Piętno Choroby
Czym jest szaleństwo?
Gdy idziesz ulicą i widzisz człowieka rozmawiającego ze sobą, wiesz, że jest niespełna rozumu. To przecież takie oczywiste. Stoi przy drzewie i zawzięcie gestykuluje, nie zważając nawet na to, że jego ubranie śmierdzi, on sam jest niedomyty i nieogolony. Inni tylko patrzą na niego z ukosa i albo się uśmiechają, albo go boją. Wariat. A może szaleństwo to kaftan, ponure mury domu dla obłąkanych, kraty w oknach, niekończące się porcje leków powoli zamieniających umysł pacjenta w gąbkę? Bez nadziei, bez celu, bez przyszłości, chyba że przyszłością można nazwać zamianę w warzywo, robiące pod siebie i śliniące się bez ustanku. Tak... opowieści o tym, jakoby w szpitalach psychiatrycznych leczono ludzi są zawsze grubo przesadzone. To przechowalnie. No, dobra - jakieś od pięciu do dziesięciu procent pacjentów zostanie wyleczonych i wypuszczonych z powrotem. Kiedyś.
Czytaliście „Lot nad kukułczym gniazdem”? No właśnie. To nie jest fikcja literacka, poza jednym wyjątkiem. Teraz już nie robi się lobotomii. Psychiatrzy doszli do wniosku, że to niezbyt humanitarne. Swoją drogą, wiecie, że w południowych stanach USA, w Texasie dajmy na to, jeszcze w latach sześćdziesiątych lobotomia była powszechnie stosowanym zabiegiem dla krnąbrnych, zbyt wyzwolonych i dążących do niezależności żon? Jedno proste nacięcie płatu czołowego nad lewym okiem sprawiało, że kobieta zamieniała się w ciche, spokojne, małomówne... warzywo.
Zostawmy już ten temat.
Szaleństwem jest także psychopata mordującym w szkole albo supermarkecie dwadzieścia parę osób, kobiet, dzieci, starców, ojców i matki, córki i synów. Tylko że w tym przypadku, najczęściej zaraz po tym, jak wraży snajper rozchlapie jego mózg na ścianie, albo on sam wsadzi sobie lufę obrzyna w gębę i naciśnie spust, zaraz po tym więc wszyscy go zaczynają usprawiedliwiać. Tak, oczywiście, był potworem, to nie podlega dyskusji, lecz przecież miał straszne dzieciństwo, rodzice go nie kochali, ojciec bił, matka piła, a on sam grał w gry komputerowe, słuchał death metalu i oglądał japońskie anime, nic zatem dziwnego, że w końcu zwariował. Tak przecież mówią eksperci, trzeba słuchać tych szubrawców.
Wiecie, co jest jeszcze w tym zabawne? Zawsze na koniec dziennikarskiej relacji w tym, czy innym programie pokazują sąsiadów psychopaty mówiących: „to był przecież taki spokojny człowiek, zawsze mi dzień dobry mówił.” Czy coś w ten deseń.
W południowo wschodniej Azji, dokładniej w Filipinach i okolicach, gdy ktoś oszaleje, najbliższa rodzina wykonuje na nim tak zwany passung, czyli rytualne odosobnienie. Chory psychicznie zostaje zamknięty w jakimś ustronnym miejscu, z dala od ciekawskich oczu. Co w tym dziwnego? Otóż, owo zamknięcie nie ma nic wspólnego z odosobnieniem w europejskim znaczeniu tego słowa. Delikwenta przykuwają łańcuchami do ściany, karmią tylko chlebem i wodą, nie pozwalają na spotykanie się z kimkolwiek. Dla rodziny bowiem posiadanie wariata to wstyd i hańba. Cóż, pod tym względem nie różnimy się od nich za bardzo. Piszę o tym wszystkim tylko dlatego, abyście nie uznali mnie za jakiegoś ignoranta w tych sprawach, choć zapewne, przeczytawszy powyższe słowa, i tak już o mnie w ten sposób myślicie. No cóż, bywa.
Szaleństwo o którym chce pisać, jest zgoła inne od wcześniej omówionych. Ono jest ciche, stawia swe kolejne kroki w milczeniu, trochę niepewnie, powoli. Można z nim żyć przez wiele lat, nawet nie wiedząc, że jego mroczne palce dotykają nas. Jest niczym rak - przyczaja się i czeka, by w odpowiedniej chwili zaatakować, wgryźć się swymi kleszczami w tkankę naszej duszy, do samego jej jądra, rozerwać na sztuki, zgnieść, zmiażdżyć, rzucić nas w czarne otchłanie bólu i udręki, uwięzić we własnym umyśle, miejscu, z którego nie ma ucieczki.
Właściwie to nie wiem od czego mam zacząć. Powiem prosto z mostu - to depresja. Oczywiście, większość psychiatrów i psychologów nigdy nie nazwie tego chorobą psychiczną, oznaczało by to bowiem, że spora rzesza ludzi, tak z jakieś kilkadziesiąt milionów, to wariaci czystej wody, których trzeba izolować i leczyć psychotropami dzień i noc. Ja nie jestem taki delikatny. To stan umysłu, choroba wywołana brakiem odpowiednich substancji chemicznych w mózgu lub jakąś skazą genetyczną przenoszą z pokolenia na pokolenie. To nie jest żaden ból istnienia, żaden Weltschmerz, żadne nieprzystosowanie do życia, albo jakaś głupia subkultura emo. To nie jest także czyjaś fanaberia i nuda, wyimaginowane problemy. To tak samo realne jak ściany w waszych domach, ubrania które na sobie macie, szklanka piwa trzymana w ręku. Tak samo prawdziwe jak alkoholizm i narkomania.
