Kamienne Miasto [fantasy]

1
Rozdział 4
Powrót do Tarlon

Słońce chyliło się ku zachodowi, a coraz dłuższe cienie zasłaniały, pokryty niewielką warstwą śniegu, bruk. Stary rycerz mknął drogą, przez Las Gadom, poganiając rumaka.
— Gatlarze! — naraz, jakiś głos dobiegł zza jego pleców.
Hadroczyk zatrzymał konia i odwrócił się w siodle. Zobaczył, znaną mu, zgarbioną postać w brązowym habicie.
— Zatrzymaj się na chwilę — rzekł wątłej budowy człowiek o białej jak kreda twarzy. — Musimy porozmawiać.
Starzec zeskoczył na ziemię i spuścił głowę.
— Cóż to? — z szyderczym uśmiechem spytał mnich. — Nie cieszysz się na nasze spotkanie?
— Witaj — odparł beznamiętnie Gatlar zbliżywszy się do zakapturzonej postaci.
— Ostatnio często wyjeżdżasz w poszukiwaniach przewodnika. Czyżbyś chciał mi coś oznajmić? A może sam mam się domyślić?
Stary rycerz podniósł brwi ze zdziwienia.
— Nie udawaj zaskoczonego! — Spod kaptura błysnęły czerwone oczy. — Wiesz dobrze, że obserwuje twoje poczynania. Nic nie jesteś w stanie przede mną ukryć.
Gatlar zląkł się potwornych oczu. Biła z nich jakaś mroczna siła, przeszywająca umysł. Ból, jakby dźganie wielu sztyletów, wykrzywił mu twarz, ale nie pozwolił oderwać wzroku od płonących złą magią źrenic.
— Kiedy ruszacie? — po chwili dodał łagodnie mnich i czar prysł.
— Dlaczego nie odpuścisz? — trzymając się za wciąż bolącą głowę, powiedział błagalnym tonem, Gatlar.
— Przestań się mazać, jak rozpieszczony bachor! Nie przystoi rycerzowi.
— Shagan jest jedyną szansą dla Hadoru — mówił dalej, głuchy, niejako, na cierpkie słowa zgrabionej postaci.
— Zamknij się wreszcie! Przecież ci mówiłem, że Shagan zostanie królem twojej ukochanej ojczyzny?! Pomagam ci jak mogę, aby to doszło do skutku. Umowa, jaką zawarliśmy, nadal obowiązuje. Tego bądź pewien. Ty masz go przygotować, a ja sprawię, że zasiądzie na tronie w Loch Devon.
Na twarzy rycerza rysował się wyraz zrezygnowania.
— A więc, drogi wspólniku, opowiadaj, co zamierzacie? — na białym obliczu pojawił się złowieszczy uśmieszek.

Po zwolnieniu się ze służby u księcia Araval Południowego, na tydzień przed planowanym wyruszeniem w podróż, Gatlar i Shagan zamieszkali w miejskiej gospodzie.
Gospoda pod Starym Dębem była największą i najlepszą w Irton. Nazwę wzięła od stojącego na środku placu, otoczonego niskim płotem wielkiego dębu, a raczej tego, co z niego zostało, gdyż o tym, iż było to niegdyś ogromne drzewo poświadczyć mógł jedynie trzymetrowy, gruby pień, postrzępiony od uderzenia pioruna. Gospoda znajdowała się w rynku, na którym co miesiąc odbywał się targ. Miasto stanowiło największy ośrodek handlowy w regionie, a więc właściciel gospody, pan Vail, nie mógł narzekać na brak gości.
Rankiem, trzy dni po wyjeździe Gatlara do Tarlon, Shagan zaczął przygotowywać się do drogi. Nie był pewny czy nauczyciel nie wróci, ale musiał być przyszykowany, gdyby tak się stało.
Następnego dnia, kiedy się obudził, słońce było wysoko na niebie. Wstał niechętnie z łóżka i podszedł do rozmazanego mroźnymi malowidłami okna. Przez białą szybę spojrzał na podwórko. Na placu stał wóz kupiecki, do którego stajenni zaprzęgali konie. Właściciel gospody, żegnał się z odjeżdżającymi gośćmi. Z ust ludzi i pysków koni buchały białe opary.
Kiedy patrzył przez okno, do pokoju weszła jedna ze służących niosąc gorącą wodę i ręcznik. Shagan umył się i ogolił niewielki zarost. Ten zabieg obudził go na dobre.
