Czas zostawia na świecie piętno. Blizny te szczególnie widać na ludziach, świadkach tego, co zgotowała im historia. Życie bez niej okazuje się jednak niemożliwe. Bo żyjemy dla prawdy. Przynajmniej taka jest odgórna trasa, z której niestety zbyt często zbaczamy. Ja ze swojej zboczyłem już dawno, ale nie miałem odwagi wrócić na właściwy tor.
Dawno byłem kimś, wielką szychą postawioną na piedestale kłamstwa. Kiedyś nazywano to urzędnikiem. Zajmowałem się czymś, czym się nie chlubię. Podpisałem kontrakt z diabłem. Pal licho gdybym spisał to własną krwią! Krucyfiks spisano krwią całego świata. Wszystkich ludzi bez wyjątku, bez żadnego wyjątku.
Wiatr tańczy w koronach drzew z malowanymi ogniem liśćmi.
Może kiedyś coś by się udało, gdybym mógł zmienić swoje decyzje.
Ocieram spływające z twarzy łzy. Niepotrzebnie z resztą, niech lecą! Wiadomo, że spoczną w wykarczowanej prawie do reszty dżungli mojej brody. Kiedyś była tak bujna.
Ludzie, których poświęciłem nigdy nic nie mówili. Zawsze mieli tylko coś takiego w spojrzeniu – melancholię. Żaden nigdy mnie nie wyzywał, nigdy nie złościł się… Zawsze płakali, tak jak i ja teraz. Płakali nad sobą? Nie sądzę, bo byli to ludzie silni, silniejsi ode mnie – postawnego wieprza w marynarce, na którą ich często nie było stać. Silni ludzie nie płaczą nad sobą, ale sądzę samolubnie, że płakali nade mną. Płakali nad moim życiem. Tylko, dlaczego? Czy w ostatniej chwili tuż przed wyrokiem nie myśli się o sobie?
Niedługo i mnie przyjdzie się o tym przekonać.
Skazańców było zbyt wielu, bym mógł ich zliczyć, a tych, których byłem wrogiem było jeszcze więcej. Tysiące życzyły mi śmierci, kiedy przeszły za granicę życia, za moje biurko. Miałem zawsze do niego wielki sentyment, spędziłem przy nim większość życia, niegodziwego bytu, pamiętam każdą plamę na blacie, każdą rysę. Lepiej, że go już nie ma. Wraz z nim zniknęły namacalne dowody mojej przeszłości, ale te najważniejsze pozostają.
Nie zapomnę o przeszłości, to niemożliwe. Nikt nie może uwolnić się od siebie.
Raz postąpiłem inaczej, na przekór schematycznej wersji prawdy, tej widocznej na zbitej tafli lustra.
Byłem raz na przyjęciu. Głupiej napitce u diabelskich posłańców. Grała muzyka, a wysłannicy piekieł bawili się w najlepsze, a z nimi ja. Usłyszałem krzyki, odgłosy bójki. Jakaś kobieta kłóciła się z jednym z nas – sprzymierzeńcem zła. Nie wiedziałem, o co chodziło, w każdym razie podszedłem.
- Przyjacielu! – przerwałem tą komiczną sytuację. Wyglądało to tak, jakby mysz tłumaczyła kotu, że nie wolno mu się żywić myszami.
Puścił jej łokieć i zasalutował przede mną. Machnąłem ręką przy czole. Kazałem mu odejść.
- Życie pani niemiłe! – krzyknąłem. Ludzie zwykle reagowali na taki to wybuchem emocji, skrajnych emocji. Płakali, bili się w pierś, padali na kolana, błagali o litość.
Ona nawet nie spuściła oczu. Ciągle zerkała na mnie z dumą, przechodzącą nawet w zuchwałość i litość. A miałem raz odpuścić! Nie pozwoliła mi na to.
- Odpowiedz kobieto! – wrzasnąłem. Normalnie pewnie uderzyłbym ją w twarz, ale zaciekawiło mnie to niewzruszenie.
- Co ma być miłym? Coś, czego nie ma? – Nie bała się nawet lekceważąco machnąć ręką.
- Czyli sądzi pani, że nie żyje?
- Sądzę, że taki byt nie jest życiem.
- Czemuż to? – dopytywałem się, chociaż już dawno powinna przechodzić przez granicę życia i śmierci przed moim biurkiem.
- Po co pan się dopytuje, skoro i tak niedługo każe mnie zabić?
Czytała w moich myślach? Do dzisiaj nie wiem, skąd mogła to wiedzieć i intryguje mnie to tak samo.