Szaleństwo. Nic więcej.
W depresji nie ma nic pięknego, jak myślą niektóre nastolatki. Czarny strój, ślady po żyletkach, smutne spojrzenie i grzywka zaczesana na jedną stronę to tylko kostium, fałsz, iluzja posiadania tej niebezpiecznej choroby. Tak, jest niebezpieczna bo nie tylko łamie naszą wolę, nie tylko sprawia, że zanika nasz instynkt samozachowawczy, lecz przede wszystkim jest to pragnienie zakończenia udręki. Za wszelką cenę, nawet jeżeli miałoby nią być nieistnienie. Ból, właśnie ten nieopisany ból gnębiący duszę w każdej chwili świadomości jest najgorszy. Nie można go zapić wódą i zaćpać narkotykami. On jest w tobie, w każdej komórce twego ciała, sączy czarny jad prosto w głąb ciebie, aż nasiąkasz nim do cna, a każda chwila twego życia staje się najprawdziwszą mordęgą, przeklinasz siebie i świat, boga, ludzi... Zwłaszcza ludzi. Nie ma w tym nic pięknego. Nigdy nie było i nigdy nie będzie.
Potrzebuję punktu zaczepienia. Czegoś, od czego mógłbym zacząć całą tę opowieść. Może od początku. Tylko bez użalania się nad sobą, bez tego pieprzonego rozczulania, narzekania jaki świat jest do dupy.
Cierpię na tę chorobę od ładnych paru lat. W moim przypadku ma to podłoże zarówno chemiczne jak i genetyczne. W mojej rodzinie było wcześniej kilku szaleńców. Mój dziadek, ojciec, wujek. Najbardziej zapadł mi chyba w pamięci właśnie wuj. Potrafił całymi dniami przesiadywać w fotelu, mruczeć cicho do siebie, sączyć kawę za kawą, wypalać papierosa jednego po drugim. Siedział tak i się nie ruszał, patrzył tylko przez okno. Miał także okresowe napady furii, podczas których wydzierał się na całe gardło, klął i wyzywał każdego, kogo zobaczył. Baliśmy się, że któregoś dnia w jego skołatanym umyśle przeskoczyć ten jeden jedyny trybik, który trzymał w nim wszytko w kupie, i tym razem nie skończy się tylko na wrzaskach i wyzwiskach. Dlatego umieściliśmy go w zakładzie.
Ojciec i dziadek przy nim to małe piwo. Cholerycy i frustraci nie znoszący sprzeciwu. Nieufni ludziom aż do przesady. Uważają że każdy, kto się z nimi styka, chce ich wykiwać lub oszukać. Na dłuższą metę idzie z nimi wytrzymać. Jakoś. Człowiek się przyzwyczaja. Obojętnieje.
Jakie to ma znaczenie? Lekarze dowodzą, że podłoże genetyczne w depresji ma taki sam związek z chorobą, jak w przypadku zachorowań na raka. Jeżeli w twojej rodzinie był kiedyś wariat, jest duże prawdopodobieństwo, że w przyszłości też będzie. Teoria konika szachowego. Łapiecie? Jeżeli ty byłeś chory, to twoje dzieci nie muszą, lecz dzieci twego rodzeństwa mają zwiększoną szansę.
No i masz. Znowu nie wiem, co dalej napisać. Tak to już jest z tą chorobą. Przychodzi niepostrzeżenie, w ciemnościach, w szeptach nocy. Niby wszystko jest w porządku, niby wszystko gra, lecz gdzieś w głębi ciebie nerwy napinają się jak postronki, kolory tracą na wyrazistości, a to, w co kiedyś wierzyłeś, teraz zaczynasz szczerze olewać. Cichy zabójca, przyczajony w mroku. Zabójca duszy. Najgorsze chyba jest właśnie to, że nikt inny oprócz ciebie nie może zrozumieć tego bólu i tej udręki która cię toczy od środka. Funkcjonujesz w miarę normalnie, masz rodzinę, przyjaciół, jakieś tam plany na przyszłość, aż tu nagle pstryk! W głowie przeskakuje jeden przełącznik. I wszystko zaczyna się walić. Powoli, jak w filmach Johna Woo.
Cholera, trochę zbyt poetycko to brzmi.
Szczerze powiedziawszy, nie wiem, od jak dawna cierpię na depresję. Zawsze stałem trochę z boku. Wiecie, nigdy nie byłem prowodyrem będącym zawsze w centrum uwagi, przywódcą, kimś w stylu przyjaciela od pierwszej rozmowy. Z drugiej natomiast strony nie byłem także wyrzutkiem. Miałem sprawdzoną paczkę bliskich mi osób z którymi lubiłem spędzać czas i czułem się dobrze. Taki średniaczek ze mnie - nigdy na początku, nigdy na końcu, nie wychylaj się, przecież to ci niepotrzebne.
