„Ucieczka”
Gdzieś z oddali słychać było muzykę. Intrygującą muzykę, która sprawiała że na pierś mężczyzny stojącym na szycie wyniosłej góry skapywały malutkie łzy, jedna, po drugiej.
Dlaczego stał sam, pogrążony w rozpaczy na Górze Szczęścia? Przynajmniej dawniej tak ją nazywano.
Nie można było odczuć słońca, nie było cienia, radości, nie było niczego, co mogłoby wprawić go w lepszy nastrój. On i korony tysięcy drzew stojących w dole przed nim, a za drzewami morze. Gładka tafla wody. Właśnie do tego morza wpływała niegdyś wąska rzeczka, która miała swe źródło głęboko w górach. W rzeczce bawiły się dzieci, pływały ryby i to w niej został pobłogosławiony każdy ze starszyzny wioski, która niegdyś spokojnie nad nią leżała, a po której został już jedynie vari, czyli cień. Cień zawalonych chat, przewróconych drzew oraz przeszytych bólem rzeczy, które dawno temu należały do mieszkańców wioski. Rzeczy te wydawały się inne niż zawsze, kruchsze, bez swoich właścicieli – bezduszne.
Nieład panował dookoła. Ptaki chciały uciec, ale nie miały dokąd. Siedziały, więc smętnie na drzewach, od czasu do czasu cicho lamentując. Tak, one czują. Wiedzą znacznie więcej niż człowiek, wiedzą wszystko. Na pewno znają historię tego miejsca. Wiedzą, co się wydarzyło. Wiedzą, ale czy zechcą kiedykolwiek o tym opowiedzieć?
Na ramieniu mężczyzny przysiadł skowronek. Wiatr na chwilę zamilkł. Ptaszek zagwizdał cichutko do ucha młodzieńca i zaczął opowiadać historię…
By dawne miejsca odkryć korzenie,
Należy przywołać to smętne wspomnienie,
Gdy słońca blaski na chwilę umilkły,
A z lasu zaczęły wychodzić wilki.
Głodne, parszywe, zasrane robale,
Wolno zrzuciły z kobiet szale,
I wzięły, zgrabiły, co tylko tu mogły,
Potworne, złośliwe, okrutne, jak ogry.
Już wielu, największych podniosło swe miecze,
Już wielu pobiegło do wioski w odsiecze,
Lecz wszyscy odeszli tak szybko jak sen,
Dręczący cię w nocy, ulotny gdy dzień.
Miecze i ostrza, to nic tu nie dało,
Tym wilkom wciąż było mało i mało,
Błagania, lamenty i prośby kobiety,
Tylko wzbudziły ich wilczy apetyt.
Aż w końcu odeszły, bez śladu, jak cienie,
Niewiele ciszej niż leśne strumienie,
Wielkie w tej wiosce krzywdy wyrządziły,
Strach pozostał…
I już nigdy nie wrócili…
Z lasu wydobył się dźwięk łamanej gałązki i wiatr zaczął na nowo wiać. Postać, jakby nigdy nic, odwróciła się, by pozwolić oświetlić swą kościstą twarz pierwszym promieniom słońca wychodzącego zza chmur.
Miała wyraziste, jasnoniebieskie oczy, nie za duże, lekko zaokrąglone uszy, mały nos oraz średniej wielkości usta. Jej długie czarne włosy częściowo zasłaniały czoło i były spięte na wysokości łopatek.
Mężczyzna ruszył żwawym krokiem przed siebie, w dół góry, ponieważ tam, jak mu się wydawało, dostrzegł niewyraźne blaski światła wychodzącego przez okna gospody, którą skutecznie ukrywała poranna mgła.
„Incydent w gospodzie”
Chłód dawał we znaki i zaczęło wiać coraz mocniej. Pomiędzy rozłożystymi drzewami stał mały budynek, obrośnięta zielonym bluszczem gospoda. Z jej wnętrze nie wydobywały się jakiekolwiek dźwięki. Trudno się dziwić, była wczesna pora, a gospody zazwyczaj ożywają dopiero nocą. Mężczyzna ostrożnie ruszył w stronę drzwi wejściowych. Przed wejściem przystanął na chwilę, poprawił sobie płaszcz, nacisnął na klamkę i wszedł do środka.
Pierwsze, co poczuł to bijące z kominka ciepło. Głębokie, kojące ciepło, którego już od tak dawna nie doświadczył. Następnie oczy wszystkich mieszkańców, będących w gospodzie zwróciły się w jego stronę, z zaciekawieniem obserwując przybysza. Ktoś wysunął się z za lady i trochę nie pewnie zapytał:
- Eja! Nie ciekawy dzisiaj dzień, może się czegoś napijesz?
Wówczas wszyscy wrócili do swoich dotychczasowych zajęć, lecz wciąż było słychać niespokojne szepty.
- Poproszę jęczmienną whisky – wydukał przybysz.
