djas edit: Uwaga treść zawiera niecenzuralne słowa!
1. PIĘTNAŚCIE GRAMÓW CZYSTEGO LĘKU
WWWCzekałem na niego już od ponad dziesięciu minut, co w gruncie rzeczy nie powinno było mnie szczególnie dziwić, przecież spóźniał się notorycznie - można powiedzieć, że był w tym równie niestrudzony co ja w przychodzeniu przed czasem. Oczywiście nie mogłem mieć do niego żadnych w związku z tym pretensji. Robił mi przysługę, to po pierwsze, a po drugie - nigdy jeszcze mnie nie wystawił. Wiedziałem o tym doskonale, lecz przez tych parę minut pierwsza obawa zdążyła umysł mój pokryć breistą powłoką, na której każda inna myśl ślizgała się tak, jak ja ślizgałem się na prawdziwej brei - śniegu i błota. Był dziewiąty dzień stycznia i wciąż można było czasami usłyszeć jak nie ogłupiające życzenia noworoczone, to ogłuszające wybuchy noworocznych petard, zaś pomiędzy jednym a drugim, w wieczornym wydaniu wiadomości - statystykę poszkodowanych, to jest ofiar eksplozji. (Czy natomiast mowa była o eksplozjach fejerwerków, czy o równie niebezpiecznej eksplozji noworocznej życzliwości - tego urocza prezenterka już nam zdradzić nie chciała). Wiem jedno: jeżeli ów styczeń był pierwszą z dwunastu ksiąg noworocznego eposu, to od czytania pozostałych jedenastu najchętniej bym się wymigał. Bóg - o ile było to z jego winy - musiał chyba całkowicie oślepnąć. Homer - o ile został o tym poinformowany - zyskał kolejny powód, by przewracać się w grobie. Skądinąd (arcydziwna sprawa!) nikt nie ma pewności czy Homer cokolwiek stworzył. Ażeby nie drażnić jednak Wiernych, powstrzymam się i nie rozwinę cisnącej się na moje plugawe usta analogii. (Wszystkim miłośnikom Iliady winny więc jestem przeprosiny, toteż przepraszam, przepraszam także za to, że nie przeprosiłem braillem). Chciałem jedynie zauważyć, że był to paskudny styczeń, który nic dobrego nie zwiastował, i nawet ślepy dostrzegłby to bez większego problemu.
WWWObiecującym natomiast zwiastunem, choć całkowicie czego innego, było światło, które momentalnie kończąc moje pesymistyczne refleksje, rozświetliło wnętrze klatki schodowej. Otwarły się zaraz ciężkie drzwi, oblał wycieraczkę ostry blask, potem drzwi ostro trzasnęły i ciężko stanął na wycieraczce ten, na kogo wyczekiwałem. Równowaga świata zachowana została w tym przypadku świetnie. Moja równowaga została przewrócona. Zepsuć tego nie dało rady nawet towarzystwo owczarka niemieckiego, który przed paroma laty prawie pozbawiłby mnie prawego ucha. Bydlę łypnęło na mnie spode łba i warkliwie zademonstrowało zdolne do miażdżącego szczękościsku uzębienie, by dać do zrozumienia, że relacje nasze do końca pozostaną niezmienne: Van Gogh - brzytwa, brzytwa - Van Gogh.
WWW- Spokój!
WWWOwczarek niemiecki z wymownym wyrzutem na pysku przeniósł wzrok ze mnie na swego właściciela, który jednym szarpnięciem kolczatki przywołał go do porządku. Była to dla mnie niepowtarzalna bodaj okazja, ażebym - korzystając ze służalczej pokory, w jakiej chwilowo pogrążyło się zwierzę - mógł nieco się przybliżyć i uścisnąć dłoń kogoś, kto jako jedyny wzbudzał w tej zaślinionej bestii graniczący ze strachem szacunek. By uścisnąć dłoń oddanego przyjaciela mej rodziny, kumpla ojca mego z lat jeszcze dziecięcych, przybranego wuja mego i ekskluzywnego dilera w jednym - Józefa Tkaczuka, niepozornego, łysiejącego czterdziestolatka, umiarkowanie dobrego informatyka pracującego w jednej z podrzędnych firm telekomunikacyjnych.
WWW- Witam - powiedziałem.
WWWSpotkanie jest samo w sobie akurat małoważnym szczegółem, szczegółem w pewnej mierze nawet odrobinę krępującym, bo naznaczonym konspiracją. (Stąd prawdopodobnie bierze się we mnie niechęć do opisywania tamtych spotkań, które - cholera, sam już do końca nie wiem - być może wcale nie są w historii, jaką pragnę opowiedzieć, wyłącznie błahym elementem sztafażu). Tak więc spotykaliśmy się i każde nasze spotkanie (oczywiście poprzedzone moim telefonem) odbywało się przy minimalnym wkładzie werbalnym z obu stron, pozbawione było zbędnego bełkotu, jakim ludzie często czują obowiązek raczyć się wzajemnie, aby budować pozory lepszej znajomości. Otóż my się z Wujem Józefem jakoś szczególnie dobrze nie znaliśmy, w ogóle mało kto znał go dobrze, miał on swoje mniej lub bardziej pilnie strzeżone tajemnice nawet przed moim ojcem. A spotkania nasze - które pierw być miały przysługą, następnie stały się biznesem, by ostatecznie ewoluować w rutynę - to była jedna z tych pilniej strzeżonych przed mym ojcem tajemnic. Wujaszek mógł jednak spać spokojnie, by nie powiedzieć: snem sprawiedliwego. Również w moim interesie było, ażeby nie zdarzył się żaden przeciek, ażeby do uszu moich starych nie dotarło nic, co mogłoby im choćby zasugerować ewentualność tychże spotkań.
WWWStarałem się wobec tego zachować pełną ostrożność.
WWWMniej niż minutę trwało takie spotkanie, trwało dokładnie tyle, ile przeciętny zdrowy dorosły człowiek potrzebuje na uścisk prawej przedniej, wymianę dwóch zdań prostych oraz jednego zdania złożonego, przechwycenie i schowanie w kieszeń ładunku ważącego mniej więcej piętnaście gramów i zapłacenia za nie. Wuj na początku uporczywie bronił się przed przyjmowaniem zapłaty, jednakże kodeks honoru nakazywał mi wciąż wręczać mu chociażby pięć, czasem sześć dych, jakie udało się zebrać od współzainteresowanych; przyjął dopiero za trzecim naszym spotkaniem i już nigdy potem nie przyszło mu stawiać oporu, mądry chłop. Ale ja również byłem niegłupi i niekiedy, przeważnie w okresach nadzwyczaj długotrwałego nieurodzaju finansowego, inwestowałem tylko dychę, góra dwie, po czym sprzedawałem albo dawałem komuś do sprzedania to, co po tak niskiej cenie udało mi się zdobyć - tym sposobem byłem trzysta złotych do przodu, co jak dla mnie to była istna fortuna. Trzysta złotych wystarczyłoby - dajmy na to - na miesięczny zapas fajek!
WWWTym razem, czyli pamiętnego dnia dziewiątego stycznia nieistotnego roku pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku - dysponowałem jeszcze jakimiś pieniędzmi, pewno resztkami bożonarodzeniowego dofinansowania przez matkę, nie musiałem więc żadnymi takimi przekrętami zaprzątać sobie głowy, nad którą unosiła się energooszczędna aureola mej lichej świętości. Wszystko szło zgodnie z (boskim) planem: uścisk prawej przedniej, dwa proste zdania, jedno zdanie złożone, przechwycenie, schowanie i pieniążki. Pożegnałem się bez rytualnego uścisku dłoni, po czym założywszy ciepłe rękawiczki sprężystym krokiem ruszyłem przed siebie.
WWW- Szczęśliwego nowego roku! - usłyszałem za plecami, lecz zaszedłem już na tyle daleko, że miałem prawo nie słyszeć, więc nie drgnąłem nawet, nie zwolniłem kroku ani go nie przyspieszyłem, zwyczajnie kontynuowałem równomierny chód. Breja chlapała spod moich podeszw na wszystkie strony - chlap! chlap! chlap! - zaś ja pomyślałem, że te moje ledwie słyszalne chlap-chlapy to przypadkiem była całkiem udana odpowiedź. Tkaczuk trzsnął drzwiami i doszło mnie wzmożone pogłosem klatki schodowej ujadanie owczarka, który albo natknął się na innego, nielubianego czworonoga, albo - co uważam za znacznie bardziej prawdopodobne - zaczął robić swemu właścicielowi awanturę o to, że ten (wuj) bezczelnie odważył szarpnąć go (psa) przy mnie (chuju) za smycz, kiedy dopiero zaczynałem się lękać jego żelaznego (psa, rzecz jasna) uzębienia, jednakże nie chciał (pies) robić mu (wujowi) scen w mej (chuja) obecności.