Doskonale czułem się w samotności. Być może dlatego teraz możecie czytać te słowa. Jeżeli nie byłbym do niej przyzwyczajony, zapewne depresja jeszcze bardziej dałaby mi w kość, odcisnęła na mnie jeszcze większe piętno. Choroba bowiem to nie tylko przemożne uczucie beznadziei i nieustanne wmawianie sobie, że jesteś do niczego. W moim przypadku wywołała jeszcze silną nerwicę. Bałem się, po prostu się bałem. Ten nieopisany strach z bliżej nieokreślonego powodu, który sublimował najbardziej dopiero w sytuacjach zetknięcia się z drugim człowiekiem. Bałem się innych ludzi. Ich reakcji na mój widok, na moje słowa, zachowanie, wygląd, tuzin innych rzeczy, ważnych lub nie. Jednak największy strach czułem właśnie przed nieprzychylnymi spojrzeniami innych, tym, że potraktują mnie jak ofiarę, jak wroga którego trzeba zniszczyć, który nie zasługuje na litość. To bardzo bolało. Ten strach towarzyszy mi do dzisiaj.
Ma to chyba związek z moim pierwszym silnym atakiem depresji. Było to w gimnazjum, chyba trzecia klasa, ale i wcześniej wyczuwało się pierwsze symptomy tego. Ściąłem się z klasowym prowodyrem. Wiecie, takim cwaniaczkiem który ma dobre kontakty z każdym, kto posiada na tyle energii i frustracji, że ma odwagę kwestionować każde słowo nauczyciela. Zresztą gimnazjum to wyjątkowo trudny okres dla każdego dzieciaka - hormony, zwykła gówniarska złośliwość, ślepy bunt dla samego tylko buntu. I głupota. Duże pokłady głupoty.
Zatem, jak się rzekło, ściąłem się z nim, o coś, teraz już nie ważne, jaki to był powód. Napuścił na mnie pół klasy. Nie wytrzymałem psychicznie - pękłem. Wiecie jakie to jest uczucie, gdy przez cały dzień wymawiacie może z dwadzieścia słów, a każde z nich jest wyśmiewane i bez sensu krytykowane? Jeżeli nie, to niewiele tracicie.
To był koszmar. Po prostu. Człowiek siedział w ławce i udawał, że nie istnieje. Każdy nieopatrzny gest, każde zająknięcie czy pomyłka była powodem do kpin. A jeżeli nie mogłeś się pochwalić miłą dla oka aparycją, to ho, ho! Byłeś obiektem drwin w każdej minucie, każdej pieprzonej sekundzie godziny lekcyjnej. Czas zdawał się być stworzony z gumy, a wskazówki zegara poruszać w ślimaczym tempie.
Dobrze pamiętam, to wyryło się w mojej pamięci, wypaliło jakby kwasem, że przychodziłem ze szkoły i rzucałem się na łóżko. I dalej nic. Do końca dnia leżałem i patrzyłem się w sufit. Myślałem. Głównie to były depresyjne myśli - że jestem beznadziejny, do niczego, bez przyszłości, bez marzeń, celu w życiu, żadnych talentów. Że nigdy nie znajdę bliskiej osoby. Teraz, gdy to czytacie, zapewne wydaje się wam to śmieszne i żałosne - cholera, przecież tak jest na pewno, musicie się teraz z tego rechotać - ale wtedy to było naprawdę dla mnie ważne.
Kolejna dobijająca rzecz w depresji - człowiek nigdy nie jest świadom, że ma ciężki atak. Dopiero gdy fala choroby trochę zelży zaczyna się rozumieć, w jak ciężkim stanie byłeś.
No dobrze, zapewne ktoś powie, nie musiałeś mieć depresji. Dostałeś nieźle w kość od rówieśników, niejednego by to złamało. Mogłeś iść po pomoc. I w tym sęk! Będąc w depresji nie wierzyłem, że ktoś jest w stanie mi pomóc. Nauczycieli i szkolnego pedagoga nie obchodziły problemy uczniów, moi rodzice byli zajęci sobą i jeszcze wtedy moim nienarodzonym bratem. Czułem się niewidzialny. Jakbym nie istniał, jakby mnie nie było. Jednocześnie cały czas miałem uczucie że jestem obserwowany przez innych i ci inni tylko czekają, aż przytrafi mi się coś głupiego.
Ważne też, co się stało później.
Moja matka miała problemy z ciążą. Na trzy tygodnie przed porodem zabrano ją do szpitala. Siostrę, siedmioletnią wtedy, wysłano do dziadków. Ojciec jeździł od pracy do szpitala, raz dziennie okazjonalnie wpadając do domu by sprawdzić, jak sobie radzę. Miałem pieniądze na jedzenie. I święty spokój. Na trzy tygodnie.
Co byście zrobili na moim miejscu? Sprosili znajomych i urządzili imprezę. Ja zniknąłem. Przestałem chodzić do szkoły, wychodzić w ogóle z domu. Wpierw miały to być tylko trzy dni, abym mógł w spokoju odetchnąć od tej hołoty z budy. Bałem się tam wracać. Potem jednak przyszła apatia i totalne zniechęcenie. Leżałem wciśnięty w kąt mego łóżka i bezmyślnie patrzyłem przed siebie. Pozwalałem aby czas i myśli płynęły gdzieś obok, poza mną, poza świadomością istnienia. Chciałem się czuć bezpiecznie. I czułem - głodny, nieumyty, nieogolony, śmierdzący. Szczytem moich możliwości było pójście do kuchni i zrobienie sobie herbaty. Dopiero gdzieś tak koło czwartej po południu wyrywałem się jako tako z marazmu i ogarniałem. O szóstej wpadał ojciec, trochę kimał, po północy szedł do pracy.
I tak przez trzy tygodnie.
Wiecie, co było w tym wszystkim najbardziej żałosne? Każdego dnia powtarzałem sobie, że jutro wrócę do normalnego życia.