Potem ubrał ciemnoniebieskie spodnie. Na białą koszulę nałożył sięgającą aż do kolan jasnoniebieską tunikę, z wcięciami wzdłuż uda dla swobodności ruchów. Przepasał ją brązowym pasem ze srebrną sprzączką. Na koniec nałożył czarną kamizelkę. Do pasa przypiął miecz, a na nogi ubrał wysokie, sięgające aż za łydki, wykonane z brunatnej skóry, buty.
Serce Hadoru nosił na lnianym sznurku, zawieszonym na szyi, ukryte pod ubraniem. Gatlar twierdził, że nie powinien się obnosić z klejnotem. Wręcz przeciwnie, trzymać go w ukryciu, aby nie wzbudzać zainteresowania swoją osobą.
Shagan zszedł na dół na śniadanie. W obszernej izbie nie było żadnego z gości, gdyż ci już dawno byli po porannym posiłku.
Do gospody wrócił pan Vail, rozcierając zmarznięte dłonie.
— Witam, pana Shagana — rzekł na widok swego gościa.
— Dzień dobry, gospodarzu. Czy wszystko przygotowane, tak jak prosiłem?
— Ależ oczywiście — skłonił się właściciel Starego Dębu. — Właśnie kazałem jednej ze służących, aby poszła na rynek i odebrała zamówione racje żywności dla pana na dwa tygodnie. Niebawem powinna wrócić.
Po śniadaniu Shagan założył granatowy, ocieplany płaszcz z kapturem i wyszedł z gospody na rynek, aby przespacerować po Irton. To samo zrobił wczoraj.
Wraz nadejściem południa wrócił do gospody. Gatlara nie było.
— Czas ruszać — powiedział do siebie.
Poszedł na pierwsze piętro do swojego pokoju. Ubrał leżący na łóżku duży, szary plecak, który spakował już poprzedniego dnia. Do niego przytroczony był poziomo łuk wraz z kołczanem pełnym strzał, aby nie przeszkadzał w konnej jeździe. Po prawej stronie pasa przypiął długi, sztylet o białym ostrzu: szerokim przy rękojeści i zwężającym się ku czubkowi, kupionym od wędrujących przez Irton Minorów.
Gotowy do drogi wyszedł na zewnątrz. Koń stał już osiodłany na podwórzu, z wypełnionymi jukami, trzymany przez stajennego. Shagan pożegnał się z panem Vailem, dosiadł wierzchowca i powoli ruszył nie odwracając się za siebie. Najpierw przez zatłoczony i hałaśliwy rynek. Później krętymi uliczkami mijając kolejne domy i przechodniów.
Rozglądał się wokoło jakby wyjeżdżał ze swego rodzinnego miasta. Dostrzegał domy, ulice i zaułki, których wcześniej nie zauważał. Patrzył na skulone od zimna, wędrujące postacie mieszkańców, tak jakby wszystkich ich znał osobiście. Dziwne nachodziły go myśli i odczucia kiedy opuszczał Irton. Strażnicy przy bramie, stali zbici wokół niewielkiego paleniska, klnąc na siarczysty mróz. Skuleni nad ogniem nawet nie odwrócili głów kiedy obok nich przejeżdżał.
Kiedy znalazł się poza murami, naraz, powiew zimnego wiatru uświadomił mu, iż podróż do Tarlon, nie będzie tak przyjemna ani łatwa jak mu się mogło wydawać po przejechaniu przez miasto. Nałożył więc kaptur na głowę i ponaglił konia. Ten, pomimo mrozu, ruszył ochoczo do przodu, galopując pokrytą niewielką warstwą świeżego śniegu drogą.
Wierzchowiec gnał co tchu i choć droga powoli zaczęła wznosić się w górę, prowadząc ku niewielkiemu pagórkowi, nie zwalniał tempa. Kiedy dojechał na szczyt wzniesienia ukazał się biały mur Lasu Gadom.
Tam, na chwilę, Shagan wstrzymał konia i odwrócił się, aby po raz ostatni spojrzeć na Irton. Miasto otoczone białym morzem, wyglądało jak lodowe wzniesienie sterczące ponad śnieżnym pustkowiem. Tylko chmury dymu unoszące się nad dachami budynków zdradzały obecność życia na tym terenie.
Hadorczyk skupił wzrok na wschodniej wieży zamku, gdzie znajdowała się biblioteka książęca. Przez chwilę wydawało mu się, że w jednym z okien widzi znajomą, pulchną twarz i zmrużone oczy, głęboko osadzone nad łysym czołem.
— Żegnaj mój przyjacielu — powiedział i spiął boki konia.