WWWPsy to potrafią być zabawne zwierzęta.
WWWAle do rzeczy:
WWWByłem umówiony całkiem blisko. Musiałem tylko minąć szpital dziecięcy, następnie pełne nieczynnych teraz pawilonów handlowych skrzyżowanie, dotrzeć do następnego skrzyżowania i skręcić w kierunku szkoły gimnazjalnej, której byłem pożałowania godnym absolwentem. Razem jakieś trzy minuty drogi. Jako że nienawidzę kazać innym na mnie czekać - przyspieszyłem. Jest to jedno z natręctw, które zawdzięczałem mej byłej, za którą szalałem do tego stopnia, że każda sekunda opóźnienia wywoływała nieznośne miażdżenie w żołądku, krople potu na twarzy oraz nerwowe syczenie pod nosem. Wszystko to było niepotrzebne, ponieważ w ostatecznym rozrachunku to ona zawsze mi kazała czekać, przez trzy lata bez dwóch miesięcy, bo tyle się spotykaliśmy. Tylko raz, pamiętam, zdarzył się wyjątek, tylko raz ona na mnie czekała. Była temu winna rutynowa kontrola, która zatrzymała mnie parę metrów od przystanku, rutynowa kontrola trwała wówczas długo, bo nie zgadzał się adres zameldowania, a kiedy nie zgadza się adres zameldowania, coś musi być nie w porządku, toteż przeszukano mnie dokładnie: kieszenie - opróżnić! kaptur - wywlec i szwy koniecznie przebadać! telefon komórkowy - sprawdzić, czy aby nie kradziony! czapkę - ze łba ściągnąć! portfel - otworzyć! łapy z kieszeni, gówniarzu!
WWWMówię wam, psy potrafią być naprawdę zabawne.
WWW(Minąłem pierwsze skrzyżowanie, drugie było już w zasięgu wzroku).
WWWOdtwarzałem w pamięci przebieg tamtej rutynowej kontroli za każdym razem, kiedy miałem przy sobie coś, co wzbudziłoby znacznie większe podejrzenia od niewłaściwego adresu zameldowania. Starałem o tym w takich sytuacjach nie myśleć, podążać przed siebie krokiem niewinnego obywatela, który doskonale pamięta adres zameldowania i w żadnym wypadku nie chce prowokować do rutynowego szperania po kieszeniach. Tylko się jednak starałem, bo w rzeczywistości musiałem podążać prędzej krokiem znerwicowanego narkomana, któremu głowa obracała się tak, jak powinna się obracać wyłącznie u szefa ochrony naszego premiera. Myślałem wtedy, że - paradoksalnie - jeślibym został przez policję na gorącym uczynku przyłapany, toby mnie skazano niczym islamskiego terrorystę szykującego na szefa rządu zamach. I wcale dużo się nie myliłem.
WWWMój notes zapamiętał to w sposób następujący:
(...) Pragnę postawić sprawę zupełnie jasno - nie jestem narkomanem, nie jestem rastamanem, nie jestem żadnym innym -manem, już na pewno nie Wojciechem Mannem ani Tomaszem Mannem. (Tym drugim to już niestety w szczególności). Pragnę postawić sprawę zupełnie jasno - nie jestem nawet sympatykiem legalizowania marihuany! Obawiam się poważnie tego rodzaju ruchów wyzwoleńczych (...) jeśli zaczniemy walczyć o jakąś roślinę, jeśli tym bardziej uda nam się jakąś roślinę - jakąkolwiek - zalegalizować, wówczas damy niektórym ludziom podstawy do zabrania nam innych, nieważne czy psychoaktywnych. Róże, tulipany albo koperek - cholera wie, za co całkiem niedługo może grozić gnicie w kryminale. Nie będzie wówczas nikogo obchodziło czy chciałeś się naćpać, czy zrobić narzeczonej miły prezent, czy też przyprawić zupę. (...) Problem jest znacznie głębszy; polega na propagandzie w mediach, w szkołach, w kościołach; problem polega na propagandzie, która przekonała ludzi, że grass równa się narkomaństwu! Nie trzeba być tu jasnowidzem, by przewidzieć, co będzie tego agitacyjnym następstwem (...) otóż w przyszłości podobna propaganda zdoła przekonać ludzi - tj. telewidzów, uczniów oraz wiernych - że uprawianie seksu to jest gwałt haniebny, że spożywanie alkoholu to jest zaawansowany alkoholizm, że posiadanie zwierząt to wstrętna zoofilia, że sen to lenistwo, że jedzenie to obżarstwo, że sranie to jakiś pogański zwyczaj i oznaka próżności, biegunka zaś - opętanie przez demony. Ludzie słodcy! Nawołuję was do nagłego opamiętania się w kwestii wypróżniania! (...) Tysiące razy próbowałem się w tego typu dyskusje zagłębiać: ze stoickim spokojem tłumaczyłem to wiekowym profesorom, którzy przez nieuwagę zbaczali z głównego tematu zajęć, z uporem tłumaczyłem sceptycznie nastawionym znajomym, tłumaczyłem zagorzałym ortodoksom z pobliskiej parafii, raz nawet tłumaczyłem pewnej studentce z Ruchu Rodzin Nazaretańskich - okrzyknęła mnie podłym manipulantem i szarlatanem. Tłumaczyłem rodzinie, tłumaczyłem obcym, tłumaczyłem strażnikom miejskim, teologom, pielgrzymom szukających w Częstochowie obecności Ducha Świętego (Spiritus Sanctus! - krzyczał tłum) oraz pielgrzymom innego pokroju - szukających w nocnym sklepie monopolowym taniego wina (Spiritus... - bełkotał kloszard, kiedy taniego wina zabrakło - ...też może być, byle co, póki żona w Częstochowie). Bezskuteczne w każdym razie były moje tłumaczenia, moja misyjna działalność uświadamiająca.
WWW(Jest drugie skrzyżowanie, skręcam więc w lewo).
WWWOddalone sylwetki znajomych zepchnęły na bok lęki, które jeszcze przed momentem zdawały się swym ciężarem mnie przygniatać, ciężarem nadopiekuńczych sloganów moralnej przestrogi oraz szeregu ubezwłasnowolniających paragrafów (także ciężarem graniczącego z szaleństwem poczucia winy) - wszystko to wróciło do normy, wszystko to na powrót zaczęło ważyć wyłącznie piętnaście gramów.
WWWInny wpis z notesu:
O rety! O rety! O rety! O rety!
Bóg nic nie widzi, jak Homer jest ślepy!
O rety! O rety! O rety! O rety!
Jak Al Pacino w „Zapachu Kobiety”!
2. NIEKOMPETENTNY STRAŻAK
WWWPokój, w którym obecnie przebywaliśmy, wyglądał mniej więcej tak, jak francuskie kawalerki na paryskich dzielnicach, do jakich na początku lat siedemdziesiątych XVII wieku tłumnie wprowadzały się całe rodziny afrykańskich emigrantów - tymi słowami w każdym bądź razie opisał go chłopak naszej koleżanki, do której tego wieczoru przyszliśmy. (Facet powinien był porządnie nad swymi komplementami popracować, nie wspominając już o znajomości elementarnych faktów historycznych). Francuzów wśród nas nie było, Murzynów również - nikt więc nie zgłaszał sprzeciwu, nikomu nie przyszło nawet do głowy, ażeby błyskotliwą uwagę nieznanego jegomościa korygować aroganckimi mądrościami. Byliśmy wyłącznie grupą zmarźniętych młodych Polaków, którzy zaprzedaliby duszę diabłu za jakieś ciepłe pomieszczenie. Czy to za francuską kawalerkę z afrykańskimi emigrantami, czy za afrykański namiot z francuskimi osadnikami - nieważne. Tak czy owak, przyznaliśmy rację chłopakowi naszej koleżanki:
WWW- Cholernie słuszna uwaga - powiedziałem, niedokładnie się rozejrzawszy.