Po trzech tygodniach matka wróciła z moim młodszym bratem ze szpitala. Nie powiem, żeby mi to specjalnie przeszkadzało - właściwie to byłem na tym etapie, że jakby na moim podwórku rozbił się samolot z prezydentem, to zapewne nie ruszyłbym się z wyra. Gorzej było dopiero ze szkołą. Gdy wróciłem, okłamywałem każdego, że byłem ciężko chory. Wydało się po tygodniu, gdy matka poszła na wywiadówkę. Ależ wtedy dostałem ochrzan. Oczywiście ani słowem nie wspomniałem że mam depresje - po pierwsze, nie wiedziałem jeszcze wtedy o chorobie, po drugie natomiast, myślałem, że całą odpowiedzialność ponoszą te skurwysyny ze szkoły. W rzeczy samej, uważałem, że wszystko to są objawy strachu przed szkołą.
To był pierwszy ciężki atak. Nie wiem, czy przyczyną było to, że nie chodziłem do szkoły, czy też na odwrót.
Czy wspomniałem, że prześladowania po moim powrocie także się wznowiły?
Po tych wydarzeniach nadeszła faza małej stabilizacji. Oczywiście, nadal bałem się ludzi, byłem zajebiście wręcz nieśmiały, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Oczywiście, czas się dłużył, udawałem że mnie nie ma, a do szkoły szedłem jak na ścięcie. Ale przynajmniej nie bolało tam, w środku, wewnątrz mnie. Czasami tylko kuło.
Tu taka mała dygresja, chwilowa odskocznia od tematu. Człowiek w depresji zawsze jest sam. Nawet jeżeli masz wielu przyjaciół i znajomych, a rodzina dba o ciebie, będąc w chorobie jesteś sam. Co oni mogą ci bowiem zaoferować? Ignorancję? Nie leń się, weź coś zrób ze sobą, jesteś żałosny, beznadziejny, nie mogę na ciebie patrzeć. I tym podobne. No i oczywiście nieśmiertelne - czemu jesteś tak przybity, przecież nie masz prawdziwych problemów. Właśnie o to chodzi, do jasnej cholery! Depresja bierze się znikąd, niepotrzebne nam są jakieś problemy, choroba jest od nich niezależna. Ignorancja każe nam myśleć, że występuje ona zawsze wtedy, gdy natrafiamy na różne przeciwności. A właśnie że tak nie jest! Można mieć całkiem fajne życie, poukładane i szczęśliwe, a depresja i tak nas dopadnie. Zniszczy, zbruka, sprawi, że nic nie będzie miało sensu. Przyniesie strach.
A ty jesteś samotny. Nie możesz się komuś wyżalić, przecież w dzisiejszym świecie nie ma miejsca na ból i cierpienie, jest tylko na szpan, lans, szczęście, radość, sukces. Nie możesz iść z tym do najbliższych, oni powiedzą że nie masz prawa być przybitym, jesteś jeszcze gówniarzem bez problemów. Albo, tak jak mój ojciec, że depresja do wymysł naciągaczy chcących zarobić na ludzkiej głupocie. A smutek to on może wybić z głowy pasem albo kijem. Przyjaciele?
„Nie łam się!”
I tyle. Na nic więcej ich nie stać. A nawet jak będą się starać, to w niczym nie pomogą.
Prawda jest bowiem taka, że aby wyleczyć się z depresji, potrzeba leków. Pomoc psychologa i terapia to tylko dodatki. Tylko prochy są wstanie cię uratować, nic więcej. Może to brzmi cynicznie i pozbawia nadziei, ale taka jest prawda i nic nie jest w stanie tego zmienić. Depresja jest chorobą, zachodzi w mózgu. Te różnokolorowe pigułki pomagają w produkcji serotoniny - hormonu odpowiedzialnego za uczucie zadowolenia i szczęścia. Naukowcy sądzą, że choroba jest po prostu terminalnym niedoborem tego hormonu.
Istnieje jednak przypadek depresji głębokiej - najcięższej odmiany, na którą nie działają leki. Niektórzy są na dodatek odporni na działanie farmaceutyków. W takich przypadkach wszczepiane są wprost do mózgu odpowiednie elektrody. Za pomocą prądu o małej mocy sektory w mózgu odpowiedzialne za produkcję serotoniny są pobudzane do jej nadmiernego wytwarzania. Dziwnie to wygląda dla kogoś stojącego z boku - wystarczy za mocno przekręcić potencjometr, a pacjent dostaje prawdziwej głupawki, zamienia się w gejzer szczęśliwości. Niestety efekt nie jest trwały. Co więcej, z czasem moc trzeba zwiększać. A jak powszechnie wiadomo, ludzki mózg może przy zbyt wysokim natężeniu sfajczyć się na amen.
Zatem pozostają prochy. Wszystkie mają efekty uboczne. Ale o tym za chwilę.
Cudem skończyłem to pieprzone gimnazjum. Poszedłem do liceum. To była wielka zmiana, naprawdę! Przekonałem się, że ludzie potrafią być inni. Wcześniej chodziłem do szkoły na prowincji, ledwie dwadzieścia tysięcy mieszkańców rozsianych na dość dużym obszarze. Innymi słowy, to była wieś. Ludzie myśleli w niej zaściankowo, gardząc wszelkimi innymi rozrywkami i pasjami, które zmuszały do intelektualnego wysiłku. Liceum natomiast było w dużym mieście, milionowym. Zapewne rozumiecie, do czego zmierzam. Ludzie tam byli bardziej tolerancyjni, otwarci, mieli więcej zainteresowań i mniej uprzedzeń. Powinienem czuć się tam świetnie, zwłaszcza że poznałem kilka osób, które i do dziś ciepło wspominam.