Barman wytarł ręce w płócienny fartuch i zaczął nalewać trunek. Postać zaczęła rozglądać się dookoła oceniając wnętrze gospody.
Mimo iż z zewnątrz wydawała się mała, to wewnątrz sprawiała wrażenie całkiem przestronnej. Było tutaj około dwunastu dużych stolików, dziesięć wolnostojących krzeseł i cztery małe stoliczki, przyszykowane na specjalne okazje. Na ścianach wisiały stare obrazy, przedstawiające głównie polowania, rycerzy i piękne kobiety w jedwabnych sukniach. Pod każdym stolikiem leżał miękki dywan z niedźwiedziej skóry, a wnętrze oświetlały zawieszone na ścianach lampki.
- Co cię tu sprowadza? To nie zbyt ciekawa okolica. – Barman przysunął przybyszowi whisky, a gdy ten nie odpowiedział, ciągnął dalej. – Nazywam się Bragin, lecz tutaj wszyscy nazywają mnie Brag. Jestem właścicielem „Chłodnej Gerty” od wielu lat i uwierz mi, oddałbym wszystko by tylko zostawić tę cholerną gospodę i móc wyrwać się z tego miejsca.
Przybysz podniósł głowę znad kufla i zwrócił wzrok w stronę ściany stojącej za Braginem. Zamyślił się na dłuższą chwilę, pociągnął kolejny łyk whisky i rzekł:
- Jestem Dralt.
Barman zmarszczył czoło, jakby chciał odszukać to imię gdzieś głęboko w swojej pamięci.
- Dralt… znałem kiedyś małego Dralta, syna Jerena. Biedny chłopak, porwali go w młodym wieku i słuch po nim zaginął. Jeszcze bardziej żal mi było Jerena. Już nie był taki sam jak dawniej. Facet się kompletnie załamał. Dobrze, że chociaż żona go wspierała. O tak, Maria była świetną kobietą.
Dralt po raz kolejny się zamyślił. A więc go okłamano. Przez dwadzieścia lat był okłamywany przez wszystkich dookoła. Wmawiali mu, że jego rodzice go sprzedali, że jest nikim, zwykłym śmieciem, którego nawet matka nie chciała. Tym czasem było zupełnie inaczej, ale czy warto uwierzyć temu barmanowi? Czy to normalne, że opowiada tą historię pierwszemu lepszemu wędrującemu, który zatrzymał się w tej gospodzie?
- Co się stało z Jerenem i Marią? – rzekł.
- To długa historia – odparł barman. – Facet zginął podczas obrony wioski, tej tam, w górach. Tak naprawdę to nikt dokładnie nie wie, co się wydarzyło. Był zwyczajny dzień, taki jak ten, no może wiało nieco mocniej. To było latem, więc wszyscy byli na dworze. Pod wieczór, dzieci z kobietami wróciły do domów, a mężczyźni, w tym starszyzna, rozpalili ognisko i zaczęli gawędzić o różnych sprawach związanych z wioską. Planowano jej znaczną rozbudowę. Gdyby tylko mieli więcej czasu. – Barman westchnął smętnie, odwrócił się plecami do przybysza i mówił dalej. – Siedzieli, a noc nastała już na dobre. Było strasznie ciemno i nagle, ze wszystkich stron, z lasu, zaczęły wynurzać się pochodnie, oświetlając zamaskowane twarze konnych jeźdźców. Wszyscy rozbiegli się w panice do swych domów, by sięgnąć po miecze i odeprzeć atak. My, mieszkańcy dolnego miasteczka po pewnym czasie zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Jak tylko szybko się dało pobiegliśmy do wioski. Niestety, było już za późno. Gdy dotarliśmy na miejsce zastaliśmy tylko głuchą ciszę.
- A co z kobietami? Zabili też kobiety?
- Nie, nie znaleźliśmy ciała ani jednej kobiety, czy dziecka. Przypuszczam, że ich porwali. Jeśli tak… Nie chcę myśleć, przez jakie piekło musieli przejść.
Barman wyraźnie posmutniał i widać było, że wolał już nie drążyć tego tematu. Poszedł więc na zaplecze i zostawił Dralta samego przed ladą. Ten znów pociągnął łyk whisky z kufla i oblizał sobie usta.
W tym samym momencie za jego plecami stanęło dwóch, umięśnionych mężczyzn. Miny mieli nieprzyjemne. Lekko pchnęli Dralta do przodu tak, że ten wylał część trunku na ladę. Wszyscy w gospodzie zamarli. Przybysz wstał, odwrócił się w stronę nieco od niego wyższych dryblasów, odgarnął włosy sprzed szyi, aż w końcu przemówił.
- Rozumiem, że pragniecie postawić mi nowe whisky?
Jeden z nieznajomych ignorując pytanie Dralta zacisnął pięść i powiedział:
- Nie jesteś tu mile widziany. Żaden przybysz nie jest.