WWWNastępnych dwadzieścia minut upłynęło na wymienianiu różnorakich podobieństw scenograficznych i architektonicznych, co skończyło się dosyć boleśnie dla pewnego dowcipnisia, który zastawiając przejście do przedpokoju fotelem urządził linię Maginota, po czym przeskoczył ją, i zaczął nam wygrażać i wyzywać od nazistów. Skąd mógł przecież wiedzieć, biedak, że pokrzykiwaniem swym rozdrażni przyczajonego w kuchni kundla, który niedużo myśląc postanowi zajść go od tyłu i ugryźć w kostkę? Maginot runął przerażony przed siebie, burząc ciężarem ciała fortyfikację. Ach, cholerna historia. Skubana lubi się powtarzać.
WWWPsy są zabawne. (Marszałek Pétain niebardzo).
WWWSiedziałem na prastarej kanapie, której przerdzewiałe sprężyska wciąż nabierając siły wrzynały mi się w tyłek. Spoglądałem ciekawsko na wyłaniający się mozolnie zza mgły dymu tytoniowego regał. Olbrzymi księgozbiór stwarzał wrażenie gotowego do nagłego upadku, w jakim ucierpieliby zarówno zgromadzeni przed jego obliczem klasyczni młodzi ludzie, do których należałem, co alfabetycznie poustawiani, tworzący jego oblicze klasycy światowej literatury, do których być może kiedyś należał będzie mój stary. Napisał na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat całą masę bestsellerów. Jego pierwsza książka, która okazała się wedle pewnego oczytanego krytyka literackiego: możliwe, że najbardziej interesującym debiutem bieżącego roku - została wydana w roku 1992. Tytuł: Daltonista ludzkich personaliów. Jakaś komisja sędziowska, w skład której wchodziło dziewięciu sędziwych jurorów, przyznała nawet ojcu nagrodę. Cieszył się nią tylko trzy tygodnie, gdyż po ich upływie komisja cofnęła werdykt prosząc o zwrot nagrody. Okazało się, że w głosowaniu nie wziął udziału dziesiąty członek stowarzyszenia, którego opinia miała być decydująca, leżał wtedy w szpitalu i dochodził do siebie po drugim w swym niekrótkim życiu zawale serca. Sędziwy rekonwalescent pobyt w klinice starał umilić sobie kartkowaniem wyróżnionej przez kolegów książki. Niestety nie był to dobry pomysł - nie tyle nawet dla mego ojca, co dla serca schorowanego jurora, który (jak większość staruszków) brodził po kolana w bagnie religianctwa. Starzec zarządził spotkanie nadzwyczajne, na które sam przybył z dyndającym ciśnieniomierzem w jednej, książką w drugiej dłoni, i sędziwych dziewięciu kolegów zrugał za wspieranie (w tym miejscu pozwolę sobie zacytować) prozy lucyferiańskiej. Biada grzesznikom! - grzmiał podobno na tamtym zgromadzeniu. Jak każdej innej książki ojca, tej również jeszcze wtedy nie przeczytałem. Wiedziałem jednak już wówczas, że jeżeli kiedykolwiek przełamię awersję, zacznę lekturę jego książek właśnie od Daltonisty ludzkich personaliów - nie dlatego, że to książka debiutancka, tylko z czystej ciekawości, czy z obiektywnego, bo z agnostycznego punktu widzenia, oburzenie świętej pamięci* jurora faktycznie było w tym wypadku słuszne i stanowiło odpowiedź na bluzgę pod adresem kościoła, czy raczej było niesłuszne.
WWW(Okazało się, że było niesłuszne).
WWWAż dwunastu tytułów pióra mego starego doliczyłem się w monstrualnych rozmiarów księgozbiorze, który mimo nękających mnie katastroficznych przewidywań wciąż pozostawał niewzruszenie stabilny. Między serią kieszonkowych wydań dramatów Szekspira a SŁOWNIKIEM TERMINÓW LITERACKICH było miejsce tych dwunastu książek. Ich właścicielka - sterana życiem matka naszej koleżanki - była obecnie w pracy na nocnej zmianie. Oddałbym wszystko, żeby móc zobaczyć minę tej kobiety w momencie, kiedy się dowiaduje, że syn jednego z, nie ma co ukrywać, dosyć znanych współczesnych prozaików polskich mieszka po przeciwnej stronie ulicy i raz na pewien czas przychodzi do niej z piętnastoma gramami marihuany. (Jak na przykład teraz - dziewiątego stycznia). Wie jak mam na nazwisko. Widocznie nigdy nie wpadła na pomysł, ażeby doszukiwać się jakiegoś między mną a moim przeklętym ojcem pokrewieństwa*. Być może było to wywołane faktem, że w jakiś sposób odbiegałem od stereotypowego dziecka pisarza, o ile w ogóle taki stereotyp istnieje. Albo czym innym. Na przykład powszechnością mego nazwiska. Bo jakby to było Hłasko, to miałbym się prawo dziwić. Ale nie jest. Stachurów jest mniej nawet niż nas, bo nas jest jak psów pełno.
WWWPozostawało mi więc pocieszać się myślą, że psy są zabawne.
WWW- Musimy z tym po feriach skończyć - powiedział mój znajomy. - Musimy z tym skończyć definitywnie. - (Miał na myśli częstotliwość, z jaką paliliśmy marihuanę). Przygasił rozdygotaną dłonią papierosa i kontynuował: - Nie wiem jak wy, ja mam już wystarczające dziury w pamięci, ledwie pamiętam, co wczoraj robiłem. - Chrystian nadzwyczaj często nad tym debatował i wygłaszał (wygłasza pewnie do dziś) podobne oświadczenia. Cały czas nawoływał wszystkich do natychmiastowego odwrotu, stojąc jednocześnie w pierwszym rzędzie i kierując ekspedycją, przesuwając się wciąż do przodu po nieprzetartych szlakach ryzykownych eksperymentów. Być może nazwałem to w sposób eufemistyczny, być może powinienem był powiedzieć, że błądził po mrocznym labiryncie uzależnień, my zaś razem z nim błądziliśmy.
WWW- Co prawda, to prawda, musimy przystopować - odpowiedział mu wówczas jakiś naiwniak, lecz kto to dokładnie był z moich znajomych, nie pamiętam, każdy bowiem mógł być autorem tego jakże fałszywego przekonania, że po feriach istotnie uda nam się trochę ograniczyć. (Sam mogłem nim być). Przeświadczenie to było u nas powszechne, często gęsto dyskutowane, lecz konsekwentnie przekładane w czasie, o przestrzeni już nie mówiąc. Była ona, czego nie można powiedzieć o czasie, niczym nieograniczona.
WWWMiałem już dosyć uporczywego wciskania się sprężyn w obolałe dupsko, więc wstałem rozprostować kości, których chrzęst zagłuszyło przerdzewiałe westchnienie niewygodnego materaca. Zatrzymałem się przy nieszczelnym oknie i, oparłszy się o lodowaty niczym tyłek pingwina cesarskiego parapet, badawczo wyjrzałem na zaśnieżoną ulicę. Widziałem stąd również własną kamienicę i własne okno, obecnie zasłonięte żaluzjami przez siostrę. Przed blokiem stał samochód matki, stał w dziwnym - nawet jak na zaparkowane, puste oraz zamknięte auto - milczeniu, jakie często jest spotykane pośród dotkniętych wypadkiem ludzi, których dopada szok pourazowy. Nasz samochód miał w sobie coś z człowieka, tym bardziej teraz, zwłaszcza teraz, kiedy rozległe wgniecenia jęły symbolizować typowo ludzkie ułomności. Rozbity reflektor przypominał nabrzmiałe sińcem oko, natomiast zdeformowana maska - szyderczy uśmiech kogoś, kto myśli wyłącznie o zemście. Matka ze stłuczki wyszła bez widocznych obrażeń na ciele, lecz na umyśle - znacznie gorzej. Stała się jeszcze bardziej (jak to jest w ogóle możliwe?) nerwowa i rozkojarzona, pochłaniała też większe niż dotychczas ilości kawy, której pobudzające właściwości przejawiały się w sposób niewłaściwy, żeby nie powiedzieć: destrukcyjny, o czym przekonały się dwie rozbite filiżanki oraz jeden rozbity talerz, rozsypana na podłogę herbata, rozdarty przy próbie wyjęcia worek od odkurzacza i unieruchomiona piekielnie mocnym uderzeniem dorosłej kobiety drukarka - mój prezent urodzinowy. PS faktyczna liczba ofiar nie jest znana i szalenie rozsądnym byłoby przyjąć, że może ich być znacznie więcej.