Tak jednak nie było. No, dobra - owszem, objawy depresji zelżały, lecz zawsze cień choroby pozostał. Okazuje się bowiem, że wszystkie tłumione wcześniej emocje mogły znaleźć teraz ujście z mego umysłu i organizmu. Mogłem się śmiać i głośno mówić co myślę, a najważniejsze, że był ktoś, kto chciał mnie słuchać. Jednak i to przyniosło problemy. Fachowo to się nazywało napadami manii - niekontrolowana euforia i przytłumienie blokad społecznych, gonitwa myśli. Czasami trudno było mi się opanować, czasami robiłem rzeczy, na które nigdy bym się nie odważył, gdybym myślał racjonalnie. Organizm i psychika po prostu odrabiały sobie zaległości.
Krótkie okresy manii przetykane były długimi tygodniami depresji. Myślałem, że to zwyczajny dół wynikający z braku dziewczyny i niemożności znalezienia takiej. Dziwiło mnie to, bowiem będąc w manii stawałem się duszą towarzystwa. Tak przynajmniej mi się wydawało. Później natomiast jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że gdy rozpiera mnie euforia, staję się nieobliczalny i zbyt, jak to określił, „rozpędzony” aby inni mogli nade mną nadążyć. A dziewczyny po prostu się mnie bały i uważały za niedojrzałego do stałych związków.
Jak już wcześniej napisałem, była także depresja. Teraz, po tych kilku latach, stwierdzam że nie odbiegała ona od klinicznych, podręcznikowych przypadków tej choroby. Apatia, osłabienie organizmu, niechęć do świata, marazm, przekonanie, że jest się do niczego. Oraz strach i towarzysząca jej chorobliwa wręcz nieśmiałość.
Po pierwszym roku zorientowałem się, że coś ze mną jest nie tak. Pomogła mi w tym książka, którą znalazłem u jednego kumpla. Kay Redfield Jamison: „Niespokojny Umysł”. Dotyczyła ona tak zwanej choroby dwubiegunowej, maniakalno-depresyjnej.
Choroba maniakalno-depresyjna przebiega w sposób przeze mnie już wspomniany. Krótkie, okresowe napady silnej manii, podczas których choremu wydaje się, że może wszystko i jest niemal bogiem, przetykane są długimi okresami bardzo ciężkiej depresji, podczas której pacjent myśli, że śmierć może być jego jedynym wybawieniem. Przechodzenie pomiędzy jednym stanem a drugim jest niezwykle płynne i bardzo szybkie, czasami dochodzące do kilku godzin. Wygląda to mniej więcej tak, jakbyście rankiem żegnali się z kimś, a wieczorem witali zamiast tej osoby kogoś zupełnie innego. Oba stany mają równie destrukcyjny wpływ na życie chorego. Są równie niebezpieczne, nawet dla życia.
Blady strach padł na mnie po przeczytaniu tej książki. Wszystko się zgadzało - niekontrolowana euforia na zmianę z mroczną depresją. Brak jakichkolwiek przyczyn tych stanów. Zmienność zachowań. W jednej chwili byłem szczęśliwy, by w już następnej pragnąć unicestwienia. Postanowiłem zaczekać jeszcze jakiś czas i, w razie gdyby objawy nie ustąpiły, udać się do specjalisty.
Wtedy jednak stany euforyczne zniknęły. Wpierw osłabły, potem natomiast ulotniły się w zupełnie. Wpadłem w stan permanentnej, średniej depresji. Nie wiem czy miało to jakiś związek z przeczytaną książką czy to był tylko zbieg okoliczności, w każdym razie znów czułem, że moje życie jest do niczego, że ludzie postrzegają mnie jak dziwadło. Co ważniejsze, nie było ku temu żadnych racjonalnych pobudek. Przeciwnie, to ja sam odsunąłem się od ludzi. Oni natomiast, zrażeni moją postawą, postąpili wobec mnie podobnie. To nakręciło spiralę. Znów dopadła mnie samotność, znów zacząłem się bać, nawet jeszcze bardziej niż poprzednio. Doszło w końcu do tego, że wyczekiwałem napadów manii, mimo iż wiedziałem, że nie niosą ze sobą niczego dobrego. One jednak nie nadchodziły.
Za to ja opuściłem się w nauce. To, co kiedyś sprawiało mi radość, teraz niosło tylko ból i udrękę. Osoby, którymi chciałem być, odrzucały mnie, lub tylko mi się tak wydawało.
Myślicie, że teraz nastąpi jakiś zwrot akcji? To się grubo mylicie. Życie to nie bajka, nie film w kinie. Życie jest brudne, ciężkie i bezlitosne. Nigdy nie daje kolejnej szansy.
Nie było rozwiązania. Za bardzo bałem się podjąć jakiekolwiek kroki, aby coś ze sobą zrobić, zmienić się, uleczyć. Nie oczekiwałem pomocy i znikąd ona nie przyszła. Znów byłem sam. Całkiem sam.
W ostatniej klasie liceum zaczęła pracować u nas nowa pani psycholog. Młoda, z zapałem. Ona odkryła, że coś jest ze mną nie tak. Szybko mnie zdiagnozowała. To był dla mnie prawdziwy cios. Pierwsze moje słowa po usłyszeniu diagnozy brzmiały mniej więcej tak: „jestem pieprzonym wariatem”. Oczywiście, zaraz zaczęto mnie przekonywać, że to nie jest żadna choroba psychiczna, że przez to nie trafia się do wariatkowa. Do dzisiaj nie jestem co do tego absolutnie przekonany.
