Król umarłych

1
Król Umarłych


Prolog
Po tej strasznej pustyni, w białej poświacie księżyca, maszerują martwi ludzie.
Przemierzają wydmy bez wytchnienia, pogrążając się w mroki nocy.
Idąc, potrząsają swą bronią w kpiącym wyzwaniu dla wszelkiego życia. I czasami, ich okropne suche głosy, jak zwiędły szelest, pozostawiają odgłos szeptu powtarzającego tylko jedno słowo, jakie zapamiętali z czasów, kiedy żyli. Imię ich starożytnego, mrocznego władcy.
Szept niesie imię...Nagasz.


Z kart kroniki Imperium.
Miasto Norya leży na południowym skraju wielkiego lasu, tam gdzie spotykają się cztery prowincje (Esteland, Sadeland, Aleland i Staeland) oraz dwie rzeki (Esteis i Aler). To najdogodniejsze miejsce do przekroczenia Esteis, zanim wpłynie do lasu.
Ponad 100lat temu Norya była stolicą Imperium, a także znanym miastem uniwersyteckim. Pierwsze kolegia założyła tutaj Imperator Anetha. Sława tutejszych profesorów nadal przyciąga studentów ze wszystkich stron świata. Stosownie do tego, jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście, jest świątynia Vileny, zwrócona w stronę północnej bramy. Trudno się dziwić, że w mieście leżącym na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych tak dobrze rozwijają się targowiska. Kupcy sprowadzają wszelkiego typu dobra zarówno z północy, jak i z południa, a ponadto handlują miejscowymi winami oraz doskonałymi wyrobami metalowymi z Sadelandu.
Norya jest głównym punktem postoju dla podróżujących z Baronii Sadelandu i Hrabstwa Alelandu do Atri. Obecnie w Noryi włada hrabina Emanuela von Lebewicz, słynna z wystawnych przyjęć i całonocnych balów. Podobno jej pałac może rywalizować nawet z dworem Imperatora w Atri. Hrabina to najlepsza partia w całym Imperium i o jej względy ubiegają się konkurenci ze wszystkich zakątków Starego Świata.