Szybki cios powędrował w stronę Dralta. Gdy ledwo zdołał go uniknąć, z drugiej strony drugi napastnik objął go już tak, że nie mógł się ruszyć. Pierwszy podbiegł i wymierzył potężny cios w brzuch i niebieskooki skulił się, a jego twarz przeszył wyraz bólu. Zebrał w sobie resztki sił, wyrwał się ze szponów jednego z dryblasów i z całym impetem rzucił się na drugiego. Zaczął go okładać pięściami i gdy już miał wymierzyć ostatni cios dryblasowi, który bezskutecznie próbował zasłaniać się rękoma, z zaplecza wyskoczył barman. Jak szybko się dało, rozdzielił walczących, którzy ledwo trzymali się na nogach i patrzyli na siebie z nienawiścią podobną do tej, którą Menelaus darzył Parysa za to, że ten porwał mu żonę.
- Co wy do cholery wyrabiacie? – krzyknął. – Markos! Co ci zrobił ten bogu ducha winny przybysz!? A ty Arin? Brak mi słów. Ojciec na pewno nie byłby z was dumny. – Brag zmierzył wszystkich trzech pełnym pogardy spojrzeniem i zabrał się do sprzątania przypadkowo rozbitych talerzy, które jeden po drugim wędrowały do drewnianej szufelki. Dralt skrzywił się z bólu.
- Markos? Twój ojciec to Verion? Rybak, który co piątek wypływał na morze i zabierał ze sobą ochotników?
- Eee… a co cię to obchodzi? Już i tak zrobiłeś więcej szkody, niż pożytku. – Markos wyprostował się i choć chciał udać, że pytanie Dralta wcale go nie zainteresowało, jakoś nie mógł tego skutecznie ukryć. – Nawet jeśli, to kim ty, do licha jesteś?
Niebieskooki uśmiechnął się, bo już wiedział, co za chwilę nastąpi. Markos przetarł sobie oczy, szeroko otworzył usta i jednym tchem wyrecytował:
- Ty jesteś Dralt! Lis!
- Zwali, jak zwali, ale tak – masz rację.
Arin, który do tej pory tylko uważnie nasłuchiwał, z trudem podniósł się z ziemi i rzucił się z szeroko otwartymi rękoma w stronę przybysza, którego nie tak dawno temu darzył pełną nienawiścią. Uściskał go z całej siły, stanął obok brata, szturchnął go i powiedział:
- A nie mówiłem? Wiedziałem, że on jest za sprytnym, by dać się trzymać w niewoli. Ej Brag! Wyłaź nam tutaj.
Bragin, który właśnie pozbywał się na zapleczu resztek rozbitej porcelany, wbiegł szybko za ladę, jakby obawiając się, że rozpocznie się kolejna bójka.
- Szlag z wami! Co znowu? – krzyknął.
- Ty stary choleryku – rzekł wyraźnie rozbawiony Arin. – To mały Dralt Jerena, który w młodości podbierał ci zapasy czereśni dla naszej paczki.
Na twarzy barmana w jednej sekundzie wymalowało się wielkie zdziwienie, a potem, podobnie jak Arin, rzucił się w stronę przybysza, który aż do tej chwili wydawał mu się obcym, a nie tym dawniej dobrze znanym małym chłopcem. W końcu puścił Dralta, sięgnął po dwa nowe, lekko zakurzone kufle, wypełnił je po krawędzie jęczmienną whisky, po czym chwycił kufel Dralta i zrobił z nim to samo.
- A niech mnie licho – rzekł. – No, to whisky na mój koszt!
Każdy kolejny łyk trunku, smakował Draltowi bardziej i pozwalał mu zregenerować energię po walce, którą przed chwilą stoczył. Bacząc na to, by się zbytnio nie upić, wymownym gestem dłoni dał znać barmanowi, by ten nie nalewał mu trzeciego z kolei kufla whisky. Rozejrzał się. W gospodzie nie było nikogo oprócz ich trójki, a za oknem zaczęło się ściemniać. Musiało minąć wiele czasu odkąd po raz pierwszy otworzył drzwi gospody. Ostatni raz upewnił się, że są sami i przemówił:
- Jest kilka spraw, o których chciałbym z wami porozmawiać.
- O tak, domyślam się, o co ci chodzi – odparł Markos, a Arin podszedł do Bragina i szepnął mu coś do ucha. Ten zniknął na zaplecze, by po chwili wrócić z czymś w dłoni. Kawałkiem papieru. Starą, wyblakłą od upływu czasu mapą.
[ Dodano: Wto 03 Lis, 2009 ]
Proszę o dodanie tagu Fantastyka, po prostu zapomniałem go dodać.
Incydent w gospodzie [Fantasy]
1
Ostatnio zmieniony ndz 08 lis 2009, 22:30 przez Alegres, łącznie zmieniany 1 raz.