Poprosiłem, aby nie mówiła nic rodzicom. Bałem się, że zaczną mnie traktować jak wujka. Na dodatek mieliśmy kłopoty finansowe, nie chciałem ich dobijać. Okazało się to jednak konieczne - ktoś musiał zapłacić zarówno za psychiatrę, jak i za leki.
Ojciec nie chciał o tym słuchać. Synowi polskich rolników nawet do głowy nie przychodziło, że taka głupota jak depresja może okazać się prawdą. Na mój, jak to określił, cholerny smutek, miał jedną sprawdzoną metodę - ciężka praca. I stek wyzwisk. Oczywiście zaraz po tym przyszło opamiętanie. Głównie za sprawą mojej rodzicielki, której zimna krew jeszcze nie raz miała mnie zadziwić.
Następnego dnia matka poszła do pani psycholog. Zachowywała się najrozsądniej z nas wszystkich, najbardziej racjonalnie i logicznie, była opanowana i niewzruszona, niczym monument. Psycholog powiedziała, że to jeszcze nic pewnego, wykonają kilka standardowych testów i badań, zadadzą kilka pytań i dopiero wtedy wszystko się wyjaśni. Podała adres psychiatry. Twierdziła, że można jeszcze mi pomóc. Ja jednak wiedziałem swoje - albo mi się poprawi, albo wpakują mnie do wariatkowa. Innej alternatywy nie było. Nie chciałem tam trafić, zbyt wiele się o takich miejscach nasłuchałem już wcześniej. To byłby koniec. Zamienili by mnie w warzywo, niezdolne do normalnego funkcjonowania. Pacjenta zakładu psychiatrycznego można bowiem zawsze poznać, nawet jeżeli kilku odczłowieczonych patafianów w białych kitlach łaskawie stwierdzi, że na powrót jest już normalny. Szpital jest ostatnią stacją na trasie nazywanej szaleństwem.
Psychiatra był miłym człowiekiem w średnim wieku. Zadał mi kilkanaście pytań, kazał wypełnić kilka kwestionariuszy, porozmawiał z moją matką. Zapytał, czy w rodzinie byli chorzy psychicznie. Zapisał mnie na terapię.
To była męką. Zwierzać się zupełnie obcemu facetowi, którego w rzeczywistości moje problemy i tak nie obchodziły, to była tylko jego praca. Musiałem mu mówić, jak się czuje, czy miałem ostatni ponure myśli, jakie relacje panują w domu. W końcu, miałem opisać nieopisywalne - ból i cierpienie wewnątrz mnie, strach przed światem, niechęć do jakiegokolwiek działania. Przynosiło to pewną ulgę. Nareszcie znalazł się bowiem ktoś, kto słuchał o moich najskrytszych problemach i nie narzucał się ze swoimi. Ktoś, kto chciał abym ja mówił, a nie żebym słuchał jak on prowadzi własną autokreację.
I wtedy padło to najważniejsze pytanie:
„Czy miał pan ostatnio myśli samobójcze?”
Nie panie doktorze, ostatnio nie. Ostatni raz myślałem żeby ze sobą skończyć jeszcze w gimnazjum, gdy wszystko wydawało mi się beznadziejne i skazane na porażkę. Nie zrobiłem tego jednak, nawet nie próbowałem. Jestem bowiem tchórzem. Potem już o tym nie myślałem, ani razu. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałem tego robić. Dziwne, nie? Mieć depresję nie myśleć o samobójstwie. Pewnie byłem także masochistą.
„Czy uważa pan, że choroba utrudnia panu życie?”
Oczywiście że tak, do kurwy nędzy. Nie potrafię normalnie funkcjonować. Zresztą, czy ktoś, kto ma to cholerstwo od kilku lat, wie, co to znaczy być normalnym? Czy jeszcze to pamięta? Okey, mogłem sobie spokojnie chodzić po ulicy, jeździć autobusem, oglądać filmy. Nawet pracować. Oczywiście nie wtedy, gdy miałem najcięższe ataki. Wtedy po prostu leżałem i gapiłem się przed siebie. Ale już rozmowa z innymi ludźmi, zapytanie o cholerną godzinę, powiedzenie „dziękuje” czy „przepraszam” było ponad moje siły. Przerastało mnie.
„Czy chciałby pan być zdrowym?”
Głupie pytanie. Najgłupsze ze wszystkich. Jeżeli kiedyś spotkacie osobę, która będzie się zaklinać, że ma depresje i nie będzie chciała z niej wyjść, to pieprznijcie ją w czerep ode mnie. Tak na zdrowie, aby się ogarnęła. To jest choroba, nie żadna szkolna wycieczka. To mordęga, ból, nieopisane cierpienie, nieustająca walka ze swoim własnym umysłem, na dodatek zawsze skazana na porażkę. Nie ma tu nic pięknego i romantycznego, nic modnego i będącego cool. To brudna, poniżająca choroba, zmieniająca twój mózg w papkę, sprawiająca, że normalne życie wydaje ci się nierealne, nieosiągalne dla ciebie. Każdy mający depresję chciałby być zdrowy, móc się śmiać i rozmawiać z ludźmi, nie czuć się beznadziejnie, nie pragnąć śmierci.
Potem przyszły leki.
