wytchnieniem poetów
I
___Zdarzyło się to w roku 1933; w roku, w którym w Ameryce wciąż szalał Wielki Kryzys i w roku, w którym w mojej rodzinie rozegrała się tragedia.___Miałem wtedy piętnaście lat. Na twarzy wyskakiwały już pierwsze opryszczki, a nad górną wargą pojawił się delikatny wąsik, czym chwaliłem się rodzinie i dziadkom. Uwielbiałem golić brzytwą ojca ten lekki zarost, choć robiłem to tylko wtedy, kiedy nie było go w domu.
___Na głowie nosiłem bujną czuprynę, włosy miałem czarne – tak samo czarne jak krucze pióra – dumnie opadające na ramiona i przepięknie falujące na wietrze. Tak przynajmniej twierdziła moja matka.
___Matka była zwykłą wiejską gospodynią. Każdego dnia gotowała nam obiad, każdego dnia prała w pobliskiej rzece nasze ubrania, każdego dnia całym swoim sercem dbała o nasz skromny dom. Nigdy się nie skarżyła, że ma za dużo pracy, że już nie wytrzymuje, że chciałaby choć kilka dni odpocząć. Zamiast tego, zdarzało mi się ją sporadycznie widzieć w środku nocy (kiedy budziłem się i udawałem do wychodka) na modlitwie. Klęczała nieco przygarbiona przed obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej i gorliwie się modliła. Przy obrazie paliły się dwie gromnice. W takim oto półmroku zdarzało mi się widywać moja matkę i nie wątpię, że właśnie ten przykład, którymi mi dała wywarł na mnie tak wielki wpływ.
___Ojciec pracował jako robotnik w kamieniołomie. Codziennie dojeżdżał do pracy na starym rozklekotanym rowerze, który odziedziczył w 1910 po swoim dziadku, do pracy oddalonej od naszego domu o siedemdziesiąt pięć kilometrów. Byłby pewnie zmienił pracę, ale w tamtych czasach każdy, kto tylko mógł, trzymał się pracy rękami i nogami, bo w czasach Wielkiego Kryzysu chętnych do pracy nie brakowało, a i pracodawcom nie bardzo zależało na pracownikach.
___Żyliśmy dosyć skromnie, by nie powiedzieć, że w biedzie. Nic jednak nie mogło nam zastąpić tego, czego wówczas w wielu domach brakowało. Kochającej się rodziny, a nie ojca alkoholika, matki robiącej wieczne awantury i rodzeństwa, które tylko myślało o sobie. Pomimo ciężkich warunków materialnych ojciec z matką starali się jak najlepiej mnie i mojego brata, Davida, wychować i wyedukować.
___Pamiętam dokładnie, że chodziliśmy z Davidem do jednej klasy, bowiem byliśmy bliźniakami. Rodzice mieli przez nas wiele problemów, bo jak przystało na Scrimagge’ów nie pozwalnialiśmy komukolwiek myśleć o nas w sposób, w jaki byśmy sobie tego nie życzyli. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale taka była już natura naszego rodu. Przynajmniej tak twierdził ojciec.
___David z natury był nadpobudliwy (w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy jego chorobę ADHD, choć oczywiście w 1933 roku żaden lekarz w ogóle nie miał pojęcia o czymś takim jak „ADHD”) i nie sposób było sprawić, by choć przez pięć minut potrafił wysiedzieć w ławce. Zawsze było go wszędzie pełno i zazwyczaj jego nieobecność zwiastowała nadejście kłopotów. Tak też było i pamiętnego popołudnia trzynastego lipca 1933 roku…
II
___Tego dnia razem z Davem wstaliśmy wcześnie rano. Słońce już świtało, a na niebie było kilka baranków. Pogoda zapowiadała się bardzo dobrze. Razem z Davem byliśmy z tego powodu niezmiernie zadowoleni, bowiem zamierzaliśmy iść na ryby. ___Rankiem (po pobudce leżeliśmy w swoich łóżkach jeszcze jakiś czas) zeszliśmy z poddasza do kuchni. Matka jak zawsze pocałowała nas w czoło i uczyniła na nim znak krzyża, a potem podała do stołu. Śniadania jadaliśmy bez ojca, gdyż ten jeszcze przed świtem udawał się do pracy, toteż jak zwykle matka przekazała nam, co zlecił tato do roboty na dzisiejszy dzień.
___Mieliśmy wykarmić konie, krowy, świnie, a także kury, następnie posprzątać w kurniku, zreperować uszkodzoną lampę w pokoju gościnnym oraz udać się do miasta, by kupić warzyw dla matki. Potem mieliśmy czas wolny, chyba, że mama poprosiłaby nas o pomoc.