WWW- Chodź, palimy! - usłyszałem za plecami. - Porządny skręt mi się udał, bibułka kopci się jak należy i w ogóle wstyd się nie sztachnąć.
WWWSkręt rzeczywiście spełniał wszystkie unijne wymogi, więc chwyciłem go delikatnie, po czym sztachnąłem się, bo wstyd się było nie sztachnąć, nieprzyzwoicie głęboko. Płuca jak zwykle prędko rozpoznały kierujące mną łakomstwo, za które momentalnie zaczęły mi robić awanturę. Obezwładniający kaszel pchnął mnie w objęcia stęsknionej kanapy. Kiedy udało mi się go opanować, znów stałem przed sprawdzianem powściągliwości - skręt zdążył obejść pokój dookoła i z dostojeństwem olimpijskiego znicza czekał, bym go przejął. Jak przystało na prawdziwego sportowca - przejąłem, delikatniej tym razem ucałowałem i przekazałem dalej, ażeby ponownie okrążył zadymione pomieszczenie. Muzykę zagłuszyła chaotyczna serenada ku czci magicznej rośliny - chór podrażnionych oskrzeli i tchawic przy znacznie wzmacniającym melodykę utworu akompaniamencie śmiechów. Zaintrygowany tym hałasem kundel wbiegł do pokoju i począł nas obszekiwać, czym dodatkowo wkomponował się w niewątpliwie sprzeczny z upodobaniami szanującego się melomana koncert.
WWWTymczasem rozpalony został drugi skręt, zaś...
WWW(Koncert trwał dalej!).
WWW...trzeci był już w końcowej fazie przygotowań: przechodził przez szereg ostatnich zabiegów pielęgnacyjno-kosmetycznych. Czwarty? Wjeżdżał dopiero na taśmę produkcyjną. Piąty zaś figurował w naszych umysłach jako mglisty jeszcze wariant na przyszłość, która w zwykłym postrzeganiu rzeczywistości powinna była być całkiem niedaleka. Lecz skoro mowa o rzeczywistości - od niej żądaliśmy chwilowej separacji. Argumenty mieliśmy silne, na tyle w każdym razie silne, aby ten swoisty, rozgrywający się w naszych umysłach proces sądowy zdołać przedłużyć. Kwadrans czy dwie godziny? - kto by tam się nad tym zastanawiał. Czas był kwestią do tego stopnia relatywną, że nikt z nas nie widział nawet sensu w dochodzeniu oraz roztrząsywaniu notorycznie zachodzących w nim nieprawidłowści. Jeśli coś w ogóle napawało nas przestrachem, w żadnym wypadku nie była to tarcza zegarowa. Prędzej nasze własne wypowiedzi:
WWW- Chciałbym w przyszłości zostać strażakiem - palnął podczas degustowania trzeciego skręta milczący dotychczas Jacek. - Strażakowi przysługuje bezpłatne szkolenie na prawo jazdy, wcześniej idzie na emeryturę i dużo zarabia - dokończył. Jacek częstokrotnie dzielił się ze wszystkimi strażackimi ambicjami, które nigdy nie miały się spełnić. (Zresztą co tu dużo mówić - każdy z nas wciąż wspominał o własnych ambicjach, chyba że był właśnie zbyt zajęty samym myśleniem o nich: muzycznych, literackich, filmowych, teatralnych et cetera. Ale żeby obsesyjnie rozprawiać o służbie w straży pożarnej? Fakt, to był istny ewenement). Jacek był od nas odmienny jeszcze z innego powodu - nie miał żadnych nałogów! Widziałem go w rozmaitych sytuacjach: chlejącego, palącego, łykającego, wciągającego. Kiedy nadchodził jednak odpowiedni moment, kiedy tylko jeden krok dzielił go od przekroczenia praktycznie niedostrzegalnej dead line - zatrzymywał się. Tak sobie myślę, że jeśli coś kładło się cieniem na jego strażackich aspiracjach, to była to niezdolność do podejmowania ryzyka. Albo inaczej: zdolność do jego niepodejmowania. Idąc tym tokiem rozumowania, ja czułbym się w remizie jak ryba w wodzie.
WWWTymczasem rozpalony został trzeci skręt.
WWWJak w każdej opowieści o nałogach, nigdy niespełnionych ambicjach oraz daremnej walce z żywiołami, nadszedł czas, abym przedstawił wam takie uzależnienie, z którym nie sposób wygrać, taki zabójczy żywioł, którego nie sposób opanować, takie marzenie, które mocniej niż jakikolwiek narkotyk odurza - k o b i e t ę, ponieważ pomiędzy zadurzeniem a odurzeniem żadnej różnicy. Słowa te zostały ponoć skonstruowane na zasadzie bliskiego podobieństwa po to, ażeby choć trochę ułatwić życie poetom i pieśniarzom. Bez obaw: aby zachować równowagę oraz zapobiec pandemii nużących romansideł, zastosowano inną, lecz analogiczną zależność pomiędzy wyrazami egzaltacja i egzekucja. (Jako że następstwem jednego jest drugie - tu na myśli mam przede wszystkim użycie siły - postaram się być siłą rzeczy rzeczowy).
WWWWięc do rzeczy:
WWW- Już więcej nie powinniśmy palić - uznała przyszła matka moich dzieci, która nie miała bladego pojęcia, że ma być przyszłą matką moich dzieci, babcią moich wnuków i tak dalej. (Jak na człowieka bezdzietnego, poznałem naprawdę zaskakująco dużo przyszłych matek moich dzieci). Patrzyłem na nią tak długo, intensywnie oraz ostentacyjnie, póki nie przechwyciła tego spojrzenia. Pytającym gestem uniosła brew, a należy wam wiedzieć, że robiła to zawodowo. Jak wszystko zresztą.
WWWWtem przypomniałem sobie w odurzonym-zadurzonym umyśle słowa napisanej przeze mnie piosenki, do której od paru tygodni zgoła bezskutecznie próbowałem ułożyć rockową nutę:
Tak bardzo bym chciał, żeby ona była moja, że to jest istna paranoja
Tak wiele bym dał, żeby ją zdobyć, lecz ona się broni jak Troja! jak Troja!
WWW(Utworu tego nigdy nie udało mi się jednak ukończyć, albowiem w nieznanych okolicznościach tekst trafił szlag - zapamiętałem wyłącznie refren).
WWW- Masz cudowne oczy - palnąłem znienacka, zaskoczony bezceremonialnym typem własnej wypowiedzi. Odpowiedź była szybka, mechaniczna, jak gdyby wyćwiczona głębokim doświadczeniem:
WWW- Nie, są po prostu brązowe.
WWW- Mylisz się - zaprzeczyłem. - Mają połysk drogiego hebanu. - (Skąd mi tego rodzaju poetyckie porównanie przyszło do głowy, przysięgam: sam chciałbym wiedzieć).
WWWOdpowiedź-błyskawica:
WWW- Możesz mi wierzyć, że są po prostu brązowe.
WWWCóż, nie miałem siły polemizować, poza tym wyczerpałem przed momentem dożywotni zapas porównań poetyckich, więc tak czy siak byłem na przegranej pozycji. Pożar uczuć trawił spustoszałą ruinę mego wnętrza, natomiast jedyna osoba, która mogłaby nad nim zapanować, zgasić go wilgotnym całusem - nazbyt zajęta była drapaniem paznokciami tego skrawka materiału dżinsowego, pod którym kryło się kolano. Obserwowałem tę czynność z debilowatym, współczującym uśmiechem, który zdawał się mówić: „O, tak! Swędzenie to nic dobrego, niezwłocznie trzeba się podrapać. Wiem co mówię: wczoraj swędziały mnie plecy w tym miejscu, gdzie palcami nie dosięgniesz”. Nigdy przedtem bym nie pomyślał, że kobieta drapiąca się w rzepkę (ku ścisłości: w kolano) może być dla mnie źródłem wzniosłych, acz subtelnych stanów quasi-erotycznych, podobnych do tych, jakie osiągam podczas oglądania starych filmów Mike'a Nicholsa.