Droga stała się cięższa do pokonania. Pokryta grubszą warstwą śniegu, sypiącym się z sosen, łagodnie kołysanych od czasu do czasu podmuchami wiatru. W lesie panował półmrok. Słońce nie było dostatecznie wysoko, aby oświetlić drogę. Chyliło się ku zachodowi. Jednak pojedyncze promienie wpadały ukosem na drogę, rozcinając mroźne powietrze przed jeźdźcem.
O zmierzchu Shagan zatrzymał się nad Bystrą Wodą na odpoczynek, a następnego dnia o świcie pojechał dalej.
Przez cały czas jazdy rozmyślał o czekającym go spotkaniu z rodziną, którą po raz ostatni widział w lecie tego roku. Żal mu się robiło na myśl, iż odwiedzi ich tylko przez jeden dzień. Przygnębienie stawało się tym większe, kiedy uświadamiał sobie, że będzie to jednocześnie ostatnie spotkanie. Nie mógł sobie wyobrazić opuszczenia Tarlon i wszystkich bliskich na zawsze.
Wieczór zastał go jeszcze w lesie, zrobiło się ciemno, a mróz powoli tężniał, skrzypiąc coraz głośniej spod kopyt. Jeździec przytulony do końskiej grzywy spoglądał co chwilę przed siebie.
Rozmyślając i wspominając dawne lata spędzone w Tarlon nagle zauważył jasny blask światła daleko przed sobą. Łuna biła z miejsca w którym kończyła się droga. Wyglądało to tak, jakby księżyc oświetlał znajdującą się w dole wioskę.
— Nareszcie — rzekł do siebie. — Tarlon.
Popędził konia zmuszając go do ostatniego wysiłku. Wierzchowiec ruszył galopem kierując się ku wylotowi. Mknąc jak strzała wyjechał z lasu.
Lecz, naraz, pociągnięty mocnym szarpnięciem za uzdę, stanął w miejscu. Twarz jeźdźca wykrzywił grymas. W jednej chwili jego policzki straciły wszelkie rumieńce. Zrobił się trupioblady. Oczy, o martwych źrenicach, wybałuszyły się. W tej, jednej chwili, cały zewnętrzny świat przestał dla niego istnieć.
Wielką łunę która, jak się okazało, biła z wioski, tworzyły czerwone płomienie pożaru szalejącego na wszystkich zabudowaniach. Tarlon płonęło, z każdą chwilą, zmieniając się w czarne zgliszcza. Shagan stał jak zaczarowany, nie mógł oderwać wzroku od wysokich, czerwonych języków omiatających domy i zagrody.
Nagle wyrwał się z osłupienia, spiął boki konia i ruszył w stronę wioski. W miarę zmniejszania dystansu do pierwszych zabudowań czuł napływające ciepło, powlekające jego przerażone oblicze. Wierzchowiec wzbraniał się od dalszej wędrówki. Shagan zsiadł nie odrywając wzroku od płomieni. Puścił uzdę i ruszył dalej, zostawiając konia samopas. Półprzytomny, niczym w letargu, wlókł nogami, niczym skazaniec idący na stracenie.
Kiedy zrobił pierwsze kroki, zawadził o coś nogą. Spojrzał w dół. Odruchowo odskoczył zlękniony widokiem ciała martwego człowieka. Shagan rozejrzał się i z przerażeniem stwierdził, iż na terenie całej wioski leżą ciała pomordowanych mieszkańców. Ten widok poraził go niczym uderzenie pioruna. Cofnął się mimowolnie o trzy kroki.
Długo trwało nim ruszył w głąb wioski. Szedł powoli, rozglądając się wokoło. Idąc minął również kilka trupów mężczyzn ubranych w skóry i uzbrojonych w miecze i drewniane tarcze.
Zbliżył się do płonącego domu Forkiela. Nagle zatrzymał się, a serce podskoczyło mu do gardła. Przed nim zobaczył ciało starszego brata, przebite włócznią, leżące na jednym z obcych. Obok zwłok, na śniegu, cały we krwi wypływającej z przeciętego gardła, leżał jeszcze jeden martwy napastnik.
Shagan schylił się nad zabitym bratem i nagle zobaczył jeszcze bardziej zatrważający widok. Kilka metrów dalej leżał Dario w kałuży własnej krwi. Shagan natychmiast zerwał się z ziemi i podbiegł do ciała młodszego brata, upadł na kolana, wziął bezwładne zwłoki na ręce, przytulił je do siebie i zapłakał.
