaką posiadał marynarkę, którą wczoraj odebrał z pralni. Wciągnął na nogi lekko za luźne, garniturowe spodnie i na czczo, ziewając wyszedł z domu.
WWolski mieszkał w Ealing (dzielnicy Londynu), we skromnym, małym mieszkaniu jednoosobowym. Był anglikiem, jednak miał polskie korzenie, ze względu na swoją urodzoną w Szczecinie matkę. Zwykły, porządny człowiek, z nieźle płatną pracą i dobrym poczuciem humoru. W czasach, w których historia ta się zdarzyła miał zaledwie dwadzieścia siedem lat i do pracy był spóźniony już pięć minut.
WWsiadł do samochodu, wsadził klucz do stacyjki, przekręcił i ruszył. Zatłoczone ulice Londynu zdawały się nie chcieć go przepuścić. Skręcił w małą boczną uliczkę skutecznie omijając korki. Przejechał jeszcze jedno skrzyżowanie i znalazł się na innej, jeszcze mniejszej, bocznej uliczce. Zaparkował auto tuż przed elegancką, dziewiętnastowieczną kamienicą. Wyszedł i ruszył w jej stronę. Na wiszącym na niej, chwiejącym się w wietrze szyldzie zobaczył niewyraźny napis. „Old George’s Publisher”. Nacisnął na przypominającą skrzydło małego ptaka klamkę i wszedł do środka.
WZnalazł się w pomieszczeniu, które przypominało szpitalną poczekalnię. Na ścianach wisiały różne plakaty reklamujące nowości książkowe, ciekawe biografie i albumy. Oprócz tego małe lampki, oświetlały wszystko jak na wystawie w galerii sztuki. Przy prowadzących na górę schodach stało siedem drewnianych krzeseł, a na jednym z nich siedział niski, pulchny pan.
W- Spóźniłeś się – rzekł.
Billowi coś ścisnęło żołądek. Nerwowo podrapał się za uchem i z wielkim zakłopotaniem zaczął się tłumaczyć.
W- Najmocniej pana przepraszam, panie Haggson. Niestety były takie korki, to naprawdę nie jest zależne ode mnie, obiecuję, że to się już nigdy więcej nie…
W- Skończ już! – panu Haggsonowi tłumaczenie to wyraźnie nie wystarczyło. Wstał z krzesła i zaczął krzyczeć. – Ty kretynie! Gdyby nie to, że jesteś jedyną osobą w tym mieście, która zna te wszystkie starodawne języki i nie ma pracy, to wylałbym cię na zbity łeb. Państwo Fellens czekają już dwadzieścia minut! Musiałem samemu zaparzyć im herbatę, podać ciasteczka i obiecywać, że na pewno się zjawisz! Czyś ty do reszty zwariował? – Bill wyglądał jak okrzyczany przez właściciela szczeniak, skulony i wystraszony. – Jeszcze jedno, – dodał Haggson, cały czerwony – jeżeli jeszcze raz się spóźnisz nie próbuj nawet tu wchodzić. Zostaniesz automatycznie zwolniony.
Zapadła chwila ciszy, poczym pan Haggson pociągnął z całej siły Billa i zaprowadził go na drugie piętro.
W- Fellensowie czekają za drzwiami. Nie zepsuj tego, bądź miły i taktowny. Nie obchodzi mnie co zrobisz, ale jak to spieprzysz to cię zwolnię już teraz, rozumiesz?
Bill kiwnął głową. Uchylił delikatnie drzwi i wszedł do środka.
WNa wygodnej, brązowej kanapie siedziała dwójka młodych ludzi. Wolski przeprosił ich za swoje spóźnienie, na co, ku jego zaskoczeniu, odpowiedzieli serdecznym uśmiechem.
Panna Fellen była przyjemną, zgrabną kobietą o kasztanowych włosach. Na ramieniu miała zawieszoną torebkę, a jej nogi były założone jedna na drugą. Jej mąż, wysoki brunet, zdawał się wcale nie przejmować straconym czasem i nie okazywał jakiegokolwiek śladu zdenerwowania. Wręcz przeciwnie, emanował od niego spokój, tak jakby był człowiekiem, który nie ma napiętego grafiku i do niczego się nie spieszy.