I tu dochodzę do sedna. Prochy to najlepszy przyjaciel każdego chorego psychicznie. Nie tylko dlatego, że mając myśli samobójcze można łyknąć ich kilogram i odpłynąć do krainy wiecznych łowów raz na zawsze. Tylko one są wstanie naprawdę pomóc. Nie żadne pieprzenie psychiatry, ani tym bardziej wsparcie rodziny. Tylko te małe, białe tabletki pomogą w powrocie do normalności. To przykre, ale nasze mózgi zostały właśnie w ten sposób skonstruowane i nic nie możemy na to poradzić.
Jedna zanim odczujemy poprawę, należy zacząć je brać. Pierwsze dwa tygodnie są najgorsze. Organizm musi się dostroić do nowej chemii krążącej w naszych żyłach. Nie jest to przyjemny proces. Przepisano ma dwa rodzaje leków - xanax, na nerwicę i stany lękowe, oraz zoloft na depresję. Każdy z nich miał inne skutki uboczne, różne w zależności od pacjenta. Na mnie xanax działał wyjątkowo otępiającą. Nie mogłem się skupić na czytanej książce, musiałem powtarzać niektóre akapity po kilka razy, a i tak ich nie rozumiałem. Potrafiłem godzinę gapić się na ekran telewizora i nie wiedzieć nawet, co oglądam. Kontakty z ludźmi ograniczały się do lakonicznych odpowiedzi typu: „aha”, „no” czy „jasne”. Napisanie czegokolwiek było stanowczo ponad moje siły. Najgorsze jednak było to ślinienie się - zapominałem bowiem zamykać usta.
Natomiast zoloft... Ach, zoloft! O nim nie napiszę nic. Pozostawię was w słodkiej nieświadomości.
Nie pamiętam dobrze tych dwóch tygodni. To ledwie pojedyncze obrazy, ciąg nijak ze sobą połączonych scen, niewyraźne słowa. I szum w uszach gdy próbowałem w nocy zasnąć. Dudnienie bijącego serca. Cisza i pustka w głowie. Na swój sposób to było... piękne? Jakbym przeniósł się gdzieś poza czas i przestrzeń, poza świadomość istnienia świata materialnego. To zawieszenie w otchłani nienazwanego pozwalało mej duszy odzyskać spokój. Spokój którego od tak dawna nie miałem, gdyż został mi odebrany przez chorobę. Tylko że był to spokój nieświadomości, spokój kamienia, głazu który nawet nie zdaje sobie sprawę z tego, że jest.
Wiecie jak najłatwiej poznać, że leki zaczynają działać? Po kolorach. Zmieniają się, stają bardziej wyrazistsze, ostrzejsze, nabierają głębi. Wcześniej były szare i przydymione, nawet czerwień czy pomarańcz. Teraz jednak wraz z chemią zamkniętą w tabletkach barwy na powrót stają się takie, jakie powinny być od zawsze.
Leki naprawdę mi pomogły. Naprawdę. Znów zaczął dostrzegać dobre strony świata, piękno otaczających mnie ludzi. Widziałem rozwiązania problemów, a nie nieustanne przeciwności losu. Potrafiłem się śmiać, lecz także myśleć racjonalnie i logicznie. To nie był chory entuzjazm wywołany manią, lecz zwykłe zadowolenie z życia. I najważniejsze - nie bałem się. Czułem się pewny siebie, czułem, że to ja steruję swym własnym życiem, że to ja tu rządzę i wydaje samemu sobie rozkazy. Inni ludzie nie przerażali mnie już, przestały mnie obchodzić ich przykre spojrzenia i kąśliwe uwagi. Miałem w dupie to, czy się komuś podobam, czy nie. To była wolność.
Wolność!
Trudno to opisać, jeszcze trudniej zrozumieć. To jak wyjście z izolatki. Światło wali mocno po oczach, lecz nikt na to nie zważa, każdy bowiem się cieszy że ma to już za sobą i znów może powrócić do swego normalnego życia.
Tylko że w moim przypadku musiałem się na nowo nauczyć co to znaczy być normalnym. To nie jest tak, że od razu jak tylko zaczną działać leki, człowiek wraca do stanu sprzed choroby. Nie. To ciężka praca.
Musiałem, na przykład, na powrót nauczyć się mówić dzień dobry, przepraszam i dziękuje. Wcześniej ich nie używałem, były mi obojętne. Ludzie i tak przecież nie zwracali na mnie uwagi. Co więcej, gdybym się do nich odzywał, zaczęli by mnie dostrzegać, czego się przecież tak bardzo bałem. Głupie słowa sprawiały mi problem. Inna rzecz - higiena. Kiedyś, w najcięższych napada depresji, potrafiłem się nie myć przez dwa tygodnie. Brzmi to obleśnie, lecz takie właśnie są objawy choroby - człowiek zatraca zdolność zaspokajania swych podstawowych potrzeb, uważa, że są mu nie potrzebne. W końcu, że nie ma siły aby cokolwiek ze sobą zrobić.
Zacząłem znów normalnie żyć. Nie było strachu, nie było czarnych myśli, nie było w końcu apatii. Czułem się świetnie. Skończyłem liceum, zdałem całkiem nieźle maturę. W październiku tego samego roku poszedłem na studia. Życie towarzyskie i kulturalne kwitło. Widmo pobytu w zakładzie psychiatrycznym wydawało się teraz tak odległe, tak nierealne. Jak sen. Czy raczej najczarniejszy koszmar.