— To nie może się dziać — powiedział sam do siebie. — Dlaczego?
Kiedy siedział na śniegu pogrążony w rozpaczy, za sobą usłyszał chrupanie ugniatanego śniegu. Odgłos kroków. Odwrócił się błyskawicznie stając na nogi. Przed nim ukazała się postać starca w płaszczu i z laską w dłoni. Od razu rozpoznał swego nauczyciela.
— Gatlarze! — krzyknął. — Gatlarze — powtórzył już półgłosem. — Co tu się stało? Kto to zrobił?
— Uspokój się — usłyszał cichą odpowiedź. — Proszę wysłuchaj tego co mam ci do powiedzenia i nie przerywaj mi, bo mój czas dobiegł już końca, a muszę ci wiele powiedzieć — nagle zakaszlał, po czym splunął krwią. — Na wioskę napadli zbóje Wanda i wycieli wszystkich mieszkańców. Jedynym, którego Wand pozostawił przy życiu jest Fullin. Chce osobiście ukarać go w swoim obozie, za to że stawił opór razem z Forkielem.
— Więc muszę ratować mego ojca!
— Nie! Ty masz ważniejsze zadanie do wykonania. Nie możesz narażać swojego życia dla Fullina. Na ciebie czeka cały naród, abyś go uwolnił od panowania Roriana!
— Mój naród znam tylko z opowiadań, a Fullina od zawsze. Nie opuszczę go w potrzebie.
— Posłuchaj mnie Shaganie. Nie po to uczyłem cię jak być dobrym władcą, żebyś teraz zginął z rąk górskich zbójów. Twoje życie jest bezcenne dla naszego królestwa. Jesteś jedynym prawnym następcą tronu w Loch Devon. Nie możesz ryzykować bezsensownie, bo jeśli zginiesz, to razem z tobą umrze ostatnia szansa dla Hadoru, a tym samym cały kraj.
— Więc mam pozwolić, aby Wand zabił mojego ojca?
— To nie jest twój prawdziwy ojciec! — krzyknął dławiąc się krwią.
— Ale jedyny, którego znam! — zagrzmiał w odpowiedzi głos przyszłego króla.
Gatlar spuścił głowę jakby porażony tonem słów. Gdy podniósł ją z powrotem, na twarzy porysowanej niezliczoną ilością zmarszczek, widniał wyraz zniechęcenia. Jego biała twarz wyglądała jakby umarł przed chwilą.
Dopiero teraz uczeń zauważył dwie strzały sterczące z pleców nauczyciela na wysokości płuc.
— Widzę, że nie broniłeś mieszkańców? — rzekł z nachmurzonym czołem.
— Nie — odparł szorstko starzec.
— Przecież tyle mnie uczyłeś o honorze i obronie słabszych?
Shagan mówił to z wyraźnym żalem. Wiele się nauczył przez minionych kilka lat, ale akurat te wartości cenił najbardziej. Tym trudniej było mu zrozumieć, bezuczuciowość wypowiedzi starego rycerza i haniebny, zdaniem przyszłego monarchy, sposób w jaki postąpił.
— Nie bądź sentymentalny! — rzucił ostro Gatlar.
Takiego wzburzonego głosu starca jeszcze Shagan nie słyszał.
— Sentymentalny?! — odrzekł rozgniewany. — Przeżyłem tu dwadzieścia cztery lata. Ci ludzie przyjęli mnie jak swojego i stworzyli mi dom. Przez ten cały czas nigdy, nawet raz, nie dali mi do zrozumienia, że jestem podrzutkiem.
—Tak naprawdę żyjesz dopiero od półtorej roku, zawsze chciałeś opuścić ta wioskę. Twoje sny, wskazywały ci inną drogę wypełnienia przeznaczenia. Tyle razy mi o tym opowiadałeś. Nie zapominaj, że to ja cię wszystkiego nauczyłem. Przekazałem ci całą wiedzę. To dzięki mnie stałeś się godnym i gotowym, aby zasiąść na tronie w Loch Devon! Jesteś to winny mnie i Hadorowi!
Shagan spojrzał z politowaniem.
— Nie bądź sentymentalny — rzekł, czym zgasił bezpowrotnie światło nadziei, tlące się do tej pory, w oczach Gatlara.
— Nie chciałbym być jednym z twoich wrogów, panie — powiedział spokojnym głosem zrezygnowany starzec.
Zrozumiał, że przez lata nauki jego uczeń przeistoczył się bardziej, niż by mogło mu się wydawać.