- A jeśli nie?
- Zawsze tak mówicie – fuknęła – kłamiecie jak z nut, a co najzabawniejsze zapominacie, co jest prawdą, a co propagandą! Żal mi was!
- Radzę mówić ciszej, bo może moja litość nie wystarczy, a na inną liczyć pani nie może. – Powinna spuścić oczy, zapłakać, przeprosić, przestać mówić chociaż. Ale moje nadzieje się nie spełniły. Gadała jak najęta, w dodatku patrząc jeszcze, zuchwalej.
- Myślicie, że jesteście lepsi, ale się mylicie. Jesteście tacy jak my, zwyczajni. Jedyne, co nas różni to, to, że wy służycie temu, kto da więcej, nie temu, kto ma rację. Służycie kłamstwu, tylko, dlatego, że boicie się prawdy – syczała.
- Ja się nie boję! – Próbowałem zgrywać bohatera, ale raczej nie udało mi się to wcale.
- Odwagą jest pastwienie się nad ofiarą? Wybaczy pan, ale nie sądzę. Może zamiast męczyć mnie pan, tym przesłuchaniem, wyciągnie pan swój wyznacznik sprawiedliwości – wskazała na pistolet u mojego pasa – i zakończy pan to.
- Nie zamierzam, a pani nie będzie mi dyktować warunków. – Wbiłem jej tak mocno palce w ramię, że aż mnie to zabolało. Ból fizyczny na nią nie działał. Nadal lustrowała mnie swoimi orzechowymi oczami. Wydawała się tak krucha, jak niewielka gałązka. Okazała się jednak nieugięta. Była bardziej niż szczupła, może wygłodzona. Pociągnąłem ją w kierunku płotu i starannie nadgarstki przywiązałem sznurem. Wróciłem szybko zastanawiając się, czym jeszcze mnie zaskoczy.
- Jedz! – Wcisnąłem jej w rękę bułkę.
- Nie!
- Jedz! – Trzeba było wysłać ją od razu poza granicę biurka…
- Nie! Są ludzie, którzy bardziej tego potrzebują.
- Niby, kto?
- Ci, z których pan nie widzi.
- Nie jestem ślepy!
Każde jej słowo urażało mnie bardziej niż cokolwiek.
- Dzieci tych, których pan zabił! Tułają się samotnie po ulicach, bez opieki, warunków do życia.
- Niczego nie zabiłem!
- Nie jesteśmy dla pana ludźmi. Traktuje nas pan jak zbędną plagę! Wyrok śmierci nie jest, zabójstwem! Pana ręce tak samo toną w krwi, jak pana podwładnych! Dopóki nie zrozumie pan prawdy, nie będzie pan wiedział, kim jest! Można żyć w bajce niewinności, ale bajki kiedyś się kończą.
Rozwiązałem jej ręce, szczupiłem za ramię i pchnąłem.
- Idź!
- Zabije mnie pan. – To było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
- Zabiję. – Sięgnąłem po pistolet. Uśmiechnęła się zuchwale z dumą. Spodziewałem się czegoś typowego dla innych, choćby cienia smutku.
- Prawda zwycięży. Dosięgnie i pana.
Bałem się, że się nie odwróci, że będę musiał spojrzeć w jej martwe oczy. Zgrabnie obróciła się i szła przed siebie. Nie wiem czy wyczekiwała strzału, huku, bólu. Ani razu się nie drgnęła, żeby się obejrzeć się za siebie. Nie zobaczyła błyszczącej w świetle księżyca lufy.
Pewnie wiedziała…
Często męczy mnie wspomnienie o niej, pięknej i nieschematycznej buntowniczce, osobie silniejszej od obawy śmierci.
Wiatr tańczy wśród liści, tańczy z płomieniem. Odkładam moją przyjaciółkę na ławkę, już prawie ćwierć wieku towarzyszy mi ta oprawiona gałąź, jako podpora. Pochylam się z trudem nad skromnym kopczykiem piasku, z krzyżem. Stawiam powoli świece.
Pewnie jest tam u góry… – myślę – A może nie? Zbyt zuchwale żyła walcząc o prawdę.
Nie kładę kwiatów, nigdy. Zawsze dzień wcześniej szukam tych, których nie widzę.
Prawda mnie dosięgnie…
Die Luge (obyczaj/wspomnienia) - krótkie opowiadanie
1można pisać, gdy trzeba,
trzeba pisać, gdy można
trzeba pisać, gdy można