WWW- Palimy? - Jacek niepostrzeżenie skręcił następnego blanta, którego badał teraz z właściwą sobie nabożnością w świetle rozklekotanej, niebezpiecznie przybliżonej do dłoni lampki. Blues zagłuszał nasze myśli, które rozpierzchły się jak mrówki, we wszystkich kierunkach - czwarty skręt był siejącym chaos kijem w mrowisku. Przyszła matka moich dzieci była kijem w mrowisku. Wypita ćwiartka wódki też była kijem w mrowisku. Wielkie mrowisko ogarnięte jeszcze większym chaosem. - Halo, palimy?
WWW- Jacek... - zwróciłem się do niego - jak możesz zostać strażakiem, skoro dzień w dzień podpalasz?
WWWOn uśmiechnął się.
WWWJa machinalnie zacząłem drapać się po kolanie.
WWW(Swoim).
3. ONA JEST NICZYM KARTKA
WWWPrzyszła matka moich dzieci, której niewątpliwym atrybutem był połysk drogiego hebanu w oczach, uczęszczała ze mną do klasy w szkole licealnej. Szkoła ta była ze wszech miar specyficzna, dyrektor szkoły - apodyktycznym kabotynem w cętkowanym, żółtym krawacie. Samochód parkował w miejscu oznaczonym napisem: DYR. Budynek dzieliło z nami technikum chemiczne, którego uczniowie paradowali w białych uniformach i raz do roku organizowali festyn chemiczny. Bosiko też żeśmy mieli specyficzne - pokryte było układem okresowym pierwiastków. Pole karne było umowne. Bramkarz mógł łapać piłkę na pierwiastkach: sód, magnez, potas, wapń, rubid, stront. Albo: argon, chlor, krypton, brom, ksenon, jod - jeżeli grał w drużynie przeciwnej. Środkiem boiska był punkt wspólny innych pierwiastków: kobaltu, niekielu, rodu i palladu. (Kiedy graliśmy w koszykówkę, wszystko oczywiście wyglądało inaczej). Ów układ okresowy pierwiastków był rzekomo światowym rekordem, nieoficjalnym jednakże, albowiem dyrektor nie znalazł w nadwyrężonym budżecie szkoły środków na zgłoszenie kandydatury - niespełna tyciąca euro. Kiedy pewnego dnia nierozgarnięty biolog zaparkował samochód w miejscu oznaczonym napisem: DYR, dyrektor zmuszony był wjechać na boisko i zatrzymać się na pierwiastku fluor. (Widziałem zajście z okna w sali matematycznej). Od tamtej pory na pytanie, co zawdzięczam szkole*, najczęściej odpowiadam, że widok zamożnego skurwiela w cętkowanym, żółtym krawacie, parkującego mercedesa na prawdopodobnie największym układzie okresowym pierwiastków świata.
WWWNiestety nie udało mi się ukończyć tego liceum. Wyrzucili mnie.
WWWSzkoła nie miała dobrej renomy. Ja - tym bardziej.
WWWSpecyficzny był również ten fragment mojego życia, kiedy do niej chodziłem. Jest to związane z obcowaniem nie tyle z monstrualnym układem okresowym, co z przyszłą matką moich dzieci, dzięki której przestałem postrzegać kobiety jako jedyny sposób zaspokojenia własnych potrzeb, co tu dużo mówić - potrzeb czysto hormonalnych. Żebym tylko nie został niewłaściwie zrozumiany: byłem, jestem i zapewne do śmierci pozostanę już osobnikiem heteroseksualnym. Otóż przestałem postrzegać kobiety jako jedyny sposób zaspokojenia własnych potrzeb hormonalnych nie dlatego, że coś mnie w nich przestało podniecać albo że niespodziewanie zacząłem się podniecać mężczyznami, zwierzętami bądź dziećmi, lecz dlatego, ażeby móc samego siebie zacząć postrzegać jako jedyny sposób zaspokojenia potrzeb kobiecych. Jakby to skomentował Freud - nie wiem, dyrektor powiedziałby: obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. Czyli co by się zmieniło? W zasadzie nic. Byłem tego całkowicie świadom, przyszła matka moich dzieci również była świadoma, Freud też, tylko dyrektor by tego nie wiedział. Ale... - jakby to skomentował Randle Patrick McMurphy, tragikomiczny bohater mej ulubionej książki, na podstawie której nakręcono mój ulubiony film z moim ulubionym aktorem w roli głównej - ...przynajmniej się, kurwa, starałem!
WWWAktorem tym był Jack Nicholson.
WWWO, tak! próbowałem się zmienić! Otóż próbowałem się zmienić i niekiedy wydawało mi się nawet, że naprawdę się zmieniam, że szlachetnieję w błyskawicznym tempie, z dnia na dzień, ba, z minuty na minutę, że niebawem stanę się człowiekiem absolutnie wolnym od tych wszystkich prymitywnych, obmierzłych żądz, człowiekiem dojrzałym, bezgrzesznym i szarmanckim. Przyznaję: powierzchowna była to metamorfoza, powierzchowna, bo nie obejmowała swymi szlachetnymi mackami życia codziennego. Ograniczała się do tych tylko jego obszarów, które odpowiadały za relacje z kobietami. Jeżeli zaś mowa o moim barwnym życiu towarzyskim, ono kierowane było procesem odwrotnym do wspomnianego procesu uszlachetniania. Ale... - jakby to skomentował R.P.McMurphy, pewien tragikomiczny bohater pewnej tragikomicznej książki - ...musiałbym chyba zaszyć sobie portki. (McMurphy zmienił się dopiero pod koniec powieści - pomogły mu w tym elektrowstrząsy, których raczej w moim przypadku nie brałem pod uwagę).
WWWA tak się, psiakrew, starałem!
WWW- Jutro jest ten sprawdzian z niemieckiego, tak? - pytałem ją z oszukiwanym wyrazem akademickiej ciekawości na gębie, co kompletnie nie współgrało ze swobodnym, poniekąd być może nonszalanckim podejściem do szkoły, z którego zawsze słynąłem i którego byłem niezmordowanym zwolennikiem. (Skąd czerpałem uzasadnienie dla tego radykalizmu, wolę nawet nie wspominać, gdyż jest to problematyka zbyt rozległa, ażeby zawrzeć ją w kilku zdaniach - począwszy od błędnego systemu oceniania, przez nietrafnie sporządzony kanon lektur, kończąc na nieudanym eksperymencie, czyli zdeformowanym płodzie, z którego rozwinął się potulny, acz szkaradny potworek, a potworek ten zowie się matura). Kiedy więc pytałem o terminy sprawdzianów, wyglądać musiałem niczym ateista, który wysławszy na adres parafii wypełniony akt apostazji i zrzekłszy się definitywnie Boga Pana Naszego, pyta wiernych o godzinę mszy.
WWWSkoro w grę nie wchodziło nawrócenie, to co?
WWWŚwiętej pamięci dziadzio rzekłby: ko-by-le-ca-co. (Odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie, fundamentalne pytania zawsze szukałem nie u Freuda, Fromma ani Junga, lecz właśnie u pradziadka). Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że te częste pytania (kierowane do przyszłej matki moich dzieci, nie dziadka) odnośnie terminów prac klasowych, zastępstw albo skróconych zajęć traktowała jako jeden z moich osobliwych dowcipów. Kto wie, może całego mnie traktowała jako pewien osobliwy dowcip, których przecież pełno jest w tych zwariowanych czasach, w jakich przyszło nam się urodzić, egzystować i umrzeć.
WWWPrzychodziłem do szkoły przede wszystkim po to, żeby zobaczyć się ze znajomymi, by się z nimi tłoczyć w cuchnącej uryną toalecie i palić co przerwę tytoń, by z nimi wypić w szatni po dwa piwka przed zajęciami z wychowania fizycznego i dwa po, niekiedy najarać się zielskiem na parkingu i postudiować potem prawdopodobnie największy układ okresowy pierwiastków albo pograć w jakąś strzelankę na komputerach w sali informatycznej, zaś w międzyczasie - uprzykrzyć życie naszej arbitalnej matematyczce - Siwusze, demonicznej wprost kobiecie.Przykładowo:
WWWQ1, Q2 czy Q3? - spytała kiedyś Siwucha.
WWWQ2 mać - odpowiedziałem i tym niewinnym żartem po raz pierwszy zarezerwowałem sobie miejsce siedzące w gabinecie dyrektora. Właśnie wtedy usłyszałem z jego ust, że czas na zmianę, że czas na obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. (Celsjusza chyba! - pomyślałem wówczas. - W piekle! Ty i Siwucha!).