___Postanowiliśmy z bratem, że jak najszybciej wykonamy obowiązki, a potem udamy się na ryby. Zaraz po śniadaniu powiedzieliśmy o naszym pomyśle mamie, a ta nie wyraziła sprzeciwu. Jestem pewien, że w głębi duszy się cieszyła. Wierzyła, że złowimy kilka porządnych ryb i po raz pierwszy od dłuższego czasu zjemy sytą kolację.
___Kiedy w końcu pozostało nam tylko udać się na targowisko, byliśmy niezmiernie szczęśliwi. Dave polecił mi przygotować wędki, kosze oraz przynęty, a on, z racji tego, że był ode mnie starszy o kilkanaście minut, udał się do miasta.
___Poszedłem do naszej starej szopy, gdzie razem z bratem mieliśmy własny „sekretny kącik”, w którym trzymaliśmy nasze wędki oraz inne przedmioty do wędkowania, wszystkie skromne oszczędności, a także (a raczej przede wszystkim) małą zabawkową motorówkę, którą zbudowaliśmy sami, i przygotowałem wszystko, co było nam potrzebne do wyprawy.
___Pamiętam jak dziś naszą radość, kiedy Dave zdołał uruchomić mały silniczek od wiatraczka, który ukradliśmy pani Stephenson – staruszce w bardzo podeszłym wieku – z trawnika. Jestem pewien, że nawet nie zauważyła jego zniknięcia. Choć szczerze muszę powiedzieć, że żałuję nie tylko tego, że dokonaliśmy kradzieży, ale również tego, że tak naprawdę nigdy jej nie przeprosiłem. Nawet pośmiertnie, kiedy trzy miesiące później stałem przy trumnie z jej ciałem.
___Pamiętam, że podeszła do mnie wtedy matka i zapytała:
___– Wszystko w porządku, Paul? Dlaczego płaczesz?
___– Dlaczego to musiała być ona? Tak bardzo kochałem ją odwiedzać!
___Nosiłem dwa razy w tygodniu (we wtorki i w piątki) mleko do pani Stephenson i bardzo lubiłem to robić. Staruszka była miłą i pogodną kobietą. Czasem opowiadała mi, jak jej ojciec walczył w wojnie secesyjnej po stronie Unii albo jak znalazł się w teatrze Forda pamiętnego dnia czternastego kwietnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego roku; dnia, w którym zamordowano szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Abrahama Lincolna. Przyszło jej umrzeć najprawdopodobniej na zawał serca dokładnie sześćdziesiąt osiem lat po Lincolnie, choć tak naprawdę nigdy nie dowiedzieliśmy się, co było przyczyną śmierci.
___Matka uśmiechnęła się i zatroskanym głosem zaczęła mi tłumaczyć:
___– Synku, pani Stephenson była już bardzo stara i schorowana. Umarła tak jak wszyscy kiedyś umrzemy. – Oczy zachodziły jej łzami.
___Miałem wtedy już czternaście lat i rozumiałem to, co do mnie mówiła, choć w głębi duszy po dziś dzień nie pogodziłem się z tym, że właśnie ta pogodna staruszka musiała umrzeć.
___Pokiwałem mamie głową, a ona przytuliła mnie do piersi.
*
___Kiedy Dave wrócił z miasta z koszykiem pełnym warzyw i przypraw stałem już na werandzie domu i czekałem na niego. Zaniósł zakupy do kuchni i powiedział matce, że wychodzimy i wrócimy jak tylko usłyszymy bicie Starego Franklina (jak lubiano wówczas w naszej wsi nazywać kościelny dzwon) „zapowiadającego” popołudniową mszę o szóstej. III
___Kiedy doszliśmy do pobliskiej szosy prowadzącej do miasta, wiatr wzmógł się. Korony drzew kołysały się na wietrze. Z nieba „zniknęły” baranki”, mogliśmy podziwiać piękne cudowne niebo. Słońce prażyło jak jeszcze nigdy dotąd.___Maszerowaliśmy wolnym tempem. Dave od czasu do czasu lekko chrząkał, choć ja na to uwagi w ogóle nie zwracałem. Byłem pochłonięty myślami, że jestem profesjonalnym wędkarzem, który łowi wielkie pstrągi tęczowe, a potem za oszałamiające pieniądze sprzedaje je na targu. Na tyle oszałamiające, że potrafi za nie utrzymać swoją rodzinę, nie pracując nigdzie indziej.
___Od czasu do czasu robiliśmy krótkie, pięciominutowe przerwy. Chowaliśmy się wtedy w cieniu jakiegoś drzewa rosnącego w pobliżu szosy.