— Teraz sam musisz podejmować decyzje — kontynuował. — Pamiętaj o swojej misji. Bez względu na wszystko musisz ją wykonać. Działaj wedle naszego planu i nigdy nie zbaczaj z wyznaczonej drogi, bo teraz od ciebie zależą losy Hadoru. Musisz pokonać Roriana.
Po tych słowach starzec wyciągnął z pochwy miecz. Shagan nigdy przedtem nie widział tego oręża. Rękojeść miecza obłożona była miękką, brązową skórą, a zakończona dużym rubinem. Garda broni, wykonana ze złota, była zagięta lekko w dół, a umieszczone na obu jej końcach małe diamenty lśniły jaskrawym blaskiem. Na ostrzu znajdowały się wyryte runy w nieznanym Shaganowi języku. Była to piękna broń, której błyszcząca w płomieniach stal biła przeszywającym zimnem. Jakaś dziwna siła, która biła z miecza, powodowała strach i przeraźliwy chłód. Uczucie przenikającego mrozu, dotykającego serce i umysł, paraliżowało Shagana od wewnątrz, który zatrwożony widokiem zimnego ostrza stał bez ruchu.
— Od teraz to będzie twój oręż — rzekł stary rycerz. — Jest to…
Nagle urwał, a z ust wypłynęła krew. Zachwiał się i upadł na kolana, wypuszczając miecz z dłoni. Shagan doskoczył do niego podtrzymując za ramiona.
— Słuchaj — powiedział starzec cichym głosem. — Jesteśmy obserwowani, od samego początku. Źle uczyniłem. Mrok padnie na cały świat. Nie daj się zwieść… Oni wiedzą… Gohaan… wiedzą…
Po tych słowach Gatlar opuścił głowę i skonał. Zwiotczałe ciało wyślizgnęło się z uścisku i upadło twarzą w śnieg.
Tak odszedł najznamienitszy pośród rycerzy Hadoru owych czasów. Legendarny za życia, poświęconego służbie Hadorowi. Odszedł w zapomnieniu, z dala od swej ukochanej ojczyzny.
Odszedł zabierając ze sobą swoją tajemnicę.
— Gatlarze! — zrozpaczony krzyk rozdarł ciszę.
Shagan upadł na kolana przed ciałem swego nauczyciela i zapłakał spuszczając bezradnie głowę. Po chwili podniósł ją wysoko i rozejrzał się wokoło. Jego oczy choć łzawiące, wyglądały na martwe; przeszyte głęboką pustką, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Zimne i niewzruszone oglądały nieruchome ciała otoczone płomieniami ognia, powoli pochłaniającego resztki zabudowań.
Gdy podniósł się z ziemi, otarł łzy, które pod wpływem mrozu zmieniły się w lodowe sople i przymarznięte do twarzy zwisały z rzęs i policzków.
Nagle zauważył rzecz bardzo dziwną, którą przez chwilę uznał za zwid. Oto bowiem na wschodnim krańcu wioski stał nienaruszony dom Fullina. Jakby trzy ogromne dęby, rosnące obok osłoniły ją przed płomieniami.
Ocknął się z osłupienia i ruszył w stronę domu. Okna były zasłonięte szarymi zasłonami, pomimo tego bił z nich jasny blask światła, który przebijał materiał. Obok chaty stał osiodłany koń Gatlara.
Shagan nie zważając na to otworzył drzwi. Przez ułamek sekundy ujrzał przed sobą brodatego mężczyznę, który, w tej samej chwili, wymierzył w niego cios z pięści. Uderzenie było całkowitym zaskoczeniem i pod wpływem jego siły przewrócił się do tyłu. Upadł niefortunnie, na lewy bok, uderzając o leżący pod śniegiem kamień. Przypięty do pasa sztylet spotęgował ból. Oszołomiony obrócił się na śniegu.
Napastnik rzucił się na niego skacząc mu na plecy. W dłoniach trzymał miecz, którym teraz chciał przebić plecy Shagana i zakończyć walkę. Jednak Hadorczyk natychmiast odwrócił się na bok zrzucając przeciwnika. Napastnik upuścił broń.
Brodaty zbój rzucił się w kierunku swego oręża, ale został powstrzymany mocnym kopnięciem w twarz. Upadł na ziemię lecz zaraz się podniósł i zamierzył do uderzenia. Shagan był jednak szybszy i to jego pięść pierwsza dosięgła twarzy przeciwnika. Natychmiast powtórzył uderzenie jeszcze dwa razy na przemian raz lewą raz prawą pięścią. Z nosa brodacza wytrysnęła krew. Rozbójnik zachwiał się, po czym padł na śnieg nieprzytomny.