WWWPrzyszła matka moich dzieci, wcale nie podzielając mej nienawiści do Siwuchy, chętnie pomagała mi jednak na pracach klasowych z matematyki, które miałem głęboko w dupie. Ja w ramach rekompensaty pisałem dla niej wypracowania na język polski. (Czyżbym był winny drobne sprostowanie? Otóż język polski był jedynym przedmiotem, z którego byłem całkiem mocny. Być może zawdzięczałem to staremu, który mimochodem obciążył mnie genami humanistycznymi, być może dwutygodniowemu pobytowi w Augustowie, gdzie to z nudów zacząłem tak niewinnie zapowiadający się romans z czytaniem).
WWWAni na sekundę nie zapominając, czym grozi egzaltacja, spróbuję po krótce opisać przyszłej matki moich dzieci urodę. Mówię: spróbuję, gdyż wiem, że brak mi talentu, abym mógł powiedzieć: opiszę. Obawiam się, że prostactwem swoich słów okaleczę to, co jest tak bardzo delikatne, że wystawię przekłamane świadectwo, że nazbyt często brudzę sobie dłonie rzeźbieniem w gównie, że spieprzę teraz, kiedy spieprzyć nie mogę, że zbyt mocno zacznę tłuc dłutem o kruchą skałę, stracę i minerały skały, i rozum skamieniały. Ryzyko jest olbrzymie, lecz zobowiązanie jeszcze większe. Ale spieprzyłby to sam Michał Anioł. (Tym staram się pocieszać).
WWWTak więc! - przyszła matka moich dzieci:
WWWByła niższa ode mnie jakieś siedem, osiem centymetrów. Gęste, wyrudziałe, siegające do ramion włosy często spinała w kok, często rozpinała, żeby zdecydowanymi ruchami rozczesać, wygładzić oraz ponownie spiąć. Czynności te nie uchodziły mej uwadze, każdy tego typu zdecydowany, rozczesujący ruch śledziłem w tak głębokim skupieniu, że niekiedy zdawało mi się, iż to moja dłoń nurzy w odmętach falistych włosów. (Jedno natomiast jest pewne: jakbym równie skrupulatnie śledził to, co dzieje się na tablicy, dziś - pomimo dyskalkulii - mógłbym wykładać matematykę). Spod grzywki, która była na kształt kurtyny niespotykanej dotąd jakości materiału, spoglądały niepewnie hebanowe oczy, nieśmiały jak czteroletnia dziewczynka teatralny aktor, nieświadomy własnego talentu i głuchy na dzikie owacje rozanielonej publiczności. Winna temu była nie pruderia, lecz niewiedza - to akurat nie ulega wątpliwości. Wiedziała natomiast doskonale, do czego powinien służyć kosmetyk. Pragnę przez to powiedzieć tylko tyle, że przyszła matka moich dzieci zamiast przesadnego sztafirowania - skądinąd drażniącego co subtelniejszych estetów, szukających wzniosłych doznań w tym, co naturalne oraz trochę zacofane - kosmetyków używała wyłącznie do delikatnej korekty: na pełne, kobieco wydęte usta najczęściej nakładała trochę malinowej szminki, której barwa w połączeniu z pigmentem tworzyła coś, co nazwałbym karmazynową słodyczą; gładką, niczym nieskażoną cerę, która żadnych istotnych upiększeń raczej nie potrzebowała, nieznacznie tylko pudrowała w okolicach kości policzkowych - tyle całego makijażu. Manicure? Wyłącznie niezbędna pielęgnacja - dbałość o skórki, czasem neutralny kolorystycznie lakier, aczkolwiek bez akrylowych fanaberii albo niewygodnych tipsów.
WWWByłem niegdyś świadkiem całkiem zabawnej wymiany zdań:
WWW- Gdzie wczoraj byłaś? - spytał mężczyzna.
WWW- Byłam u manicurzystki - dumnie odparła kobieta. - Nie widzisz?
WWWMężczyzna nie wiedziałby pewnie gdzie powinien szukać dowodów, lecz kobieta zapobiegawczo przystawiła dłoń pod jego kulfoniasty nos.
WWW- Podobają ci się?
WWW- Paznokcie? - upewnił się ignorant, lecz nie doszukawszy się innej możliwości rzekł prędko: - Tak, ładne. Ale wcale niepotrzebne. - (Mówiąc to, miał na myśli tipsy).
WWW- Kobiety muszą przecież dbać o paznokcie! - usprawiedliwiała się kobieta.
WWWWtem błyskotliwie odpowiedział mężczyzna:
WWW- Ano muszą - przyznał. - Ale o swoje własne.
WWWKoniec całkiem zabawnej wymiany zdań.
WWWOszczędna więc w kosmetyce przyszła matka moich dzieci, zaoszczędzony wskutek tej kosmetycznej ascezy czas poświęcała raczej kolczykom oraz bransoletom. Musiała mieć ich mnóstwo, bo każdego dnia przychodziła do szkoły w innych: różnych - choć nigdy nie przesadnie dużych - rozmiarów i różnych kształtów kolczykach (w grę wchodziły wyłącznie uszy) oraz różnych kolorów i z różnorakich materiałów bransoletach. Był wietrzny, nieprzyjemny październikowy poranek*, kiedy idąc w kierunku szkoły spostrzegłem przyszłą matkę moich dzieci i z dziwnym uczuciem niepokoju uświadomiłem sobie, że poznałem ją nie po twarzy, nie po włosach, nie po skórzanej kórtce z podciągniętymi pod same łokcie rękawami, nie nawet po sposobie poruszania, lecz właśnie po tych licznych bransoletach. Tego samego dnia miałem okazję lepiej się im przyjrzeć, bowiem do szkoły nie dotarła przyszłej matki moich dzieci koleżanka z ławki. Jako że nie nosiłem podręczników, mogłem przysiąść się nie wzbudzając tym niczyich podejrzeń. Więc: przy samym nadgarstku złoty łańcuszek, dalej - srebrna bransoleta z wygrawerowanymi inicjałami, następnie - w cholerę poprzeplatanych ze sobą białych i czarnych plastikowych bransolet, do tego jeszcze jedna, ostatnia bransoleta, po raz kolejny srebrna, bez inicjałów, lecz z jakimś...
WWW- Liczysz? - spytała, kiedy wpatrywałem się w nie i próbowałem rozczytać miniaturowy napis na srebrnej bransolecie, który był bodaj jakąś sentencją. Sytuacja miała miejsce na przedostatniej godzinie, na matematyce.
WWW- Nie chce mi się - odparłem. - Nie potrafię.
WWW- Siedemnaście - wyjaściła szeptem.
WWWSiwucha - rzecz oczywista - nie tolerowała żadnych rozmów, nawet prowadzonych szeptem, nawet, albo może przede wszystkim prowadzonych półszeptem. Operowała zaś słuchem całkiem przyzwoitym, gdyż bez większego problemu wychwyciła nasz praktycznie niesłyszalny ćwierćszepcik. Rozjuszony babsztyl przeszył przyszłą matkę moich dzieci gniewnym spojrzeniem, w którym to niepodobna dostrzec było chociażby cień starczej wyrozumiałości. Chłodnym niczym matematyczna kalkulacja wzrokiem taksowała ją przez dłuższą chwilę. Wyglądem przypominała teraz rewolwerowca, doświadczonego łowcę głów ze starych westernów, psychopatycznego szeryfa, który wiele lat temu zszedł z prawej drogi konstytucyjnej sprawiedliwości, by wszystkim koniokradom, rabusiom oraz innym, często mniejszym opryszkom móc strzałem w kolano wymierzyć słuszną karę. Byłem zmuszony jakoś zareagować, ponieważ istniało spore prawdopodobieństwo, że przyszła matka moich dzieci rychło zamienić może się w kamień.
WWW- Allah Akbar! - krzyknąłem. - Marg Bar Diktator!* - Metody miałem faktycznie zgoła dziecięce, lecz bez wstydu to przyznaję, bo czegóż miałbym się wstydzić, że pozwolę sobie spytać, skoro dziecięce metody skutkowały? Wściekła się!
WWW- Wynik! - rzuciła bulgocząc jak czajnik z wrzątkiem. - Jaki jest wynik zadania?!