W- Jeszcze raz najmocniej przepraszam. Nazywam się Bill Wolski i wielki to dla mnie zaszczyt móc państwu pomóc. – zaczął Bill, a pani Fellen sięgnęła do swojej torebki i wyjęła z niej kilka zapisanych kartek spiętych spinaczem.
W- Nic nie szkodzi – powiedziała miło i położyła wyciągnięte kartki na stojącym przed nią stole.
Bill usiadł w wygodnym fotelu po drugiej stronie i zabrał się do przeglądania zapisków.
WWarto teraz powiedzieć, kim Bill tak naprawdę był. Otóż skończył on Uniwersytet Oksfordzki, na którym studiował języki dawne i zapomniane. Po studiach nie od razu znalazł sobie pracę i przez długi okres czasu był bezrobotny. Od zawsze fascynowała go literatura, uwielbiał czytać, ale najbardziej pragnął napisać własną książkę. Potrzebował jednak pewnych funduszy na jej przyszłościową publikację.
WI tak, gdy w pewien deszczowy wieczór spacerował po Ealing, na miejskiej latarni znalazł przemoczone ogłoszenie małego wydawnictwa „Old George’s Publisher”, które właśnie poszukiwało kogoś do tłumaczenie bardzo dawnych dzieł literackich. Na samym dole ogłoszenia małym druczkiem wypisane były cyferki – numer telefonu, a jeszcze niżej data z końcem ważności ogłoszenia. Bill zapisał numer na ręce i gdy tylko wrócił do domu sięgnął po telefon i zadzwonił do wydawnictwa.
Odebrała osoba o bardzo niskim, męskim głosie.
W- Wydawnictwo Old George’s Publisher, słucham?
Bill opowiedział o znalezionym ogłoszeniu i niestety usłyszał, że jest ono nieaktualne. Jednak dwa dni później ktoś do niego zadzwonił i po raz drugi w życiu usłyszał ów niski głos.
W- Czy mam godność rozmawiać z panem Wolskim?
W- Oczywiście, czym mogę służyć?
W- Dzwonię z wydawnictwa Old George’s Publisher. Ostatnio zainteresowany był pan pracą u nas, czy to wciąż aktualne?
W- Oczywiście, jestem bardzo zainteresowany.
W- A więc proszę tylko podać mi pana adres. Przyjadę osobiście.
Dwie godziny później w progu mieszkania Billa stanął niski, pulchny pan, z pięknym zadartym do góry wąsem, przyodziany w stanowczo dla niego za długi płaszcz i czarny opadający na nos kapelusz. Z początku można by go było uznać za detektywa. Przedstawił się jako pan Haggson i bez większych ceregieli przeszedł do sedna sprawy.
W- Krótko mówiąc, chciałbym, aby tłumaczył pan dla nas teksty z wielu języków, oczywiście nie wykraczając poza pana kompetencje. – rzekł. – Oferuję stosunkowo wysokie wynagrodzenie. Jest pan zainteresowany?
WPo chwili wszystkie formalności były już gotowe i Billa przyjęto jako tłumacza. Zaczynał codziennie o wpół do dziewiątej, bez znaczenia, czy akurat miał jakieś zlecenie, czy nie. Zawsze znajdowała się robota.
*
WPrzez parę minut, w skupieniu, czytał notatki, które wręczył mu pani Fellen. Gdy skończył podniósł głowę i spojrzał na nią.W- Nie będzie żadnego problemu – rzekł. – To dość łatwy tekst, jednak na wstępie, oczywiście jeżeli państwo są zdecydowani by powierzyć to zadanie mojej osobie, musimy ustalić kilka istotnych rzeczy. – Bill sięgnął do swojej kieszeni i wyjął z niej długopis. Przed sobą położył białą kartkę, która leżała w rogu stołu i zaczął pisać. – Długość, to znaczy ile książka ma stron w oryginale?
W- 899.
Bill zmarszczył czoło.