Shagan podniósł miecz napastnika, aby zadać nim ostateczne pchnięcie. Jednak w ostatniej chwili powstrzymał cios.
— Będzie mi potrzebny. — Zdrowy rozsadek wziął górę nad bezmyślnym pragnieniem odwetu.
Rozejrzał się za liną. Podszedł do wierzchowca starego rycerza, który jak się teraz okazało, wcale nim nie był. Zwierzę było o wiele mniejsze i prezentowało się o wiele gorzej. Przy wspaniałym rumaku Gatlara, jedynym określeniem jakie cisnęło się na usta było: stara szkapa. Zapewne koń należał do owego nieprzytomnego zbója.
Hadorczyk zabrał linę przytroczoną do siodła i związał nią brodacza oplątując mu z tyłu ręce w nadgarstkach oraz pętając nogi przy kostkach. Tak skrępowanego i nieprzytomnego, bez zbytecznego współczucia, zostawił na śniegu.
Potem wszedł do chaty, ale nie znalazł tam nic ciekawego. Wszystko było porozrzucane po podłodze. W worku, do którego zbój zapakował najcenniejsze, rzeczy nie było wiele: kilka narzędzi codziennego użytku, parę ubrań oraz dwie butelki góralskiej wódki, kupione przez Fullina tego lata.
Po sprawdzeniu domu wyszedł na zewnątrz. Skierował się ku koniowi zbója. Zabrał stamtąd okrągłą, metalową tarczę. Okazała się nie tak ciężka jak inne rozmiarami podobne do niej; niewielka waga robiła ja bardzo poręczną. Nie była również duża, ale doskonale osłaniała całe lewe ramię. Po czarnym zabarwieniu metalu można było poznać robotę zbrojmistrza-krasnoluda.
Shagan przeszukał wioskę nie odnalazł jednak wierzchowca Gatlara. Zapewne został on zabrany przez zbójów, stanowiąc bardzo cenny łup.
Uczeń stanął nad ciałem swego nauczyciela. Pochylił się i nie bez trwogi, ostrożnie podniósł ze śniegu miecz, który mu dał przed śmiercią. Ponownie ogarnął go chłód. Pokonał strach i uniósł wspaniały oręż do góry. Spojrzał w przebijającą zimnem klingę. Nie bał się już tej broni. Przeciwnie, czuł jak rośnie w nim odwaga i duma. Czuł jak serce napełnia się ogromną, niezrozumiałą dla niego, ale wspaniałą i nieosiągalną dotąd, siłą.
Kiedy schował oręż do ozdobionej dwoma diamentami pochwy, czar prysł. Zniknęło natychmiast wspaniałe uczucie. Wiatr uderzył go w twarz dymem z dopalających się zgliszcz.
Pochylił się nad Gatlarem i spojrzał na jego martwą twarz. Była przeraźliwie blada, kamienna i pokryta głębokimi zmarszczkami, z których niejedna czarownica opowiedziałaby całą historię życia.
— Jak ja sobie bez ciebie poradzę? — powiedział cicho, wstydząc się niejako niepewności.
Wziął jego skórzaną torbę. Znalazł w niej pióro do pisania, kałamarz pełen atramentu, kilka czystych kartek, oraz dwie znane mu mapy.
Wstał, chwycił swego rumaka za uzdę i doprowadził pod chatę Fullina. Zauważył brodatego zbója, który miotał się w śniegu próbując powstać. Na jego widok opanowała go złość i chęć odwetu. Zbliżył się i uspokoił go mocnym kopnięciem w brzuch. Zbój, jęcząc z bólu, natychmiast znieruchomiał.
Przyszły król chwycił go za kołnierz i wywlekł po śniegu pod jedno z drzew obok chaty. Oparł plecami o okazały pień.
— Zaprowadzisz mnie do waszego obozu, albo cię zabiję — rzekł stanowczym głosem.
— Nie zabijesz mnie chłopcze, bo beze mnie nigdy tam nie trafisz — odparł zuchwale brodacz, po czym splunął krwią przed młodym Hadorczykiem.
Ten przygniótł butem klatkę piersiową zbója.
— Jesteś tego pewien? — rzekł pochylając się nad nim. — Ślady są jeszcze świeże.
— Same ślady nie wystarczą aby odnaleźć naszą kryjówkę. Możesz spróbować szczęścia, ale sam, bo ja się stąd nie ruszę.