WWW- Siedemnaście - odpowiedziałem pewnym siebie głosem. - Wynik zadania, szanowna pani profesorko, to liczba siedemnaście - dokończyłem. Wynikiem zadania w żadnym wypadku nie była jednak - ku szczerej uciesze moich kolegów - liczba siedemnaście. Wynikiem zadania - ku równie szczerej uciesze Siwuchy - było S40 = 21 640, cokolwiek by to ścierwo miało oznaczać. Usta szanownej pani profesorki wykrzywiły się w czymś, co miało być chyba uśmiechem; zademonstrowała wszystkim swoją protezę, dzięki której mogła bez trudu przeżuwać (choć jest to już tylko i wyłącznie mój własny domysł) surowe niczym własne usposobienie mięso, po czym przeszła do wypełniania standardowej w takim wypadku procedury: bazgranie w zeszycie uwag i bełkotanie reprymend.
WWW- Miałam na myśli bransolety - powiedziała przyszła matka moich dzieci, korzystając z hałasu, jaki wywołany został mym wystąpieniem. - Siedemnaście bransolet!
WWW- Wiem.
WWW- Wynik zadania to S40 = 21 640! - pokładała się ze śmiechu.
WWW- Pieprzyć ten cholerny wynik! Słuchaj: mam propozycję...
WWW- Zaczynam się bać. - (Chyba naprawdę czasem się mnie bała, była wobec mnie nienaturalnie wręcz wstydliwa, żeby nie powiedzieć: nieufna).
WWW- ...przejdziemy się po lekcjach na piwo - stwierdziłem, byłem święcie bowiem przekonany, iż tylko stanowczym, pewnym siebie i bezkompromisowym zachowaniem utoruję sobie do niej drogę. (W porządku, w rozluźniających właściwościach alkoholu też pokładałem pewne skryte nadzieje). Skubaniutka trzymała mnie w niepewności przez całą następną godzinę lekcyjną, zwlekała z udzieleniem odpowiedzi, na którą czekałem w pozorowanej pozie lekceważącej obojętności, przez cały ten czas starannie układając sobie w głowie plan, wedle którego przebiec miałoby nasze spotkanie. (Marnym byłbym jednak planistą). Niecierpliwiłem się i denerwowałem, miętoląc w palcach papierosa, mentolowego cieniasa, którego udało mi się wyprosić od pewnej farbowanej koleżanki, klącej jak szewc różowej lafiryndy, między piersiami której chciałem zamieszkać; nie rozstawała się ona z błyszczykiem do paznokci, szmineczką, różowiutkim lustereczkiem oraz mentolowymi papieroskami. (Należy w tym miejscu zaznaczyć, iż był to taki okres, kiedy co miesiąc rosła akcyza na wyroby tytoniowe, co powodowało deficyt towaru w coraz to lżej zamglonej dymem męskiej toalecie).
WWWAleż chciało mi się palić!
WWWWiara w spotkanie malała wprost proporcjonalnie do czasu, jaki dzielił nas od tego cholernego dzwonka, minutę przed którym spytałem:
WWW- Więc jak? Idzieszna to piwo?
WWW- Jeszcze nie wiem.
WWWMyślałem, że mnie szlag jasny trafi! Straciłem już wszelką nadzieję, zaś mozolnie budowany plan naszego spotkania runął jak domek z kart. Szybko ułożyłem odpowiedź na odmowę, bo już odmowy spodziewałem się wyłącznie. (Cóż, ja i tak nie posiadam enzymów trawiących alkohol - miałem zamiar powiedzieć, co byłoby oczywiście wierutną brednią, bo enzymy moje miały się znakomicie, dzień w dzień dostarczałem im strawy). Tymczasem minęła ostatnia minuta lekcji, po której rozbrzmiał dzwonek.
WWW- Więc jak? - spytałem profilaktycznie. - Idziesz na to piwo?
WWW- Idę - odparła.
Odrobinę pospieszyłem się z odpowiedzią:
WWW- Cóż, ja i tak nie posiadam enzymów trawiących alkohol.
WWW- Więc po co zapraszasz mnie na piwo?
WWW- Chcę cię upić - odpowiedziałem z szelmowskim uśmiechem, reflektując się w samą porę. Aby podtrzymać wizerunek człowieka całkiem obojętnego, również paru innym osobom zaproponowałem piwo, oczywiście mając przy tym cichą nadzieję, że nikogo nie uda mi się namówić. Ostatecznie towarzyszyć nam miało dwóch kolegów oraz wspomniana już farbowana koleżanka, kląca jak szewc różowa lafirynda, której zawdzięczałem mentolowego papierosa oraz parę razów natchnionego branzlowania. Mimo że trudno było nazwać ją ładną, dziwnym sposobem pociągała nas wszystkich. Była wychudzona; wszystkie kości na wierzchu, rączki szczupłe jak łamliwe gałęzie, które lecą człowiekowi na głowę podczas najlżejszego podmuchu wiatru, rachityczne nogi natomiast skrywać musiały jakąś mistyczną tajemnicę i często myślałem, że fajnie byłoby ją zgłębić. Jeśli chodzi o kolegów, którzy się wtedy z nami zabrali, trudno mi cokolwiek o nich powiedzieć, nawet nie pamiętam już ich imion. Wzięli sobie po dwa mocne piwa, to pamiętam. Lafirynda wzięła jedno smakowe.
WWW- Jakie chcesz? - spytałem przyszłą matkę moich dzieci. - Jakie i ile?
WWW- Nie wiem.
WWWWziąłem wobec tego czteropak dla mnie i czteropak dla niej. Pełnoletność w moim przypadku nastąpić miała dopiero za parę miesięcy, lecz sprzedawczyni mnie znała, nie było żadnych problemów. Był natomiast pewien problem ze znalezieniem miejsca, w którym zakupiony browar można byłoby wypić tak, żeby nie fatygować przy tym bez potrzeby służb prewencyjnych.
WWW- Chodźmy tam gdzie zawsze - zwróciłem się do dwóch kolegów, w towarzystwie których czasem chodziłem na wagary. Potrzebowałem ich aprobaty, gdyż miejsce nie było nazbyt wyszukane ani tym bardziej bezpieczne, ciężarem odpowiedzialności pragnąłem się podzielić, żeby samemu trzykrotnie lżejszy móc dźwigać. Kolesie nie znali okolicy, toteż chętnie przystali na moją propozycję, którą w istocie był otoczony zewsząd przysadzistymi blokami trzepak, z jakiego rzadko kiedy ktokolwiek korzystał, graniczący z marmurowym śmietnikiem, z jakiego nie dosyć, że korzystano nader często, to przeważnie w sposób niewłaściwy. Oznaczało to smród niecodzienny. Stęchły odór ludzkiego moczu mieszał się z intensywną wonią jesiennego listowia, po którym stąpać należało ostrożnie, kroki stawiać rozważnie, albowiem na intensywną woń jesiennego listowia składało się to, co niegdyś było psim żarciem i, jeśli dać wiarę pogłoskom na temat psich zboczeń, dalej w pewnym sensie nią było.
WWWPsy są zabawne śmierdziele.
WWWRóżowa lafirynda przy każdym łyku smakowego piwa, które w gruncie rzeczy było symbolicznie zakrapianą alkoholem oranżadą, krzywiła się jak przy wódce. Szybko nią zakręciło. Budziła swym zachowaniem niesmak przechodniów, którzy rzuciwszy w naszym kierunku pogardliwe spojrzenie przyspieszali kroku. Strasznie głośno przeklinała. Przyszła matka moich dzieci porozumiewawczo się tylko do mnie uśmiechała. Miałkie do tego czasu prowadziliśmy rozmowy. Literaturę czytaliśmy skrajnie odmienną, muzyki słuchaliśmy też skrajnie odmiennej: przyszła matka moich dzieci najchętniej rozmawiałaby o pierdołowatych wypocinach tego powtarzającego się moralizatora Paula Coelho albo o zbawiennych dla duszy właściwościach dziewiątej symfonii Beethovena; jeśli chodzi o mnie, to wolałem czytać powiedzmy Wieniedikta Jerofiejewa, słuchać zaś - Raya Charlesa. Dyskusja nasza nie miała prawa więc być konstruktywną, bo czy konstruktywnie pogada anioł z szarlatanem, czy dojdą do porozumienia głuchy z niewidomym?
WWWByłem ślepym antychrystem.
WWWPrzyszła matka moich dzieci była głuchym darem niebos.
WWW- Czas na mnie - zakomunikował kolega, opróżniwszy drugą butelkę.
WWW- Pójdziemy razem - zaproponował drugi. - Tylko daj dopić.
WWW- Byle szybko.