To ta pewność siebie mnie zgubiła. Stała się przyczyną kolejnej klęski. Nie jest to jednak opowieść w stylu Hollywood. Nie dzieje się nic niezwykłego, przełomowego, wartego strzępienia sobie języka, a to nie jest zapis heroicznej walki z chorobą, moich wzlotów i upadków. Cholera, w pewien sposób zaczynam się powtarzać. Musicie jednak zrozumieć istotę tego stanu. Zero w tym wyjątkowości, zero piękna. Walka z depresją także nie jest czymś wspaniałym. Trzeba ogromnych pokładów woli, jeszcze większego pragnienia chęci życia. I nadziei, że gdzieś tam jest koniec mordęgi, kres rozpaczy, normalne życie. Wiecie, co jeszcze pomaga? Świadomość tego, że tam gdzieś są osoby, którym na tobie zależy. Które cię potrzebują.
Wszystko w depresji obraca się bowiem wokół ludzi. Jeżeli nie masz kogoś, z kim mógłbyś porozmawiać, kogoś, kto by ciebie wysłuchał, tak naprawdę, nie jak ci psychoanalitycy którym się płaci, to... wyszedłbyś z choroby, to prawda. Jednak już do końca życia pozostałaby w tobie niezaleczona blizna, głęboka i wstrętna. Pamięć o tym, że nikogo nie obchodziłeś, że przez całe życie byłeś, jesteś i będziesz sam. A wtedy tylko kilka kroków dzieli cię od powrotu w czarną rozpacz. Kilka małych kroczków aby po raz kolejny dać się porwać szaleństwu. Dwa, może trzy znów czujesz, że życie jest beznadziejne a ty jesteś żałosny.
Mijał niespełna rok, odkąd wykryto u mnie depresję i rozpocząłem z nią nierówną walkę za pomocą leków. Czułem się do tego stopnia pewnie, że postanowiłem na jakiś czas przerwać ich zażywanie. Bałem się, że popadnę w uzależnienie - wtedy jeszcze bowiem uznawałem, że gorsze uzależnienie niż depresja. Dzisiaj jestem mądrzejszy.
Pigułki poszły więc w odstawkę. Był ku temu jeszcze jeden powód. Nikt do cholery mi nie powiedział, że zmniejszają libido.
Na efekty nie trzeba było czekać nawet tydzień. Wpierw przyszło dziwne kołowanie w głowie. Kręciołek, jak to mówił mój młodszy brat, gdy zbyt długo obracał się wokół własnej osi. A potem ból - fizyczny. Pół roku brania leków robi jednak swoje. Nie można ot tak sobie, położyć ich na półce i powiedzieć, że teraz wszystko będzie okey. Nie, kurwa, nic nigdy nie jest okey. To jak z narkotykami, jak z papierosami. Organizm domaga się dostarczenia środków chemicznych do których zdążył się już przyzwyczaić. Żąda i żąda, a jak nie dostaje, zaczyna się buntować. I to ostro.
Ale to jeszcze można wytrzymać. Jakoś. Ucieka się w inną chemię, w używki. Albo w alkohol. Nie, nie zostałem ćpunem. Kupiłem sobie fajkę. Taką drewnianą, z cybuchem, na tytoń. No i zacząłem popijać. Ból zelżał.
A potem powróciła choroba.
Powróciła, i to ze zdwojoną mocą. Uderzyła jak obuchem. Prosto w czoło. Powaliła jednym ciosem. Wygrała przez nokaut.
Atak był tak ciężki, że przerażeni i bezradni rodzice (nawet ojciec niedowiarek) odwieźli mnie do szpitala psychiatrycznego. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu miałem myśli samobójcze. Straciłem cały miesiąc życia. Zawaliłem studia, zawaliłem egzaminy, a kilka osób przestało się do mnie odzywać.
I to tyle. Nie ma co więcej o tym pisać, naprawdę. Chyba że po raz kolejny chce wam się wysłuchiwać opisu choroby i moich przeżyć. Nie? Wiedziałem.
Okazało się że jestem więźniem. Kiedyś byłem skuty łańcuchami choroby. Teraz rolę pilnującego mnie klawisza przejęły leki. Bez nich nie mogłem normalnie funkcjonować. Niektórzy mają więcej szczęścia. Biorą leki, a kiedy czują, że nie są im już potrzebne, zwyczajnie je odstawiają, ja przeczytaną książkę. W moim przypadku okazało się jednak, iż nie można mi pozwolić na taki zbytek łaski.
Od kilku tygodni znów jestem na prochach. Znów przyjmuje xanax i zoloft. Czuję się w miarę normalnie. Choć blizny pozostały. Zdaje sobie sprawę, że już zawsze tam będą.
Jakieś dygresje na koniec?
Owszem, kilka.
Jeżeli oczekiwaliście jakiejś wiekopomnej opowieści o walce z depresją, ta bardzo mi przykro, że was zawiodłem. Takie jest jednak życie - rzadko przytrafia się w nim coś wyjątkowego. Wspaniałe historię lepiej zostawić dla pisarzy.
Spisanie tego wszystkiego sprawiło mi ulgę. To był taki psychiczny samogwałt, lecz dzięki temu czuję się teraz bardziej... wyciszony? To chyba niezbyt dobre słowo, lecz innego nie potrafię znaleźć. Może nie chcę?
Nigdy nie łączcie prochów z alkoholem. To naprawdę wybuchowa mieszanka.
Opowiadanie jest czystą fikcją. Nie zawiera w sobie żadnych rzeczywistych wspomnień realnie istniejącej osoby.
01.03.2010 20:23:00
0 5.03.2010 00:37:01
Piętno Choroby
1Wenn ist das Nunstuck git und Slotermeyer? Ja! …Beierhund das Oder die Flipperwaldt gersput.