W- Dobrze – powiedział mało przekonująco. Widocznie zorientował się, gdyż chwilę później dodał – naprawdę nie ma problemu.
Zapisał na kartce kolejny punkt.
W- Termin. Kiedy państwo chcą dostać gotowe tłumaczenie w swoje ręce?
Fellensowie spojrzeli na siebie lekko zmieszani.
W- Szczerze mówiąc – przemówił milczący od dłuższej chwili pan Fellen – to na za tydzień.
Bill zamyślił się, jakby kalkulował w głowie, czy istnieje jakakolwiek szansa, aby przetłumaczył ośmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu stronnicowego potwora w zaledwie siedem dni.
W- A więc dobrze – rzekł. – zrobię co w mojej mocy.
Chwilę jeszcze trwała cisza, poczym wstał, podszedł do stojącej przy oknie szafy i wyjął z niej kawałek zapisanego papieru.
Wrócił do stołu i położył go przed Fellensami.
W- To jest umowa. Jeżeli nie mają państwo żadnych uwag, myślę, że możemy ją podpisać.
W miejscu ILOŚĆ STRON zapisał 899, a przy TERMINIE – 17 marzec. Na końcu umieścił swój podpis na samym dole strony i podał umowę Fellensom. Ci przeczytali ją szybko, podpisali i dodali:
W- Jeszcze dzisiaj przywieziemy panu resztę tekstu i wstępna zaliczkę.
Potem uścisnęli sobie dłonie i Bill odprowadził ich do drzwi. Na dworze padało i mimo wczesnej godziny było szaro i ciemno. Bardzo mili ludzie – pomyślał – tylko kto do cholery jasnej powie mi, jak mam przetłumaczyć osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć stron nudnej, starej książki w tydzień!? No trudno, sam na to przystałem.
WWrócił do swojego gabinetu i zmęczony położył się na kanapie, na której jeszcze przed chwilą siedzieli państwo Fellensowie. Coś twardego wbiło się mu w plecy, a gdy odwrócił się zobaczył torebkę pani Fellen. Wstał i odłożył ją na bok.
W- Oddam, jak tylko tutaj wrócą – powiedział sam do siebie, poczym znowu położył się na kanapie i w chwilę później zasnął.
Rozdział II
Krew na ulicy
WDwie godziny trwała jego drzemka. Obudził się sam i ospale wstał z kanapy. Była osiemnasta, ale szare i gęste chmury zakryły słońce i na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. Państwo Fellensowie będą tu lada chwila.
WBill wstał z kanapy i podszedł do szklanego barku. Wyciągnął z niego szklankę i torebkę zielonej herbaty, której zapach zawsze wywoływał u niego silne wspomnienia.
Gdy był mały, jego matka, gdy tylko widziała, że jest smutny, parzyła mu tą herbatę i siadała z nim rozmawiając. A gdy zostawał ostatni łyk, Bill czuł się już o wiele lepiej, jakby nigdy nie był smutny.
WNastawił wodę w czajniku. I usiadł przy biurku. Fellensowie spóźniali się już pięć minut. Nagły pstryk czajnika wyrwał Billa z zadumy. Podszedł do filiżanki i wlał do niej wrzątek. Poczekał aż herbata się zaparzy i zaczął pić.
WMinuta mijała za minutą, aż w końcu – godzina za godziną i Bill stracił już zupełnie nadzieję, że zobaczy jeszcze dzisiaj Fellensów. Była dwudziesta. I tak już siedział po godzinach.
WZgasił światło w swoim gabinecie, zamknął go na klucz i z zabranymi z biurka zapiskami zszedł po schodach na dół.
WW poczekalni było ciemno. Bill ruszył w stronę drzwi, gdy nagle… potknął się o coś twardego i upadł na ziemię. W ostatniej chwili podłożył przed siebie ręce w asekuracji, dzięki czemu nie upadł prosto na twarz. Zezłoszczony wstał i wcisnął wyłącznik światła. Jego twarz zbladła.
WPrzed nim, na podłodze, leżały dwa martwe ciała. Pani Fellen wraz z mężem unosili się w wielkiej plamie krwi.