WWWJuż ich nie zatrzymywałem, liczyłem tylko, że różowa lafirynda zabierze się razem z nimi. Tak się też stało: rozpaliła kolejnego mentola, rzuciła parę wulgarnych słów pod adresem kobiety, która wyglądała przez okno i która z całą, kurwa, pewnością patrzyła w naszym kierunku, po czym bez słowa ruszyła w ślad za tamtymi. Kroczyła niestety nieuważnie - intensywną woń jesiennego listowia przemycić musiała do autobusu, który właśnie zajeżdżał na przystanek. - Ja pierdolę! - krzyknęła na pożegnanie. Wreszcie zostałem sam na sam z przyszłą matką moich dzieci, która w żaden sposób nie kryła zażenowania, jakie wzbudziło w niej zachowanie klącej jak szewc różowej (do tego także śmierdzącej teraz psim gównem) lafiryndy.
WWW- Musiałeś ją zapraszać? - spytała.
WWW- Głupio byłoby nie zaprosić.
WWW- Miejsce wybrałeś właściwe - naigrywała się. - Adekwatne do takiego towarzystwa, to trzeba przyznać.
WWWZgrzytało nam pod butami morze potłuczonego szkła, szczątki wszystkich bodaj butelek świata, odłamek na odłamku. Gorzkiej żołądkowej litr, czystej ćwiarteczka, mocnego piwa element denka, smakowego - prawie cała szyjka. Owalny kształt taniego, bowiem kosztującego raptem pięć pięćdziesiąt wiśniowego wina pękł pod naciskiem mej podeszwy. Była to swego rodzaju zemsta za miniony weekend, kiedy to wskutek nadmiernych ilości taniego wiśniowego wina, za które zapłaciłem w piątkowy wieczór równiusieńko jedenaście złotych, dopłacić musiałem w sobotni poranek potwornym kacem, pod naciskiem którego pękał owalny kształt mej głowy.
WWW- Tydzień temu było tu wesoło - zauważyłem.
WWW- Jesteś, mam przez to rozumieć, częstym tutaj bywalcem?
WWW- Można tak powiedzieć - przyznałem. - Jakie się rzeczy czasem działy na tym podwórku - doprawdy szkoda gadać! Stąd właśnie po raz pierwszy odwieziony zostałem na komendę.
WWW- Czyli jesteś też częstym bywalcem komisariatów? - Zdarzyło mi się trzy albo cztery razy, więc częstym bywalcem chyba nie jestem.
WWW- Mam nadzieję, że dziś na komendę nie trafimy.
WWW- Ryzyko jest znikome - powiedziałem takim tonem, jakbym dzień w dzień robił rachunki prawdopodobieństwa, po czym wyjąłem z plecaka trzecie już piwo. Przyszła matka moich dzieci dopiero kończyła pierwsze.
WWW- Tak więc czym sobie wtedy zasłużyłeś?
WWW- Spożywaniem alkoholu i demolowaniem - wypaliłem. - To znaczy: nie ja! Jako że nie piłem tego dnia ani nie demolowałem, mogłem czuć się bezpiecznie. Prawdę powiedziawszy dotarłem do znajomych jakieś dwie minuty przed strażnikami miejskimi, nie zdążyłem wobec tego nic jeszcze przeskrobać.
WWW- Obyło się bez mandatu?
WWW- Owszem - przyznałem. - Wzięli mnie na dmuchanie - nic nie wykazało. Ale tak czy siak, musiał mnie odebrać opiekun, przyjechał więc stary i mimo pozytywnego wyniku testu trzeźwości, mojego oczywiście, bo jemu bankowo by coś wykazało, więc mimo pozytywnego wyniku testu trzeźwości mój stary podpisać musiał oświadczenie, że od tej pory się mną zajmie. - Starałem się mówić wartko, potoczyście, lecz wlewałem trzecie już piwo na wciąż pusty żołądek, dopadł mnie na domiar złego dobrze znany pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i pod wszystkimi równie znienawidzony problem: gadasz sobie z kobietą, na której chcesz zrobić najlepsze wrażenie i na spotkanie z którą czekałeś niekiedy całymi miesiącami, gadasz tak sobie, piwko żłopiesz i napełniasz pęchcerz. Wtedy pęchcerz wysyła do mózgu jakże czytelny sygnał: opróżnij mnie, opróżnij mnie prędko, bo pożałujesz! Ty zaś o niczym innym potem myśleć już nie możesz, jak wyłącznie o tym, że przestraszliwie chce ci się lać. (I mów tu - człowieku! WWW- w takiej sytuacji wartko i potoczyście!).
WWW- Ojciec twój to alkoholik?
WWW- Chleje za trzech! - odparłem, czując, iż potrzeba pójścia na stronę staje się coraz bardziej nagląca. - A twój czym się zajmuje?
WWW- Jest psychoterapetuą. - (Jak później miałem się dowiedzieć, człowiek ten był znanym psychologiem, autorem kilku książek i mnóstwa nowatorskich teorii w tych książkach zawartych).
WWWWiłem się chyba jak piskorz, bo prędko spytała:
WWW- Chcesz mi o czymś powiedzieć? Wyglądasz jakoś dziwnie.
WWW- Zaraz się zleję! - wyrwało mi się ze zdławionej piersi, trochę nazbyt głośno mi się wyrwało, po czym z cierpkim uśmiechem co rychlej popędziłem w zarośla, stąpając jednak ostrożnie, kroki stawiając rozważnie.
WWWWróciłem czując się jak nowonarodzony.
WWW- Tak się zastanawiam, co twoi koledzy wtedy demolowali...
WWW- Cholera wie - odparłem siłując się z rozporkiem. - Czemu pytasz?
WWW- Zwykła ciekawość. Głupio tak demolować.
WWWSposób, w jaki werbalizowała myśli, daleki był od potoczystego. Właśnie otwierała trzeci browar, po którym wedle mych szacowań pozwolić miała sobie na odrobinkę subtelnej swawoli, choćby kwadransik odważnej kokieterii. (Dla niej byłaby to swawola rozwiązła, dla mnie - nadzwyczaj powściągliwa). Kalkulacje te okazały się jednak chybione, trzecie piwo pomogło jak umarłemu kadzidło, zaś ów kadzidalny dym do dziś mnie w oczy szczypie - ileż bowiem podłości było w mych zamiarach!
WWW- A ty? - spytała.
WWW- A ja co?
WWW- A ty często demolujesz, kiedy się schlejesz?
WWW- Rzadko - odparłem. - Bardzo rzadko. Ale to miło z twej strony, że nie dopuszczasz do siebie myśli, iż mógłbym takie głupstwa robić na trzeźwo. Niektórzy mogą. Zdarzyło mi się, muszę przyznać, parokrotnie szybę wybić, parokrotnie znak drogowy z ziemi wyrać lub ze słupa zdjąć, zwinąć tabliczkę z autobusu mi się zdarzyło, raz nawet w nielegalny sposób zdobywszy siekierę odrąbać kasownik w tramwaju. Otóż zdarzyło się i za każdym razem pod znacznym wpływem alkoholu, jednocześnie nigdy nie tknąłem własności prywatnej, tylko mienie publiczne.
WWW- Usprawiedliwiasz się - stwierdziła.
WWW- Ja tylko odpowiadam na twoje pytanie! Więcej szkód przeze mnie wyrządzonych nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję, miasto stołeczne Warszawę przepraszam, Hannę Gronkiewicz-Waltz, miasta naszego Panią Zastępów również! Obiecuję natychmiastową mego zachowania poprawę! - prawie wykrzyczałem, czym udało mi się ją rozbawić.
WWW- Straszny z ciebie leń - oznajmiła opanowawszy spazm gardła, do tego bowiem stopnia rechotała. - Mógłbyś mieć naprawdę dobre oceny.
WWW- Tylko nie zaczynaj! - odparłem lekko poirytowany tym, że tematem naszej rozmowy znów jest przeklęta szkoła. (Liczyłem na kwadransik odważnej kokieterii, doczekałem się półgodzinnego wykładu o jakże poważnych konsekwencjach, jakie płyną z bagatelizowania szkolnych obowiązków? - myślę sobie).
WWW- Jesteś świadom, jakie są konsekwencje...
WWW- Czy ten wykład można bę
CZERWONY OPEL CORSA '97 [OBYCZAJ]
1
Ostatnio zmieniony sob 20 lut 2010, 23:19 przez Szewczyk, łącznie zmieniany 1 raz.