___Po mniej więcej godzinnym marszu dotarliśmy na skraj lasu. Słońce górowało już na nieboskłonie. Kiedy weszliśmy do lasu, słyszeliśmy jedynie brzęczenie much i komarów. Wiatr ucichł, a my, jeszcze bardziej spokojniejszym krokiem, udaliśmy się nad brzeg leśnej rzeki, nad którą tak uwielbialiśmy chodzić razem z Davem, a czasem nawet z ojcem, kiedy tylko była taka możliwość, by powędkować.
___Rozłożyliśmy się pod wielkim dębem, nabiliśmy przynęty na haczyki i zaczęliśmy wędkować, siedząc na wiklinowych koszach. Przez jakiś czas nic nie brało.
___Nie wiem, jak wiele czasu upłynęło, ale kątem oka spostrzegłem, że Dave ma co raz bardziej dosyć takiego stanu rzeczy. W jego naturze nie leżało tak długie oczekiwanie na efekty.
___– Czy aby te przynęty są na pewno dobre? – zapytał poddenerwowany.
___– Tak.
___– Jesteś pewien?
___– Wiesz przecież, że łowimy nie pierwszy raz i wiem, kiedy przynęty są złe, a kiedy dobre – odparłem z niecierpliwością.
___Upał co raz bardziej dawał nam się we znaki, ale w końcu zaczęło brać. Najpierw u Dave’a. Żyłka zadygotała delikatnie, by chwilę później naprężyć się. Dave’a porwało do przodu. Puściłem swoją wędkę i rzuciłem się bratu z pomocą. Trzymaliśmy we dwóch i ciągnęliśmy z całych sił. Ryba musiała być naprawdę wielka, skoro para nastolatków nie była w stanie jej podołać. Jedynym co wprawiało mnie w osłupienie było to, że linka się nie zerwała.
___– Trzymaj Paul! Trzymaj i ciągnij, a ja postaram się coś wykombinować! – krzyknął Dave.
___– Staram się z całych sił!
___Nie wiadomo czy Dave coś by wykombinował, bo akurat wtedy zerwała się linka; a raczej dopiero wtedy. Przewróciliśmy się na plecy i leżeliśmy tak przez chwilę, wciąż nie wierząc w to, że linka się zerwała, choć naturalnie nie było w tym nic dziwnego. Dziwne było to, że wytrzymała aż tak długo.
___Po kilku minutach podnieśliśmy się z ziemi i znów zaczęliśmy łowić, tyle że na zmianę dyżurując przy jedynej wędce, która nam pozostała sprawna.
___Nie minęło wiele czasu, kiedy po raz kolejny linka zadygotała. Znów szczęście dopisało Dave’owi. (Tamtego dnia miał niesamowitego farta). Pełen nadziei i radości ciągnął wędkę w swoją stronę i co chwilę podkręcał żyłkę. Szło mu o wiele łatwiej niż poprzednim razem, toteż obaj doszliśmy do wniosku, że tym razem ryba nie jest już tak wielka.
___Rzeka była w tym miejscu dosyć głęboka, co było raczej nietypowe, i w wodzie nie mogliśmy dojrzeć tego, co złapało się na haczyk. Dave’owi udało się złowić pstrąga tęczowego długiego na mniej więcej dziewiętnaście cali. Był duży, choć raz udało nam się złowić jeszcze większego. Jako że to Dave złowił to właśnie do niego należało obrobienie ryby.
___Dave zabrał się do tego tak, jak nas uczył ojciec. Osuszył pstrąga, położył na warstwie suchej trawy, a następnie przykrył mokrą trawą.
___Tym razem przypadła moja kolej. Upał dawał się mi we znaki do tego stopnia, że kapały mi kropelki potu z nosa. Dave leżał wygodnie pod drzewem, mając twarz przykrytą podkoszulkiem i najprawdopodobniej drzemiąc smacznie.
___Kilkakrotnie żyłka zadygotała, ale jednak nic się nie złapało. Musiałem wymienić przynętę, bowiem robaczek został nadjedzony. Byłem tak bardzo miły, że położyłem go bratu na koszulce, ale on nawet się nie spostrzegł. Spało mu się widać bardzo dobrze.
___W końcu jednak los uśmiechnął się i do mnie. Poczułem delikatne szarpnięcie i już wiedziałem, że mam swoją pierwszą rybę tego dnia. Krzyknąłem na Dave’a by się zbudził i mi pomógł w razie, gdyby zaszła taka konieczność. Ale oczywiście nie zaszła. Ryba walczyła dzielnie, ja jednak nie byłem niedzielnym wędkarzem. Poradziłem sobie z nią w mgnieniu oka. Miała około 16 cali długości, czyli można by rzecz dosyć przeciętnie, ale była dużo cięższa niż ta złowiona przez Dave’a. Zawszę uwielbiałem nazywać pierwsza złowioną rybę, toteż nazwałem ją „Mały Eddie”, na cześć mojego dziadka, niegdyś zapalonego wędkarza. Prawdę powiedziawszy nazywałem tak prawie każdą, którą udało mi się złowić.