Rozdział I
Popatrzył na swoje okurzone, wysokie skórzane buty podróżne oraz poszarpany płaszcz, bryczesy i koszulę. Wyglądał jak włóczęga.
Potarł ręką zarost, który już od tygodnia porastał jego twarz.
Uniósł głowę i spojrzał spod kapelusza na główną bramę i mury obronne miasta Noryi.
- Ruszył ku bramie. Przeszedł przez most zwodzony i wmieszał się w tłum ludzi wlewający się do miasta przez bramę miejską.
Strażnicy nie zwrócili nawet na niego uwagi.
Stanął na wybrukowanej ulicy, która ciągnęła się wzdłuż przed nim i ginęła gdzieś w oddali. Ruszył prosto przed siebie. Idąc rozglądał się bacznie dookoła. Kamienice trój kondygnacyjne tworzyły ciasną zabudowę. Posiadały niewielkie okna oraz drewniane okiennice. Gdzieniegdzie nad ulicą przerzucone były sznury na których suszyła się bielizna. W powietrzu roznosił się smród pomyj, zgniłych owoców i warzyw które leżały w brudnej, ściekającej wodzie rynsztoku. Ludzie i wozy zmierzały nieustannie w jednym kierunku. Po chwili dotarł do dużego placu otoczonego kamienicami, u podstawy których znajdowały się warsztaty rzemieślnicze. Na środku placu ustawiono małe stragany, gdzie farmerzy i kupcy sprzedawali swoje towary.
W powietrzu unosił się zapach drogich kadzideł, perfum i przypraw.
Ludzie tłoczyli się tu w poszukiwaniu tylko sobie znanych artykułów.
Mallory oglądał pięknie zdobione tkaniny i ozdoby, lecz żadne z tych rzeczy nie interesowały go. Zajrzał do kupca, który miał swój sklep w podcieniach. Uchylił drzwi i zajrzał do środka. Kiedy wchodził, dzwoneczek o który zaczepiły drzwi, zadzwonił delikatnie.
- Witam – rzekł Mallory.
Zza zasłony oddzielającej zaplecze od sklepu wychyliła się głowa starszego człowieka. Niski człowiek, którego czarne włosy przyprószone były już siwizną, ukłonił się nisko.
-Witam zacnego, klienta, w czym mogę pomóc?
-Potrzebuję nową koszulę, bryczesy i płaszcz
Kupiec zakrzątnął się szybko i przyniósł kilka wzorów żądanych rzeczy z magazynu.
-Proszę wybrać sobie według uznania.
-Ile mnie to będzie kosztować –spytał Mallory.
-Za koszulę dwie złote korony.
-Dobrze, wezmę tę –wskazał palcem na jedną z koszul.
-W jakim kolorze pan sobie życzy bryczesy?
-Brązowe mogą być.
-Należy się również dwie złote korony.
-A oto i płaszcz z czarnego sukna podszywany jedwabiem.
-Ile za to?
-Za płaszcz dziesięć złotych koron.
-Dobrze, biorę.
-Aha, i jeszcze poproszę skórzany kubrak.
-Za kubrak dwie złote korony. A w jakim kolorze, jeśli można spytać?
-Też brązowy.
-Momencik –kupiec schylił się i spod lady wyciągnął tenże kubrak.
Mallory poszperał w sakiewce i rzucił na ladę szesnaście koron.
Kupiec ukłonił się nisko.
-Jeśli jeszcze będzie kiedyś panu coś potrzebne, to proszę śmiało pytać.
-Dobrze pomyślę o tym –ukłonił się spakował wszystko do swej torby podróżnej. Na odchodnym spytał jeszcze.
-Gdzie tutaj mogę znaleźć cieślę wyrabiającego łuki?
-Zaraz po wyjściu ode mnie skręcić w lewo i to będzie dwa lokale dalej.
-Dziękuje –ukłonił się i opuścił sklep.
Tak jak mu kupiec powiedział, zakład cieśli szybko znalazł.
Prawie niczym nie różnił się od poprzedniego, za wyjątkiem zawartości i tego, co wisiało na ścianach.
Sprzedawca, nieco młodszy od poprzednika, wysoki blondyn z sumiastymi wąsami, siedział za kamieniem szlifierskim i z zaciętością pedałował nogami. Kamień z ogromną szybkością obracał się, a z ostrzonego grotu szły iskry we wszystkich kierunkach.
Sprzedawca zauważywszy klienta natychmiast przerwał pracę i odłożył przedmiot na półkę za sobą.
-W czym mogę pomóc ser?
-Potrzebuje dwadzieścia strzał.
-Jakich? –spytał sprzedawca.
-Potrzebuje strzały do obrony najlepiej takich, które przebiją zbroje płytową, a następnych dziesięć takich, które mogą przydać mi się do polowań na dziki.
-Dobrze, proponuje więc te – zdjął z półki strzałę, która zakończona była grotem przypominającym czubek igły.
-Jest świetnie wyważona i osiąga dużą prędkość, a sam grot zrobiony jest ze stali, którą zakupiłem od krasnoludów i nie krzywi się po uderzeniu, przez co ma zwiększoną przebijalność –podniósł strzałę i położył na czubku jednego z palców. Strzała zachowała równowagę.
Mallory odebrał ją od cieśli i sam zaczął ją warzyć w rękach.
Rzeczywiście -była lekka i stabilna.
-Dobrze, wezmę je.
-Dwadzieścia szylingów się należy.
-Tak –John przytaknął.
Następnie cieśla podał strzały z grotami w kształcie liści, które były wyposażone w krwawniki, czyli wypukłą stal od czubka aż do nasady drzewca, która sprawiała, że zwierze, które zostało nią trafione pomału wykrwawiało się aż do zupełnej śmierci.
John przyjrzał się im i kiwnął głową.
-Mogą być, biorę je.
-Należy się w takim razie za wszystkie strzały trzydzieści szylingów.
-Aha, to proszę jeszcze wymienić mi cięciwę w łuku.
-Razem z wymianą będzie jedna korona.
Mallory znów pogrzebał w sakiewce i wydobył monetę.
-Proszę podać łuk założę cięciwę.
Mallory zdjął przewieszony przez tułów łuk swego ojca i podał go cieśli. Rzemieślnik nie ukrywał swego podziwu.
-Co ja widzę! Batrianski łuk!
-Tak, mój ojciec służył w tamtejszej armii.
-Takie łuki to rarytas. Ta ich donośność... cieśla mruknął z zadowolenia pod nosem.
-Już nie raz wyciągnął mnie z opresji –przytaknął John.
Cieśla szybko i sprawnie zdjął starą cięciwę i założył nową.
-Proszę, gotowe –podał łuk Johnowi.
-Proszę mnie odwiedzić, jeśli będzie potrzeba dobrych strzał.
-Tak też uczynię –przytaknął.
Schował strzały do kołczanu. Lecz w połowie drogi do drzwi stanął i odwrócił się pytając.
-A, jeśli łaska. Będę rad informacji od mistrza.
-Proszę pytać, kto pyta nie błądzi, jak powiadają -uśmiechnął się cieśla.
-Jakowaś karczma w pobliżu?
-A tak, jest tu niedaleko „Pod Wesołym Żonglerem”
-Jak tam dojść?
-Po wyjściu należy skręcić w lewo i iść prosto. Karczma jest po prawej, nie da się nie trafić.
-Dziękuje –ukłonił się Mallory i opuścił warsztat.
Tak jak mu powiedziano, tak i zrobił. Po wyjściu skręcił w lewo i ruszył przed siebie. Nie uszedł nawet stu metrów, gdy ujrzał szyld, z którego patrzyła na niego roześmiana twarz klowna, który podrzucał kolorowymi piłeczkami.
Przystanął na chwilę, aby spojrzeć na gmach karczmy. Była duża w porównaniu do otaczających kamienic, bo aż czteropiętrowa.
Przed frontonem karczmy znajdowały się schody, które prowadziły do dużych, masywnych, obitych metalem podwójnych drzwi.
Mnóstwo niewielkich okien i spadzisty dach.
Nagle gdzieś za sobą usłyszał rumor i trzask bata. Nim się zdążył oglądnąć, usłyszał krzyk woźnicy i w ułamku sekundy uskoczył na bok, o włos od stratowania przez parę koni i zaprzężony do nich dyliżans. Woźnica ściągnął cugle i rozpędzone konie natychmiast stanęły jak wryte naprzeciw schodów karczmy.
Niewiadomo skąd, nagle przy dyliżansie pojawiła się para chudo pachołków, która szybko i sprawnie rozłożyła schodki i otworzyła drzwi. Woźnica dziarsko zeskoczył z kozła i przeciągnął się szeroko.
Pomocnik woźnicy odpinał skórzane pasy mocujące bagaże podróżnych. Z dyliżansu poczęli wysiadać goście.
Najpierw jakiś gruby jegomość w pięknym kapeluszu i purpurowym surducie. Woźnica ukłonił się nisko, zamaszyście wywijając kapeluszem.
-Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług
Następny wysiadał fircykowaty młodzian o zadartym nosie.
Pachołki już poczęły wnosić bagaże po schodach do karczmy.
Młodzian krzyknął na nich groźnie.
-Natychmiast zanieść mój bagaż do komnaty, ale żywo, bo nie dostaniecie ani pensa!
Kolejny, jaki wysiadał, to nieznany uczony, przynajmniej na takiego wyglądał. Ubrany był w długi, elegancki płaszcz i spiczasty kapelusz z rondem. Jego długa, biała broda kontrastowała z błękitnymi szatami.
-Ach, ta Norya i jego wielka biblioteka –rzekł na głos do siebie uczony.
Zaraz za nim wysiadał człowiek z dziwnym symbolem w kształcie klepsydry na szacie. Jego rozbiegane oczy poczęły lustrować otoczenie i na pewno nie uszedł jego uwadze żaden szczegół.
I wreszcie jakiś kupiec, który przybył tu pewnie tylko i wyłącznie dla robienia interesów i pomnażania swej fortuny.
Napatrzył się na takich już dość.
Wszedł na schody karczmy, jednak stanął nagle przykuty nowym widokiem. Z dyliżansu wyszła jeszcze jedna postać. Nie ulegało wątpliwości, że to kobieta. Jej długi zielony płaszcz z kapturem spowijał całą postać od stóp do głowy. Była wysoka, szczupła, a jej miękkie, delikatne kroki w zielonych pantofelkach sprawiały, że prawie płynęła w powietrzu. Nie odezwała się ani słowem. Przechodząc koło niego, nagle, na ułamek sekundy, spojrzała w jego kierunku.
Mallory stał urzeczony. Poczuł, że jego serce zaczęło mocniej bić. Uderzył go świeży powiew powietrza jego oczy widziały zielone lasy i szumiące potoki. Ciepłe słońce muskało jego twarz.
Do rzeczywistości przywołał go tubalny głos.
-Ej ty obdartusie tarasujesz przejście!
-Przepraszam za moją nieuwagę –rzekł Mallory do odźwiernego.
Usunął się z drogi i ruszył do wejścia. Spoglądał wciąż za nią, jak wchodzi po schodach i niknie za drzwiami karczmy.
Człowiek o szerokich barkach ukłonił się, uchylając drzwi.
-Powiedzcie mi jedno, kto to był? –spytał John odźwiernego.
-Kto? –spytał zdziwiony sługa.
-Ta kobieta na końcu.
-Ta kobieta? Widzę ją po raz pierwszy w życiu –odparł sługa.
-A skąd przybył dyliżans? –spytał John.
- Z Akragionu.
-Dziękuję za informację –ukłonił się i pospiesznie wszedł do środka.
Stanął za progiem. Drzwi za nim zamknęły się.
Ujrzał przed sobą wielką salę, otoczoną od góry krużgankiem.
Gwar był ogromny, bo ludzi było tu mnóstwo.
Na środku sali stały małe, okrągłe stoliki z rzeźbionymi krzesłami, nakryte koronkowymi obrusami. Przy ścianach zaś stały ławy i stoły.
W głębi sali znajdowała się mała scena, na której występowali kuglarze i klowni. A z boku, w małej niszy, sześciu muzyków przygrywało wesołą muzykę. Któż tu był?
I kupcy, i szlachcice. Zamożni obywatele miasta. Roiło się tu od różnych dialektów i ras. Byli wysocy elfowie i malutcy hobbici oraz gburowaci krasnoludowie. Ci drudzy, to wesoły ludek zamieszkujący krainę „Wielkich nizin”. Lubią jeść i pić. Taaak, dużo pić i jeść.
Nic dziwnego, że przy tak skocznej muzyce tańczyli wokół stołu trzymając kufle piwa w rękach. Elfowie zaś przyglądali się i klaszcząc w dłonie akompaniowali hobbitom w zabawie.
Krasnoludowie zaś, bardziej w cieniu, jak najdalej od tych pierwszych, konsumowali jadło popijając litrami piwa. Między tymi wszystkimi gośćmi uwijały się dziewczęta służebne, roznosząc na wielkich tacach jadło i napitek. Po prawej stronie pod ścianą stał szynkwas, a za nim gruby, brodaty i łysy karczmarz oraz kobieta nalewająca piwo –z pewnością jego żona. Karczmarz obsługiwał właśnie nowo przybyłych gości. Mallory rozejrzał się dookoła i ujrzał pod ścianą obok jednego jegomościa jeszcze jedno wolne miejsce.
Podszedł do stołu.
-Witam, czy mogę się przysiąść? –spytał.
-Proszę -jest wystarczająco dużo miejsca –wskazał mu ławę nieznajomy.
-Ciepły dzień dzisiaj, nieprawdaż? –chciał podtrzymać rozmowę Mallory.
-O tak –odparł mężczyzna.
-Chciałbym spytać, gdzie tu można znaleźć pracę? –zagaił Mallory.
-Pracę powiadacie? Niech no się zastanowię. Moim zdaniem, najlepiej jeśli wybierzecie się na wielki „Plac Dębowy”. Tam na pewno znajdziecie jakąś pracę –odparł człowiek.
-Dziękuje za informację –podziękował.
-Nie ma, za co. Do usług.
Mallory wziął do rąk kartę dań i spojrzał do środka. I teraz uświadomił sobie, że jest okropnie głodny. Ceny były o niebo wyższe niż w przydrożnym zajeździe, ale lokal należał do tych o wysokim standardzie. Sięgnął lewą ręką do kieszeni płaszcza i namacując monety ustalił, że jednak stać go na taki wydatek. Chociaż zapasy mamony są już na wyczerpaniu, to jednak pusty żołądek daje o sobie znać i domaga się napełnienia. Miły, kobiecy głos wyrwał go z lektury.
-Co podać panu? –stała nad nim czarnowłosa, ładna dziewczyna w opasce na głowie i żółtej sukience z fartuchem.
-Poproszę coś na obiad.
-Proponuję fasolkę szparagową i ziemniaczki oraz zupę kalafiorową.
-Może być.
-Coś do picia?
-Piwo imbirowe poproszę. A ile to razem będzie mnie kosztować?
-Dwie korony.
-Dobrze, więc poproszę to wszystko.
-Zaraz podam pierwsze danie.
Dziewczyna oddaliła się po zamówienie.
Wszyscy, którzy przybyli dyliżansem, udali się na swoje kwatery.
Niektórzy jednak zeszli na dół na obiad. Jednak nigdzie nie było widać pięknej nieznajomej. Właściwie co widział na schodach? I co to było?
To uczucie, które nim owładnęło. Ten błysk jej oczu, który na ułamek sekundy przeszył go na wskroś. Te wspaniałe wizje? Dotarło do niego nagle, że się po prostu zakochał, chociaż liczył już trzydzieści lat i takie uczucia nie były mu obce. Kiedy ostatni raz to było? To było tak dawno. Wtedy, gdy mieszkał w swym rodzinnym mieście, Talez.
Piękne to były lata. Uczył się jako czeladnik w warsztacie swego ojca.
Dopóki ojciec nie stawił się na wezwanie władcy i nie poszedł na wojnę. I słuch po nim zaginął. Powiadają, że zginął w straszliwej bitwie, która rozegrała się pod Norycją pomiędzy ludźmi a sprzymierzonymi armiami orków i goblinów.
Kochał wtedy Lizę, córkę młynarza Boba. Lecz nieszczęśliwy wypadek, który zdarzył się jednej zimy zadał Johnowi ogromny cios.
Liza, piękna dziewczyna o kasztanowych, długich włosach, które plotła zawsze w warkocze. Spadł śnieg i powstały ogromne zaspy.
Liza nie zawiadomiła ani jego, ani rodziców i udała się do chorej ciotki, która mieszkała nie dalej niż dwadzieścia mil od Talez.
Została rozerwana na strzępy przez wilki, gdzieś wśród zamieci.
Nazajutrz na wpół zasypane szczątki znalazł myśliwy Brown.
Mallory od razu rozpoznał, że to Liza. Miała wtedy kolorową chustę, którą podarował jej, kiedy się oświadczał. Na wiosnę mieli się pobrać. John załamał się i prawie stracił rozum. A gdy przyszły wiosenne roztopy przyszła również wiadomość o śmierci ojca.
Tego było już za dużo i dla niego, i dla jego matki. Zmarła z tęsknoty za mężem. Ten potrójny szok doprowadził do psychicznego załamania Johna. Zachowywał się jak szaleniec. Nic nie było w stanie go przerazić. Sprzedał warsztat i dom ojca. Za uzyskane pieniądze kupił broń i ruszył w świat, aby...
-Oto pańska zupa. Życzę smacznego.
Ocknął się z zamyślenia.
Na jego stole pojawił się półmisek z dymiącą strawą i para metalowych sztućców.
-Dziękuję –wykrztusił tylko i oblał się rumieńcem.
Począł łapczywie jeść, ale zorientował się, że współbiesiadnik patrzy na niego podejrzliwie. –Przepraszam, jestem taki głodny –próbował się usprawiedliwić. Mężczyzna pokiwał głową, uśmiechając się od ucha do ucha. –Jeśli tak, to niech waszmość się nie krepuję, mi to nie przeszkadza.
"Per terra per mare"