— Świetnie! W takim razie poczekamy do świtu. Przyjedzie tu wtedy straż księcia. Ucieszą się na twój widok, a ja chętnie oddam cię w ich ręce. Najpierw kaci księcia wyduszą z ciebie informacje, a później zawiśniesz na rynku w Irton.
— Zanim zjawi się tu straż, wcześniej przybędą tu moi kompani — wyrzekł, z trudem łapiąc oddech, przygniatany nogą zbój.
— Więc nie będziemy na nich czekać. Zaraz ruszamy do Irton.
Shagan odwrócił się i ruszył w stronę wierzchowca.
— Stój! — krzyknął przerażony zbój.
Mężczyzna nie zatrzymał się i szedł dalej.
— Stój! — powtórzył głośniej. — W porządku zaprowadzę cię do obozu.
Zbój, z dwojga złego, wolał tłumaczyć przed Wandem niż księciem Południowego Araval. Zresztą, jeden człowiek, nie stanowił zagrożenia dla obozu pełnego rozbójników. Zwłaszcza, że nie wyglądał na takiego, który miał zamiar czekać na żołnierzy księcia.
Młody Hadorczyk rozciął spętane wcześniej nogi brodaczowi i przywiązał go do siodła swojego konia. Rozkazał mu iść przed nim i wskazywać drogę.
Shagan, przez chwilę, patrzył na dopalającą się wioskę i bezwładnie leżące ciała zabitych mieszkańców rozsiane między czarnymi balami, sterczącymi nad śniegiem. Gdzieniegdzie mały płomyk kosztował jeszcze smaku zniszczenia, pożerając resztki drewnianej zabudowy. Wkrótce jednak ciepły żar znikł. Zrobiło się zimno, a chłodny wiatr przybył między zgliszcza.
W Tarlon ponownie zapanowała cisza i spokój. Tym razem, już na zawsze.

2
Słońce chyliło się ku zachodowi, a coraz dłuższe cienie zasłaniały, pokryty niewielką warstwą śniegu, bruk. Stary rycerz mknął drogą, przez Las Gadom, poganiając rumaka.
— Gatlarze! — naraz, jakiś głos dobiegł zza jego pleców.
Miałeś dwie opcje, a wybrałeś trzecią. Ponieważ sugerujesz, że głos ma być zaskoczeniem, mogłeś zrobić tak:

Słońce chyliło się ku zachodowi, a coraz dłuższe cienie zasłaniały, pokryty niewielką warstwą śniegu, bruk. Stary rycerz mknął drogą, przez Las Gadom, poganiając rumaka.
Naraz, jakiś głos dobiegł zza jego pleców:
— Gatlarze!


albo:

Słońce chyliło się ku zachodowi, a coraz dłuższe cienie zasłaniały, pokryty niewielką warstwą śniegu, bruk. Stary rycerz mknął drogą, przez Las Gadom, poganiając rumaka.
— Gatlarze! — jakiś głos dobiegł zza jego pleców.

Gatlar zląkł się potwornych oczu.
raczej tego spojrzenia...
Z ust ludzi i pysków koni buchały białe opary.
Zapisałbym inaczej:
Oddechy powodowały kłęby pary.
Kiedy patrzył przez okno, do pokoju weszła jedna ze służących niosąc
prościej: służąca
W obszernej izbie nie było żadnego z gości, gdyż ci już dawno byli po porannym posiłku.
Niby krótka linijka, a jednak odnosisz się do innych wydarzeń - rozpisujesz się nadmiernie.
Izba była pusta. - w gestii czytelnika będzie, aby pomyśleć o tym, dlaczego tak jest.
Właśnie kazałem jednej ze służących,
służącej
Po śniadaniu Shagan założył granatowy, ocieplany płaszcz z kapturem i wyszedł z gospody na rynek, aby przespacerować po Irton. To samo zrobił wczoraj.
Ciach - i wracamy dzień wstecz. Po co? Zobacz na:
Po śniadaniu Shagan założył granatowy, ocieplany płaszcz z kapturem i wyszedł z gospody na rynek, aby przespacerować się po Irton, tak jak wczoraj.
Do niego przytroczony był poziomo łuk wraz z kołczanem pełnym strzał, aby nie przeszkadzał w konnej jeździe.
Coś z tym zdaniem jest mocno nie tak... Konna jazda czy tez jazda konna to formacja militarna - jazda na koniu to forma aktywności lub sposób przemieszczania się. Poza tym, brakuje zależności w zdaniu.