___Osuszyłem rybę, włożyłem do kosza, i przykryłem warstwą mokrej trawy.
___Tego dnia udało nam się złowić jeszcze cztery inne pstrągi tęczowe – największa miała dwadzieścia trzy cale, z czego cieszyliśmy się ogromnie zanim usłyszeliśmy Starego Franklina.
IV
___Dave powiedział, że musimy się spieszyć. W ciągu kilku minut pogoda się zmieniła. Zniknęły baranki, a na ich miejsce pojawiły się ciężkie chmury deszczowe. Wiatr wzmógł się do tego stopnia, że korony największych drzew niebezpiecznie się kołysały. ___Dotarliśmy do domu dziesięć minut po siódmej. Mama wróciła akurat z kościoła i ucieszyła się na widok ryb, które złowiliśmy. Niemal natychmiast wzięła się do pracy. Dave został w kuchni razem z nią, by jej pomóc.
___Ojciec wrócił dziś wcześniej z pracy. Poszedłem mu pomóc w odbywaniu bydła. Ojciec spytał mnie jak było na rybach.
___– W porządku. Udało nam się złowić z Davem kilka sporych pstrągów tęczowych.
___– To dobrze. Dziś będziemy mieć sytą kolację.
___Miałem mieszane uczucia. Powinienem był powiedzieć ojcu o incydencie związanym z żyłką. Nie mogłem się jednak zdobyć na odwagę. Ale ojciec jakby wyczuwając moje podenerwowanie zaczął drążyć temat.
___– Powiedz mi synu – rzekł nieco ściszonym głosem – jest coś, o czym mi nie mówisz?
___– Nie, tato. Wszystko w porządku – skłamałem.
___– Na pewno? Wydajesz się być zdenerwowany. Pamiętaj, że wolę usłyszeć najgorszą prawdę niż jakiekolwiek kłamstwo.
___– Tato… – zacząłem niepewnie – to się stało zupełnie niechcący. Dave złapał jakąś wielką rybę i nie byliśmy jej w stanie utrzymać. Zerwała się żyłka.
___– Już w porządku. Coś wymyślimy.
___– Przepraszam, tato. Nie złość się na nas.
___– W porządku, ale pamiętaj, że kłamstwo do niczego nie prowadzi. Gdybyś mi nie powiedział, a sam odkryłbym, co się stało, nie byłbym tak wyrozumiały.
___Z domu wybiegł, jak szalony, Dave. Wołał coś, ale nie mogliśmy go zrozumieć. Wyszliśmy ze stajni. Dave dobiegł do nas cały zdyszany.
___– Znaleźliśmy coś w tej rybie, którą złowiłeś, Paul! – wycedził.
___– W jakiej rybie? – odparłem zdziwiony.
___– W Małym Eddiem! To wygląda jak jakiś kawałek metalu. Magnes chyba.
___– Magnes? W rybie? To niemożliwe!
___– Chodźcie, zobaczycie sami.
Matka siedziała przy stole i dziwnie wpatrywała się w znalezisko.
___Ojciec podszedł i wziął go do ręki. Pooglądał dokładnie, zachowując się przy tym dość dziwnie, po czym odłożył z powrotem na stół.
___– Wydaje mi się, że to nic nadzwyczajnego. Ot, magnes – stwierdził rzeczowym tonem.
___Ale ja nie dawałem za wygraną. Wpatrywałem się w niego uważnie, aż do momentu, kiedy zauważyłem na jego powierzchni delikatny zarys wygrawerowanych liter. Wziąłem Przyjrzałem mu się uważniej. Napis głosił: „Jeden tylko pozostanie wśród wielu”.
___Magnes był stary, a krawędzie miał poszarpane. Emanowało z niego coś nieopisanego. Czułem uczucie, jak gdybym nie mógł się od niego oderwać. Jak gdyby przyciągał mniej czymś więcej, niż tylko swoją tajemniczością.
___David wydawał się zaniepokojony, ale również zafascynowany znaleziskiem. Przez cały czas wpatrywał się w niego jak zaczarowany. Matka zawinęła magnes w kawałek lnianego płótna i schowała głęboko w szufladzie komody.[/b]
__________________________________________________________________________________________
[hide]Dziękuję za przeczytanie i ocenę. Pragnę powiedzieć, że tekst był poprawiany w trakcie pisania i potem również po napisaniu tych fragmentów. Jednak za każdym razem miałem jakieś wątpliwości i dlatego postanowiłem dać tekst do oceny. Namrasit mnie pewnie zjedzie