2
Sporo zalatuje Władcą Pierścieni. Hobbici, Elfy, Krasnoludy i te sprawy. Podobał mi się peolog, bo był naprawde mroczny, ale dalej czułam się, jakby czytała powieśc opartą na życiu codziennym Simsów. Jasna sprawa, że trzeba przedsatwić otaczajacy bohatera świat, ale może trochę więcej oryginalności? Zdarzenia w sklepie i u ciesli nie wnoszą za dużo do powieści. Można by było to wszytsko nie skrócić. Tekst był za krótki, by oceniać fabułe. Oceniłam więc tylko ten fragment i stwierdzam, że sięgasz po oklepane rozwiązania. Karczma... Kiedy z wozu wychodziły te wszytskie posatcie, zastanawiałam się, kiedy wyjdzie jakaś kobieta, bo na to się zbierało.
Mimo to daję testowi szansę i nawet poweim, że ciekawi mnie, co tez będzie dalej, choc mam już pewne podejrzenia. Radzę nieco przyspieszyć akcję i wplątać w dialogi nieco swobody i humoru.
Pozdrawiam

3
Przemierzają wydmy bez wytchnienia, pogrążając się w mroki nocy.
Chyba raczej mrokach...
Idąc, potrząsają swą bronią w kpiącym wyzwaniu dla wszelkiego życia. I czasami, ich okropne(,) suche głosy, jak zwiędły szelest, pozostawiają odgłos szeptu powtarzającego tylko jedno słowo, jakie zapamiętali z czasów, kiedy żyli.
To "I" źle łączy zdania, drewniane strasznie jest. To po pierwsze. Po drugie, to potrząsanie bronią jest mało obrazowe... no bo co, miecze się w pochwach kołyszą? Czy osadzone w tych zeschłych, skostniałych dłoniach chyboczą na boki jak zboże? (ha-ha-ha, Nadchodzi Dziadek Poetyckie Porównanie).
Co mówi Ci wyrażenie "zwiędły szelest"? Co to za szelest jest, zwłaszcza, gdy przyrównujesz go do głosu? Powtarzasz człon wyrazowy (głos, odgłos). Drugie zdanie w ogóle jest za długie i rozwleczone strasznie.
Norya jest głównym punktem postoju dla podróżujących z Baronii Sadelandu i Hrabstwa Alelandu do Atri. Obecnie w Noryi włada hrabina Emanuela von Lebewicz, słynna z wystawnych przyjęć i całonocnych balów.
Hm? To ten sam wyraz?
Miasto Norya leży na południowym skraju wielkiego lasu, tam gdzie spotykają się cztery prowincje (Esteland, Sadeland, Aleland i Staeland) oraz dwie rzeki (Esteis i Aler). To najdogodniejsze miejsce do przekroczenia Esteis, zanim wpłynie do lasu.
Ponad 100lat temu Norya była stolicą Imperium, a także znanym miastem uniwersyteckim. Pierwsze kolegia założyła tutaj Imperator Anetha. Sława tutejszych profesorów nadal przyciąga studentów ze wszystkich stron świata. Stosownie do tego, jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście, jest świątynia Vileny, zwrócona w stronę północnej bramy. Trudno się dziwić, że w mieście leżącym na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych tak dobrze rozwijają się targowiska. Kupcy sprowadzają wszelkiego typu dobra zarówno z północy, jak i z południa, a ponadto handlują miejscowymi winami oraz doskonałymi wyrobami metalowymi z Sadelandu.
Norya jest głównym punktem postoju dla podróżujących z Baronii Sadelandu i Hrabstwa Alelandu do Atri. Obecnie w Noryi włada hrabina Emanuela von Lebewicz, słynna z wystawnych przyjęć i całonocnych balów. Podobno jej pałac może rywalizować nawet z dworem Imperatora w Atri. Hrabina to najlepsza partia w całym Imperium i o jej względy ubiegają się konkurenci ze wszystkich zakątków Starego Świata.
Można paść na pysk, czytając takie kawałki. Zwłaszcza, że w kronice nie powinno umieszczać się bzdetów podobnych ostatniemu zdaniu, które raczej nadawałyby się do tamtejszej "Przyjaciółki" albo "Pani świątyni, numer 234". Radziłbym to po prostu w całości wywalić...
Potarł ręką zarost, który już od tygodnia porastał jego twarz.
Podręcznikowy przykład lania wody, nadużywania niepotrzebnych słów. (i zwróć uwagę na pogrubienia, zastanów się, do czego piję).
Spójrz, czyż nie lepiej jest tak:
Sky pisze:Potarł ręką tygodniowy zarost.
Od razu zrobi Ci się lżej na sercu, jeśli tak to ujmiesz.
Uniósł głowę i spojrzał spod kapelusza na główną bramę i mury obronne miasta Noryi.
[-] Ruszył ku bramie. Przeszedł przez most zwodzony i wmieszał się w tłum ludzi wlewający się do miasta przez bramę miejską.
Podkreślenia - usunąć.
Stanął na wybrukowanej ulicy, która ciągnęła się wzdłuż -> przed nim (?) i ginęła gdzieś w oddali.
Użyłeś słowa "wzdłuż", więc bądź konsekwentny. Wzdłuż CZEGOŚ musiała się ciągnąć, a Ty tuż po owym słowie piszesz "przed nim". O co kaman, cóż Ty wyczyniasz?
trój kondygnacyjne
Raczej razem to powinieneś zapisać.
Kamienice trój kondygnacyjne tworzyły ciasną zabudowę. Posiadały niewielkie okna oraz drewniane okiennice. Gdzieniegdzie nad ulicą przerzucone były sznury na których suszyła się bielizna. W powietrzu roznosił się smród pomyj, zgniłych owoców i warzyw które leżały w brudnej, ściekającej wodzie rynsztoku. Ludzie i wozy zmierzały nieustannie w jednym kierunku. Po chwili dotarł do dużego placu otoczonego kamienicami, u podstawy których znajdowały się warsztaty rzemieślnicze. Na środku placu ustawiono małe stragany, gdzie farmerzy i kupcy sprzedawali swoje towary.
W niezwykle oschły sposób informujesz o masie niepotrzebnych rzeczy. Zabijasz w ten sposób swój twór, no bo ileż można czegoś takiego przeczytać? Wplataj niektóre informacje w akcję, pomiędzy myśli i spostrzeżenia bohatera. On się przechadza, mija ludzi, a opisałeś to jak notatkę dla architekta. Ożyw to wszystko.
W powietrzu roznosił się smród pomyj, zgniłych owoców i warzyw które leżały w brudnej, ściekającej wodzie rynsztoku.
a potem:
W powietrzu unosił się zapach drogich kadzideł, perfum i przypraw.
Jak widać, ograniczasz się na dodatek w przedstawianiu niektórych rzeczy, popadasz w monotonię.
Ludzie tłoczyli się tu w poszukiwaniu tylko sobie znanych artykułów.
Dlaczego mi o tym mówisz? Jak to się ma do akcji, do fabuły? Takich ludzi mam na pęczki w Tesco, gdy szukam magi albo papieru toaletowego, po cholerę mam o nich czytać w opowiadaniu/powieści (tfu!) fantasy? Będę brutalny, ale ujmę to tak: nie pieprz, tylko opowiadaj.
Zza zasłony oddzielającej zaplecze od sklepu wychyliła się głowa starszego człowieka. Niski człowiek,
Grrrrr...
-Ile mnie to będzie kosztować –spytał Mallory.
Widać jak cholera, że spytał... (podpowiedź: gdzie tu jest znak zapytania?)
-Ile mnie to będzie kosztować –spytał Mallory.
-Za koszulę dwie złote korony.
-Dobrze, wezmę tę –wskazał palcem na jedną z koszul.
-W jakim kolorze pan sobie życzy bryczesy?
-Brązowe mogą być.
-Należy się również dwie złote korony.
-A oto i płaszcz z czarnego sukna podszywany jedwabiem.
-Ile za to?
-Za płaszcz dziesięć złotych koron.
-Dobrze, biorę.
-Aha, i jeszcze poproszę skórzany kubrak.
-Za kubrak dwie złote korony. A w jakim kolorze, jeśli można spytać?
-Też brązowy.
-Momencik –kupiec schylił się i spod lady wyciągnął tenże kubrak.
Mallory poszperał w sakiewce i rzucił na ladę szesnaście koron.
Kupiec ukłonił się nisko.
-Jeśli jeszcze będzie kiedyś panu coś potrzebne, to proszę śmiało pytać.
-Dobrze pomyślę o tym –ukłonił się spakował wszystko do swej torby podróżnej. Na odchodnym spytał jeszcze.
-Gdzie tutaj mogę znaleźć cieślę wyrabiającego łuki?
-Zaraz po wyjściu ode mnie skręcić w lewo i to będzie dwa lokale dalej.
-Dziękuje –ukłonił się i opuścił sklep.
Szczerze? Taki właśnie dialog też można skrócić (a może lepsze słowo: ograniczyć), do kilku zdań informujących i podkreślić krótką wymianą słów pomiędzy nimi.
Tylko, hm... błagam, nie mów, że zaraz będę czytał opis zakupów w sklepie z łukami marki Sthil?
Tak jak mu kupiec powiedział, zakład cieśli szybko znalazł.
<dziki skowyt rozpaczy>
Prawie niczym nie różnił się od poprzedniego, za wyjątkiem zawartości i tego, co wisiało na ścianach.
I w tym momencie idę po siekierę. Nie. Głęboki wdech. Najpierw dobiorę spokojnie słowa, ale potem idę po moją zaostrzoną Wandzię.
Spójrz na to:
Sky pisze:Franek Dolas opuścił sklep z telewizorami. Idąc ulicą, wspominał niezwykłe, ogromne ekrany, z których zerkała na jego mięśnie ponętna Hanna Gronkiewicz-Waltz. Nagle stanął jak wryty. Jego oczom ukazało się wejście do mięsnego "U Halinki" (szkoda, że nie u Hanki...). Wszedł do środka. Mięsny właściwie niczym nie różnił się od sklepu z telewizorami oprócz tego, że co innego wisiało na ścianach i leżało na półkach.
- Poproszę udo kurczaka - powiedział Dolas.
Podbijam to wszystko do rangi absurdu aby pokazać Ci, o jak idiotycznej rzeczy mnie poinformowałeś. Dwa sklepy, alleluja, właściwie takie same... tylko co innego na półkach leży. Po co o czymś takim pisać? Czy w powieściach, które do tej pory czytałeś, były takie informacje?
(jeśli tak, to chyba czytasz wyłącznie Glena Cooka, który też potrafi brawurowo pieprzyć trzy po trzy).
Sprzedawca, nieco młodszy od poprzednika, (...)
Ciągle porównujesz, jakbyś obalał założenie, że wszystko w tym mieście jest sklonowane...
-W czym mogę pomóc ser?
SER?! :D
-Potrzebuje dwadzieścia strzał.
-Jakich? –spytał sprzedawca.
-Potrzebuje strzały do obrony najlepiej takich, które przebiją zbroje płytową, a następnych dziesięć takich, które mogą przydać mi się do polowań na dziki.
Strzały do obrony, hm? I dziesięć anty-dzikowych? Chłopie, myślisz, że tylko tyle strzał wystarczy?
(...) które zostało nią trafione pomału wykrwawiało się aż do zupełnej śmierci.
A znasz coś takiego jak niezupełna śmierć? (śpiączkę wykluczamy, ha!)
Przed frontonem karczmy znajdowały się schody, które prowadziły do dużych, masywnych, obitych metalem podwójnych drzwi.
I znów syndrom pieprzenia mode on...
Na środku sali stały małe, okrągłe stoliki z rzeźbionymi krzesłami, nakryte koronkowymi obrusami. Przy ścianach zaś stały ławy i stoły.
Ple, ple, ple...
Roiło się tu od różnych dialektów i ras. Byli wysocy elfowie i malutcy hobbici oraz gburowaci krasnoludowie.
To jest fanfik?
Nic dziwnego, że przy tak skocznej muzyce tańczyli wokół stołu trzymając kufle piwa w rękach. Elfowie zaś przyglądali się i klaszcząc w dłonie akompaniowali hobbitom w zabawie.
Krasnoludowie zaś, bardziej w cieniu, jak najdalej od tych pierwszych, konsumowali jadło popijając litrami piwa.
Cóż za niecodzienny widok w świecie fantasy...
Chociaż zapasy mamony są już na wyczerpaniu, to jednak pusty żołądek daje o sobie znać i domaga się napełnienia. Miły, kobiecy głos wyrwał go z lektury.
Jego żołądek potrafi czytać?
Właściwie co widział na schodach? I co to było?
Dwa pytania o takiej samej wartości logicznej.

Uccchh. Męczący tekst, topornie napisany. Mało tu mogę pomóc, Tobie trzeba lektury czegoś takiego jak "Galeria złamanych piór". Odsyłam Cię do tego.
Opisy zbyt rozbudowane, nie selekcjonujesz też szczegółów na ważne i mniej ważne. Po prostu potok słów, tak być nie może. Wspominaj tylko o rzeczach najbardziej charakterystycznych - reszta, to zabawa z czytelnikiem. Zabawa skojarzeniami, zabawa obrazami, które on już ma w zestawie, gdy siada do lektury. Ukaż więcej akcji, więcej myśli bohatera. Nie relacjonuj tak po prostu jego przeszłości.
Jestem zdecydowanie na nie, to kiepski kawał tekstu jest. Powiem Ci coś jednak: też tak kiedyś pisałem. A potem lektura niektórych felietonów otworzyła mi oczy. Z Tobą może być tak samo, tylko musisz zacząć wyłapywać błędy i bardziej zastanawiać się nad wagą i znaczeniem słów, których używasz.

Pozdrawiam serdecznie! ;)

4
No niestety u mnie nie ma najpierw strzelania potem ple ple ple lecz na odwrót.
Potrząsają bronią -jeśli widziałeś kiedyś plemiona Afrykańskie powinieneś to skojarzyć.
Wiele osób zarzucało mi przed pierwszym wydaniem że za mało opisów dawałem. Kiedy po wydaniu przeczytali nową wersje bardzo im się spodobała. Wiadomo można w ogóle wypieprzyć połowę i zostać przy pięciu kartkach. Przejść do rąbania i ciecia ale kto to będzie czytał?

Książki jakie czytałem do tej pory to:
Simon Hawk -Żelazny Tron
Robert E. Howard- Opowiadania o Conanie
Rohan Michael Scott -Lodowe Kowadło -trylogia
Joe Dever -Wojownik Autostrady i inne opowiadania a jest tego od czorta:)

Pewnie coś pozmieniam ale się zobaczy:)

[ Dodano: Sro 19 Sie, 2009 ]
Pół minuty wystarczyło, aby zupa zniknęła z talerza. Pierwszy głód został już zaspokojony, więc drugie danie zjadł wolniej, bez takiego pośpiechu. Zastanawiał się, czy jeszcze spotka tę kobietę, choćby po to, aby jeszcze raz poczuć jej spojrzenie na sobie.
Zjadł drugie danie i zanurzył usta w kuflu pełnym imbirowego piwa.
-Ach, co za smak –powiedział do siebie, połykając pierwszy haust.
Zamówił jeszcze jedno piwo. Zapłacił za obiad. Wstał i ruszył w kierunku szynkwasu. Jonas Gunter, bo tak się zwał owy karczmarz, wycierał właśnie kufel białą ścierką, gdy zbliżył się doń Mallory.
Jonas rozdziawił usta w szerokim uśmiechu.
-Słucham szanownego gościa?
-Jest może wolny pokój?
-Zobaczmy –powiedział, zerkając na szafkę z kluczami
-Najlepiej jak najtańszy –dodał Mallory.
-Ma pan szczęście, jeszcze jeden został wolny. Pokój nie jest brzydki i na pewno się waszmości spodoba.
-Biorę go –przytaknął szybko Mallory.
Jonas wziął klucze z szafki i zawołał jedną z dziewcząt.
-Anies, zaprowadź szanownego gościa na górę do jego pokoju.
-Ile się należy?
-Trzy korony –odparł Jonas.
Mallory wytrząsnął korony z kieszeni i położył na ladzie.
-Proszę za mną –rzekła dziewczyna wskazując schody po lewej.
Ruszył za nią na górę. Zaprowadziła go na trzecie piętro.
Otworzyła drzwi i zapraszającym gestem wskazała wnętrze.
Wszedł do środka i rozejrzał się dookoła.
Pokój był niewielki. Miał naprzeciwko drzwi jedno okno. Po lewej stało łóżko. W kącie koło okna stała duża szafa. Trochę bliżej stał parawan, a za nim cynowa wanna i miednica. Na środku pokoju stał niewielki stół i krzesło.
-Będę potrzebował brzytwę i dużo ciepłej wody. Chcę wziąć kąpiel
-Tak, zaraz się tym zajmę –wyszła pospiesznie, zamykając za sobą drzwi. Został sam w pokoju. Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
Zdjął z siebie łuk i położył go na łóżku.
Rzucił torbę na podłogę i odpiął skórzany kołczan. Odpiął płaszcz i zawiesił na krześle. Przez pierś przewieszony miał skórzany rzemień, na którym wisiało to, co tak skrzętnie ukrywał. Odpiął go i schował przedmiot do szafy. Wziął mieszek i schował pod siennikiem łóżka. Wyciągnął z torby kupione uprzednio rzeczy i zawiesił je na parawanie. Ledwo to uczynił, zastukano do drzwi.
-Kto tam? –spytał.
-Służba –odezwał się kobiecy głos. Otworzył drzwi.
Kilka dziewcząt przyniosło ze sobą ogromne dzbany z wodą i napełniły wannę. Położyły na stoliku koło wanny przybory toaletowe.
Opuściły pokój, a po chwili przyszedł służący niosąc przybory do czyszczenia butów.
-Witam miłego gościa –odezwał się pachołek
-Pańskie buty są bardzo brudne. Proszę mi pozwolić doprowadzić je do porządku.
Zdjął buty i podał je chłopakowi.
-Jak masz na imię chłopcze? –spytał.
-Filip, proszę łaskawego pana.
Mallory wszedł za parawan i jął się rozbierać. Pachołek w tym czasie usiadł na podłodze i zaczął czyścić buty.
-Powiedz mi Filipie, jak stąd dojść na „Plac Dębowy”?
-Bardzo prosto panie. Po wyjściu skręcicie w lewo, pójdziecie prosto, następnie skręcicie w pierwszą w prawo, no i jesteście na miejscu.
- Dziękuję, chłopcze –odparł Mallory, zanurzając się w ciepłą wodę wypełniającą wannę. Wydał lekkie westchnienie ulgi i zadowolenia, kiedy woda obmyła jego ciało.
-Czy woda nie jest aby za zimna, mój panie?
- Jest jeszcze ciepła -odpowiedział
Wziął do rąk mydło i począł się porządnie szorować.
Gdy już umył głowę, namydlił brodę i sięgnął po brzytwę i lusterko.
Lekko i zwinnie przystąpił do golenia zarostu. Ogolił brodę, lecz wąsy zostawił. Równo je tylko przyciął. Wyglądał w lustrze o pięć lat młodziej.
-Filipie.
-Tak, panie?
-Weź stare łachy, które wiszą na parawanie po lewej i rozdaj je biedocie.
-Tak zrobię, panie –przytaknął pachołek.
John opłukał się i wycierając ciało wyszedł z wanny. Szybko wytarł włosy ręcznikiem. Zauważył też dopiero teraz, że służąca przyniosła również jakiś mały flakonik i grzebyk. Uczesał się i sięgnął po flakonik.
Odetkał korek i powąchał.
-No, no, -ładny zapach –powiedział do siebie
Skropił się nim i począł się ubierać.
Teraz wyglądał porządnie, a nie jak włóczęga.
-Jak tam moje buty? –spytał.
-Są już wyczyszczone.
I tak też było w rzeczy samej. Buty stały jak nowe obok łóżka.
-To podaj je –rozkazał.
Chłopak szybko podał mu buty, a John włożył je od razu.
Mallory zbliżył się do łóżka i wyciągnął sakiewkę. Chłopak zdziwił się. John zauważył to.
-Strzeżonego bogowie strzegą –rzekł do chłopca.
-Tak, panie –pokiwał głowa pachołek.
-Masz tu szylinga i niech posprzątają ten bajzel –Mallory rzucił mu monetę.
Chłopak chwycił ją w locie i ukłonił się, po czym opuścił pokój.
John założył płaszcz, uprzednio zakładając pod niego to, co ukrywał w szafie. Przytroczył kołczan i założył torbę, przekładając przez ramię łuk ojca. Stanął w drzwiach i obrócił się w stronę pokoju.
Nie było tu prawie po nim znaku. Tylko zapach perfum i mydlin z brudnej wody pozostawionej w wannie były namiastką jego obecności. Opuścił pokój i przekręcił klucz w drzwiach. Poczuł nagle, że ktoś stoi za nim. Odwrócił się gwałtownie. Stała tam piękna nieznajoma, równie tajemnicza jak poprzednio. Lampa oliwna dawała zbyt słabe światło, aby przyjrzeć się jej szczegółowo, poza tym miała dalej na głowie kaptur. Zrozumiał po chwili, że tarasuje przejście.
Ukłonił się nisko, wywijając swym kapeluszem. Usunął się z drogi. Przeszła obok niego i znów ujrzał ten dziwny błysk.
Stał tak chwilę patrząc w ślad za nią. Ruszył się z miejsca dopiero, kiedy zniknęła mu z oczu schodząc po schodach. Ruszył w ślad za nią.
Zszedł na dół i podszedł do szynkwasu. Nieznajoma opuściła już karczmę. Widział jak znikała za drzwiami. Karczmarz spojrzał na niego.
-Już nas pan opuszcza? –spytał.
-Tak. Muszę poszukać pracy, bo, niestety, nie byłoby mnie stać na opłacenie pokoju, ani jedzenia. -tu wyjął monetę i podał Jonasowi.
Uśmiechnął się i ukłonił.
-Proszę o nas nie zapominać, zawsze znajdzie się jakiś kąt do spania i jedzenie –zagaił Jonas.
-Będę pamiętał –odparł John.
Wyszedł na zewnątrz. Stanął na schodach. Wyciągnął z torby fajkę i nie spiesząc się nabił ją tytoniem jabłkowym. Pyknął sobie dziarsko raz i drugi, rozejrzał się dookoła i ruszył w lewo, tak jak mu powiedziano. Doszedł do skrzyżowania i skręcił w prawo.
Po chwili doszedł do celu. Każdego popołudnia ludzie szukający zatrudnienia zbierają się na Placu Dębowym –dużym, wybrukowanym placu w centrum Noryi. Plac jest zapełniony szukającymi ochroniarzy kupcami, rolnikami i budowniczymi szukającymi robotników oraz kapitanami statków, szukającymi załóg. Pośrodku placu stoi wielkie i stare drzewo, znane jako Dąb Kyr. Jego pień ma szerokość małej chaty i służy jako słup ogłoszeniowy dla przebywających w Noryi poszukiwaczy przygód i włóczęgów. Większość informacji pozostawili podróżnicy, próbujący odnaleźć starych przyjaciół i umawiający się na spotkania, ale niektóre pochodzą od ludzi oferujących niebezpieczną albo niezwykłą pracę. Mallory podszedł bliżej i począł czytać.
„Axel Erischom –rozminęliśmy się w Pationi, może jesteś gdzieś tutaj. Przez większość wieczorów jestem w „Wesołym Żonglerze” –Trom z Kitaju”.
I tak dalej, itp. Zaczepił jednego z marynarzy.
-Przepraszam bardzo.
-Czego chcesz koleżko?
-Szukam pracy.
-Zaciągnij się na okręt, nawet sporo płacą.
-Jestem cieślą.
-No to jak w mordę strzelił!
-Życie na morzu mnie nie pociąga.
-Ba, jak sobie chcesz, ale moim zdaniem tracisz niezłą szansę.
Postanowił obejść dookoła drzewo i poszukać konkretnego ogłoszenia. Wiele z tego co tu proponowano, kusiło go, ale jednak postanowił na razie przyczaić się gdzieś. Może wydarzy się coś specjalnego, co zmieni jego nędzne życie. Cierpienia i koszmary już przestały go męczyć. Ale przecież nie zapomniał o Lizie. Nadal jego serce ściska coś na widok kobiet, które są do niej podobne.
Zauważył wreszcie małe, niepozorne ogłoszenie. ..No, no ciekawe –zainteresował się nim. Najmę czeladnika stolarskiego.
Ulica portowa2.
...O, i to jest to –pomyślał.
...Muszę iść tam od razu –zerwał ogłoszenie.
Ruszył według drogowskazów i klucząc uliczkami doszedł do mostu przerzuconego nad fosą. Przeszedł na drugą stronę i skręcił w pierwszą w lewo. Znajdował się w porcie. Po prawej znajdowały się magazyny i urzędy celne. A tuż za nimi nabrzeże i doki, wraz ze statkami i barkami. Po lewej zobaczył wywieszony szyld, na którym w drewnie wyrzeźbiony był hebel i dłuto. Budynek był niewielki, dwupiętrowy na kamiennej podmurówce. Miał dwa wejścia: jedno do części mieszkalnej, a drugie do warsztatu. Wybrał to drugie. Otworzył dębowe drzwi i wszedł do środka. Zszedł po schodkach i stanął wewnątrz warsztatu. Panował półmrok. Znajdował się tu mały kominek, w którym palił się nikły ogień. Niewielkie okno dawało mało światła. Po prawej stał drewniany stół stolarski wraz z imadłem. W kącie, jak zauważył, skrzynia na odpady, która była niemal pełna wiórów. Na ścianach wisiały regały z równo poukładanymi narzędziami.
-Jest tu kto?! –spytał głośno.
Usłyszał hałas za kotarą, która oddzielała warsztat od zaplecza.
-Momencik, już idę –usłyszał starszy, męski głos.
Zza kotary wyszedł starszy człowiek z siwymi włosami i zarostem.
-Witam, w czym mogę pomóc? –spytał.
-Ja przychodzę z ogłoszenia –tu podał człowiekowi kartkę.
-A tak, z ogłoszenia? –odpowiedział pytająco mężczyzna. -Już prawie zapomniałem, kiedy je tam zawiesiłem –uśmiechnął się.
-Potrzebuje pan dobrego cieśli? –zagaił John.
-Tak, potrzebuję, bo zamówień dużo a ludzi mało –śmiejąc się wskazał na siebie.
-Sam pan prowadzi warsztat? –spytał.
-Niestety –zrobił smutną minę.
-Przecież jest tylu młodych –odparł John.
-Owszem, ale nie chce im się pracować.
-Jak to? –zdziwił się Mallory.
-A tak to. Na przykład mój syn, zamiast pomagać ojcu w prowadzeniu interesu, wolał wstąpić do straży miejskiej i tak to zostałem sam na tonącym okręcie. Nikt nie chciał nawet na ucznia zostać, bo zaraz im palma odbijała i przygód im się zachciewało, to i na tyłku nie usiedzieli.
-Nie obiecuję więc, że zostanę tu na długo, ale chętnie pomogę za parę szylingów dziennie
-Dobrze, niech i tak będzie –kiwnął głową.
-Znasz się na robocie?
-Tak. Też miałem swój warsztat.
-Tak? I co się stało? –Mallory opowiedział mu swoje losy
-Bogata przeszłość, choć tragiczna –pokiwał głową z podziwem
-Jestem Karl Sulivan –przedstawił się.
-John Mallory –ukłonił się nisko.
-Dostaniesz pięć złotych koron dziennie, jeśli ci to odpowiada
-Może być –przytaknął.
-Ale najpierw sprawdzimy twoje umiejętności –rzekł Karl.
-Co mam zrobić? –spytał.
-Widzisz te dwie deski? –wskazał na ścianę.
-Tak?
-Doprowadź je do gładkości jak najszybciej. Muszą być gładkie jak pupa elfiej dziewki! –rozkazał cieśla uśmiechając się od ucha do ucha.
-Coś jeszcze? –spytał John.
-Nie, ale zobaczymy ile ci zajmie ta robota. Jeśli jesteś tym za kogo się podajesz to szybko skończysz. –odparł Karl.
Klaskając w dłonie opuścił warsztat. Mallory chwycił leżący na warsztacie strug. Sprawdził ostrość ostrza i stwierdzając że nie trzeba ostrzyć, przymocował deskę imadłem do stołu warsztatowego. Nie wysilając się zbytnio, płynnie i szybko począł strugać, aż wióra latały w powietrzu. Zajęło mu to niewiele ponad kwadrans. Kiedy cieśla wrócił, poklepał Johna po plecach.
-No świetnie, można rzec wybornie.
-No i jak, zdałem? –spytał John drapiąc się za uchem.
-Tak oczywiście sam lepiej bym tego nie zrobił.
-Mam dla ciebie pierwsze zadanie.
-Tak? Słucham –odparł John.
-Zawieziesz coś do miasta –machnął na niego ręką.
-Chodź za mną.
Przeszli przez zaplecze. Za budynkiem znajdował się mały zaułek, w którym stał wóz. Karl udał się do stajni, która znajdowała się z boku i przyprowadził konia po czym zaprzągł go do wozu.
-Podejdź tu –przywołał Johna skinieniem ręki.
Odsłonił kawałek płótna, które zakrywało ładunek umieszczony na wozie. John spojrzał tam. Na wozie stała pięknie zdobiona i pozłacana skrzynia.
-Bardzo piękny mebel –pokiwał głową John.
-Długo go robiłem, ale wiele za niego dostałem.
-Co mam zrobić? –spytał John.
-Jest już w prawdzie, późno i zmierzcha, ale muszę go dostarczyć jeszcze dziś.
-Gdzie mam jechać?
-No tak, zapomniałem, że ty nie znasz miasta.
-Tak, jestem tu pierwszy raz –wzruszył ramionami John.
-Zawołam kogoś, kto zna miasto –rzekł Karl i zniknął za drzwiami warsztatu.
Po chwili zjawił się z powrotem, a w ślad za nim szedł mały chłopiec.
Przynajmniej tak się Johnowi wydawało na początku.
-Oto Soho, hobbit, mój sługa –wskazał na chłopca.
Soho ukłonił się nisko. Był mały, miał kręcone, ciemne włosy, szerokie portasy w kolorze bordowym i takiż sam surducik oraz czarną pelerynę.
-Soho, zawieziesz Johna na plac świątynny do świątyni Vileny.
-Tak jest, mistrzu.
Usiedli na koźle, a Soho trzasnął z bata. Ruszyli pomału, a po chwili koń przyspieszył. Minęli fosę i bramę jadąc w kierunku placu portowego. Tam skręcili w lewo i już cały czas jechali prosto uliczkami Noryi. Minęli rynek i ratusz. Kiedy wyjeżdżali zza zakrętu ulicy, w oddali John ujrzał majaczące kontury świątyni.
Soho z gracją zajechał przed front świątyni. Była ogromna.
Jej arkadowa fasada była przyozdobiona płaskorzeźbą wagi umieszczonej nad bramą.
-Soho, zaczekaj tu, a ja porozmawiam z kapłanem.
-Dobrze –przytaknął hobbit.
Mallory uchylił odrzwia świątyni i wszedł do środka.
Świątynia była jasno oświetlona mnóstwem lamp oliwnych i świeczników. Ogromna nawa główna o posadzce z wielobarwnego granitu i obustronna kolumnada podtrzymująca sklepienie. Wzdłuż naw stały posągi przedstawiające piękną, długowłosą kobietę, która w jednej ręce trzymała miecz, a w drugiej wagę. Szedł w stronę ołtarza. Przed nim stał monumentalny posąg z kamienia, przedstawiający Vilene siedzącą na tronie z otwartą księgą w dłoni, na jej ramieniu siedziała sowa, zaś w podramieniu tronu umieszczono pióro i kałamarz. Z komnaty po lewej wyszedł kapłan.
Był łysy, z białą brodą. Ubrany w białe szaty, na złotym łańcuszku miał zawieszony jeden z symboli Vileny, wagę.
-Witaj przybyszu w progach świątyni sprawiedliwej i mądrej pani Vileny.
-Witam –John ukłonił się nisko.
-Co cię do nas sprowadza? –spytał kapłan.
-Przybywam od mistrza Sulivana.
-Czyżby nasze zamówienie było wreszcie gotowe?
-Tak, w rzeczy samej, stoi na wozie przed frontem świątyni.
-Ach, to świetnie, nasza pani będzie wielce zadowolona -ucieszył się kapłan.
-Zawołam sługi –oddalił się, a po chwili wrócił.
Prowadził za sobą kilku dryblasów, więc nasuwało się na myśl samo, że to ichnia ochrona świątyni. Pewnie i tak było. Wóz został szybko rozładowany, a sam kapłan wielce uradowany piękną sztukatorską pracą, jaką wykonał Karl.
-Nie wiedziałem, że Karl ma nowego pomocnika?
-Tak, od dzisiaj już ma.
-My tu gadu gadu, a godzina późna –stwierdził kapłan.
-Tak. Ruszamy więc z powrotem.
-Podziękujcie mistrzowi i powiedzcie, że jeśli pani nasza potrzebować będzie czegoś, to dam mu znać. A na razie niech was Pani Vilena błogosławi, uczciwi ludzie.
Ukłonili się i ruszyli w drogę powrotną. Było już zupełnie ciemno.
W samym centrum życie nocne dopiero się zaczynało. Mijali akurat gospodę „Złoty Bażant”, kiedy przez uchylone drzwi wyleciał jakiś delikwent i z całą siłą gruchnął o kamienny bruk ulicy. Soho musiał gwałtownie ściągnąć cugle, aby owego nieszczęśnika nie stratować.
W drzwiach gospody stanął gospodarz.
-I nie pokazuj mi się więcej na oczy, ty łajzo przebrzydła, skoro nie masz czym zapłacić, tfu, twoja mać!!! –krzyknął na niego spluwając.
Chłop wstał z wielkim wysiłkiem, zatoczył się i wpadł do rynsztoka, usypiając tam odrazu wśród cuchnących odpadków.
-Tam jest twoje miejsce, zasrańcu!!! –krzyknął jeszcze i odwracając się zniknął wewnątrz, zatrzaskując drzwi ku uciesze gapiów.
Mallory popatrzył na leżącego z politowaniem i przypomniał sobie jak to sam na początku wiele razy lądował w rynsztoku.
-Ruszaj, Soho, nie ma czasu –skinieniem ręki wskazał, aby jechał dalej.
Więc ruszyli. Czym bardziej oddalali się od centrum, tym bardziej ulice stawały się puste. Latarnicy chodzili i zapalali latarnie, które z ledwością potrafiły rozjaśnić mrok. Kilka razy natknęli się na straż miejską, ale ci, widząc Soho, od razu ich przepuszczali.
-Widzę Soho, że cię tu znają? –zagaił John.
-No tak, mój mistrz jest znany w mieście, ale nie jedyny.
-Czemu wybrałeś pracę właśnie u niego? –spytał John.
-Czemu? Bo jest dobry, a nie taki gburowaty jak pozostali z cechu.
Nagle, z lewego zaułka, zobaczyli ogromny błysk, ale nie grzmot, ani eksplozje. Soho natychmiast zatrzymał wóz. Mallory zeskoczył z niego. I ruszył w tamtym kierunku.
"Per terra per mare"

5
Całe to "z kart imperium" - według mnie - powinieneś sobie darować. Sądzę, że miasto powinniśmy poznawać wraz z bohaterem, a nie z przynudnego wykładu, jaki nam serwuje autor na początku. Ja osobiście wolę powąchać, dotknąć i zobaczyć niż przeczytać. Hm?
-Potrzebuję nową koszulę, bryczesy i płaszcz
Potrzebuję kogo? czego? nowej koszuli
-Ile mnie to będzie kosztować –spytał Mallory
Jak zapytał, to dość oczywisty jest w tym miejscu znak zapytania, nie sądzisz?
-Proszę wybrać sobie według uznania.
-Ile mnie to będzie kosztować –spytał Mallory.
-Za koszulę dwie złote korony.
-Dobrze, wezmę tę –wskazał palcem na jedną z koszul.
-W jakim kolorze pan sobie życzy bryczesy?
-Brązowe mogą być.
-Należy się również dwie złote korony.
-A oto i płaszcz z czarnego sukna podszywany jedwabiem.
-Ile za to?
-Za płaszcz dziesięć złotych koron.
-Dobrze, biorę.
-Aha, i jeszcze poproszę skórzany kubrak.
-Za kubrak dwie złote korony. A w jakim kolorze, jeśli można spytać?
-Też brązowy.
-Momencik –kupiec schylił się i spod lady wyciągnął tenże kubrak
To, że taki dialog miał miejsce, nie znaczy, że musisz mi wszystko pokazywał. Wszystko mógłbyś opisać jednym zdaniem: "Kupił to i to, zapłacił tyle i tyle". Przysypiam, czytając to

Cieśla z całą pewnością nie mógł mieć u siebie kamienia szlifierskiego, bo był cieślą. Cieśla zajmował się obróbką drewna, nie był kowalem
którą zakupiłem od krasnoludów i nie krzywi się po uderzeniu, przez co ma zwiększoną przebijalność
I w ogóle dodawała +10 do strenght, ale niestety przez nią traciło się -5 ze speed. Nie będę komentował krasnoludów, nie widzę potrzeby
John przyjrzał się im i kiwnął głową.
-Mogą być, biorę je.
-Należy się w takim razie za wszystkie strzały trzydzieści szylingów.
-Aha, to proszę jeszcze wymienić mi cięciwę w łuku.
-Razem z wymianą będzie jedna korona.
Mallory znów pogrzebał w sakiewce i wydobył monetę.
-Proszę podać łuk założę cięciwę
<facepalm>
Karczma jest po prawej, nie da się nie trafić
Karczma w mieście?
Była duża w porównaniu do otaczających kamienic, bo aż czteropiętrowa
...i to czteropiętrowa... zobaczymy, co dalej
Najpierw jakiś gruby jegomość w pięknym kapeluszu i purpurowym surducie
Surdut? Trochę nie ta epoka
Ujrzał przed sobą wielką salę, otoczoną od góry krużgankiem
No i krużganek w karczmie...
-Dziękuje za informację –podziękował
"- Dziękuję - podziękował"
<Idzie za Sky'em szukać siekiery>
-Poproszę coś na obiad.
-Proponuję fasolkę szparagową i ziemniaczki oraz zupę kalafiorową.
-Może być.
-Coś do picia?
-Piwo imbirowe poproszę. A ile to razem będzie mnie kosztować?
-Dwie korony.
-Dobrze, więc poproszę to wszystko.
-Zaraz podam pierwsze danie
KUŹWA!

Nie, nie, nie... to jest STRASZNE. W tym fragmencie, który z tak wielkim trudem przeczytałem, NIC się nie wydarzyło. Dowiedziałem się MNÓSTWA niepotrzebnych rzeczy, które nie posunęły fabuły O MILIMETR. Dodatkowo jeży się w tym fragmencie od głupich błędów językowych, ale też kompletnie nieprzemyślanych idiotyzmów historycznych.
Nie sądzę, żeby potrzebna ci była lektura poradnika Kresa. Tobie potrzebna jest LEKTURA, jakakolwiek, byle by była napisana poprawnym, ciekawym językiem, żebyś mógł zobaczyć przykład dobrze skonstruowanej fabuły i dobrze dobranego języka. Na fantasy się nie znam, mogę ci polecić książki Jima C. Hinesa, a przynajmniej jedną, pierwszą z serii o goblinach, którą czytałem. Poczytaj polskich autorów, niekoniecznie Lema, który miał język bardzo, hm... rozpoznawalny, ale na przykład Pacyńskiego czy Piekarę. Tolkiena na pewno, ale nie sądzę, żeby on był dobrym przykładem, jeżeli chodzi o język, Lewisa...

... a w ogóle zajrzyj TU

Powodzenia!

6
Na szczęście jest to tekst przed poprawką i oryginał inaczej wygląda ale z jasnych powodów nie mogę go tu umieszczać:) Szkoda że wasz regulamin stanowi tak a nie inaczej. Dzięki za pomoc, chciałem jeszcze inne teksty wrzucić ale skoro nie mogę to trudno:/
W każdym razie dzięki:)

Regulamin jasno stanowi, że wrzucamy teksty po autorskiej korekcie. Zapamiętaj to na przyszłość, żeby było przyjemniej i nam, i tobie - Bin
Ostatnio zmieniony pn 24 sie 2009, 15:48 przez Paweł, łącznie zmieniany 1 raz.
"Per terra per mare"

7
Paweł pisze:Dzięki za pomoc, chciałem jeszcze inne teksty wrzucić ale skoro nie mogę to trudno:/
śmiało, wrzucaj inne teksty - zakładaj nowy temat i już - ale pamiętaj - 1 tekst na tydzień :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

8
Chodziło o to że umowa z wydawcą zabrania mi publikacji bez ich zgody moich tekstów a słyszałem że wy nie kasujecie tego co bym tu wsadził wiec dlatego muszę zrezygnować. Przepraszam i do zobaczenia w księgarni:)
"Per terra per mare"

9
Można przynajmniej wiedzieć, jaki będzie/jest tytuł książki? Bo wiesz, jeśli mam nabić licznik i kupić daną pozycję, to wpierw muszę posiadać choćby szczątkowe dane.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”