Poszedł na pierwsze piętro do swojego pokoju. Ubrał leżący na łóżku duży, szary plecak, który spakował już poprzedniego dnia.
wyciąć
Półprzytomny, niczym w letargu, wlókł nogami, niczym skazaniec idący na stracenie.
powtórzenie.

Ta historia jakoś mnie ciekawi - jako że poprawiłeś te pierwsze części i fabuła wypłynęła na wierzch, to mogę śmiało powiedzieć, że coś w tym jest. Gatlar i jego historia mają pewną moc zagnieżdżenia się w wyobraźni, intryga rozwija się powoli, bohaterowie są coraz bardziej wyraźni. Ale wciąż tekst jest rozepchany - i nie mogę stwierdzić, że to kwestia stylu, ale nieumiejętnego obchodzenia się ze słowem pisanym - proste rzeczy zapisujesz w pokrętny sposób, okrężny. W wielu miejscach, podobnie jak wcześniej, powtarzasz imię albo ten sam atrybut mowy (rzekł Gatlar), jakby brakowało ci pomysłu, jak to zapisać. Żeby to odmienić, uplastycznić i zdywersyfikować narrację, polecę poczytanie kilku książek o różnej narracji, tak abyś zobaczył, jak autorzy postępują w podobnych sytuacjach.

Ogólnie, mam zastrzeżenia do przecinków i rozepchanych, pokręconych zdań. Fabuła natomiast zaczyna mnie wciągać, dlatego to przeczytałem. Dobrą (dla mnie jako czytelnika), rzeczą jest to, że jestem już oswojony z nazwami, imionami i artefaktami - czyta mi się o wiele łatwiej. Dla większości, którzy pierwszy raz zerkną w ten tekst, będzie to nie do końca miła lektura.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Zabrał stamtąd okrągłą, metalową tarczę. Okazała się nie tak ciężka jak inne rozmiarami podobne do niej; niewielka waga robiła ja bardzo poręczną. Nie była również duża, ale doskonale osłaniała całe lewe ramię.
Takie zdania dają mi nie lada zagwozdkę. Pierwsze i drugie zdania budują w moim umyśle obraz całkiem sporej rozmiarami tarczy, ale jednak mimo to lekkiej i poręcznej. Gdy trzecie zdanie weryfikuje ten pogląd i zmienia ten obraz na mniejszą tarczę. Nie wiem czy inni czytelnicy tez tak mieli, ale zawsze mam odruch typu "wtf?" po przeczytaniu takich zdań.
Zbój, z dwojga złego, wolał tłumaczyć przed Wandem niż księciem Południowego Araval.

Co tłumaczyć? Zabrakło "się"?
Shagan, przez chwilę, patrzył na dopalającą się wioskę i bezwładnie leżące ciała zabitych mieszkańców rozsiane między czarnymi balami, sterczącymi nad śniegiem. Gdzieniegdzie mały płomyk kosztował jeszcze smaku zniszczenia, pożerając resztki drewnianej zabudowy. Wkrótce jednak ciepły żar znikł. Zrobiło się zimno, a chłodny wiatr przybył między zgliszcza.
Shagan przez chwilę patrzy na zgliszcza wioski i w ciągu tej chwili żar zdążył zgasnąć? Czy zdarzyło się to już po tejże chwili? W tym momencie ciężko to stwierdzić.

Ogólnie, jakiś klimat tutaj jest. Przed chwilą sięgnąłem po nową wersję "Spartakusa" w wersji serialowej i o dziwo twój tekst skojarzył mi się nieco z nim. Hadrończycy i tak dalej. Czekałem aż ktoś krzyknie: "Na Teutatesa!". Dobra, ale mniejsza o to.

Więc podsumowując, klimat jest, można go poczuć. Warto teraz popracować na błędami, które wskazał Marti.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
Weber, dziękuję za komentarz i poświęcony czas.
Z tą tarczą faktycznie strasznie to zagmatwałem. Co do trzeciego cytatu "o zgliszczach" w moim początkującym umyśle pisarza Shagan odjechał gdy się napatrzył. Natomiast chciałem w ostatnim akapicie jakoś zakończyć historię wioski.
PS: co do skojarzeń mojej historii ze Spartakusem; odpowiadam - zdecydowanie NIE :) Natomiast, częściej, spotkałem się z porównaniem do Eragona (co prawda nie czytałem tej książki) wiem jednak, że to bardzo źle świadczy o moim tekście...
PSS: Nad błędami wskazanymi przez Marti'ego pracuje na bieżąco, ciągle zbierając srogie baty.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron