
Rozdził 1: Droga do pracy.
Trzecia rano. Zwykłe warszawskie mieszkanie na przedmieściach. Pewien młodzieniec wyglądał przez okno z nosem przyklejonym do szyby. Szczupły, wysoki, anemiczny - oto esencja Macieja Nowaka. Patrzył na rzekę deszczową i miasto usłane światłami. Wszystko przywoływało wspomnienia. Nawet te nieznane domki jednorodzinne na kresach zabudowań, do których sięgał wzrokiem, nie wiedząc gdzie są, myśląc, że kiedyś tam będzie. Coś w części przemysłowej wyglądało niczym zajezdnia. Pamiętał jak siedział w jednym z tych pustych autobusów jadących do nikąd. Dalej mamy tę rękę z deszczu - ciągle do niej wraca. Następnie te wysokie, ciemne monstra zwane budynkami. Czasem w mieszkaniu nie ma zasłon i widać, co robią domownicy. Można przez chwilę wtargnąć nieproszonym w ich życie. Przeważnie widać też puste klatki schodowe o wyblakłych ścianach.
Szósta trzydzieści. Puste przestrzenie nocne, zalewane zbrodniczymi gestami i przenikającym chłodem mroku, niezmąconym szlakiem przechodziły w inne rejony globu. Wstawali ludzie wiedzeni jeszcze prądami Księżyca. Płynęła na niebo czerwona kula Słońca. Ptaki żeglowały na wietrze, a ludzie ze snem w oczach szukali swojej pierwszej filiżanki kawy. Popychani wskazówkami sztucznego zegara, wykonywali szereg niezrozumiałych jeszcze, prawdopodobnie bezwiednych, ale jakże rutynowych czynności. Kiedy automatycznie prowadzili swoje auta do pracy przymarli, niemotorycznie sprawni, w ciężki tłok porannych, skromnie szerokich ulic, kiedy automatycznie dodawali gazu na czerwonym świetle kosząc pola wiotkich, nieprzytomnych przechodniów, myśleli o swoich pragnieniach i zamykali oczy w ferworze marzeń.
Siódma rano. Długość cieni. Słońce zasiadło w nagiej koronie drzewa. Chudy pająk powoli kroczył po białym parapecie. Wolno, aczkolwiek bardzo, bardzo konsekwentnie, przy dźwiękach Chopina wydobywających się ze starego magnetofon, nadchodził maciejowy czas wyjścia do pracy. Czas pracy zazwyczaj miał złą reputację wśród ludzi, ale jemu jego przybycie nie robiło zbyt wielkiej różnicy. Ot po prostu kolejny czas jakich wiele.
Maciej zatrudniony był na stanowisku programisty w wielkiej firmie komputerowej. Naprawdę wielkiej, potrzebującej aż czterech osobnych budynków. W każdym z nich zagospodarowano jedno, środkowe, piętro. Na szczycie każdego kręcił się olbrzymi metalowy wieloryb. Jeden biurowiec był wyjątkowy. Gdzieś pośród labiryntu korytarzy, pomiędzy rzędem pokoi, znajdował się skromny, karmazynowy gabinet Macieja. Miał chłopak niesamowite szczęście, gdyż zaraz naprzeciwko, oddzielone jedynie wąziutkim korytarzem, znajdowało się potężne biuro szefowej. Aczkolwiek on uważał, że nie było to zbyt szczęśliwe. Kobieta-szef (jak mówili o niej niektórzy) przychodziła zawsze pierwsza, a wychodziła zawsze ostatnia. Początkowo uważano więc, że była bardzo zdyscyplinowana i pracowita, lecz później okazało się, że tylko ona ma klucze do biura. Zawsze trzymała je przy sobie. Natomiast w pracy nic innego nie robiła tylko godzinami grała w ping-ponga.
Zawsze nosiła garnitury, a zachowaniem przypominała typowego wrednego faceta. Była płci pięknej, ale nikt o tym nie wiedział. Do czasu... Pewnego razu przybył do firmy nowy przybytek w postaci młodego, genialnego umysłu. Na imię miał Jerzy. Genialność jego pomysłów szybko nie udzielała się towarzyszom, więc sam musiał dzień i noc ślęczeć nad swoimi idealnymi projektami. Oprócz bystrego mózgu posiadał również atrakcyjne opakowanie (przepiękna buzia plus uroczo wyrzeźbione mięśnie pośladków). Jak łatwo zgadnąć, szef, na taki widok, oszalał. Odsłonił swoją długo skrywaną kobiecość. Zdarzyło się nawet, ku zdumieniu pracowników, że ubrał sukienkę w kwiaty. Jerzy był jednak zbyt genialny - ukradkiem podszedł do szefa tak blisko, że już bliżej nie sposób podejść. Szybko stracił status nowego przybytku, a zyskał miano bezrobotnego.
- Czym ty się tak martwisz? - mówiło do swojego odbicia w łazienkowym lustrze rozczochrane jeszcze lico Macieja.
Otóż Maciej był kolejnym genialnym programistą, jakich niewielu. Mimo to nigdy nie napisał żadnego genialnego programu, ani w ogóle nic w życiu genialnego nie zrobił. Będąc w strajnej depresji niebytu próbował raz wynieść śmieci w jakiś genialny sposób, ale nie wyszło. Po prostu wysypały się na weterana z Wietnamu, który, w odpowiedzi, zaczął strzelać z bazooki brudząc świeżo wyprane ubrania sąsiadki.
Zapewne tym był zmartwiony.
Siódma trzydzieści. Czerwona poświata słońca, zalewająca się już żółcią, wkroczyła na jego lustro, co skutecznie utrudniało oglądanie swojej niewyszykowanej facjaty. Spuścił żaluzje.
Po pierwsze wydepilował starannie mordę maszynką elektryczną. Po drugie nałożył lekki makijaż, by zakryć lekkie niedoskonałości. Teraz zaczynało się najgorsze. Maciej był długowłosy i kędziorkowaty (to jeden z powodów, dla którego nie wierzył w Boga). Jego długowłosość i kędziorkowatość wdawała się we znaki zwłaszcza, gdy w powietrzu wisiało pole elektrostatyczne. Walka z kędziorkami bywała długa, żmudna, wyczerpująca. Dzisiejsza potyczka nie różniła się zasadniczo od setek poprzednich. Na starcie legły tysiącami pod brutalną siłą szczotki, lecz zaraz powstawały. Jakby hihocząc, kołysały się w klimatyzowanym przeciągu. Woda także odniosła jedynie tymczasowe zwycięstwo. Dopiero garście piany uszykowały na głowie Macieja obiecującą fryzurę. Poprawił ją jeszcze w kilku miejscach.
Zadowolony, opuścił wreszcie łazienkę. Zajął się szafą. Szafa, podobnie jak łazienka, była nierozłącznym elementem życia człowieka tkwiącego w pętli czasowej. Maciej zaglądał do niej średnio trzy koma dwadzieścia pięć razy dziennie, co było dość skromnym wynikiem.
Zarzucił na siebie dobrze skrojony sztywniacki garnitur. Do tego buty na wysokich szpilkach - miał do nich dziwną słabość, która, w świecie równouprawnionych kobiet, nie była odbierana zbyt pozytywnie. Kończąc swe rutynowe przygotowania do wymarszu w głęboką miejską paszczę, przejrzał się starannie w lustrze przedpokojowym. Lubił wyglądać elegancko (robił to tylko dla siebie). Jeszcze psiknął do ust, pod pachy jakimś psikadłem. Wyszedł. Obcasy dostukały do windy. I jeszcze ostatnia okazja, by się przejrzeć. Tym razem w prostokątnym okienku, za którym wisiała czarna kurtyna szybu windowego.
ósma trzydzieści. Gdy tylko wyszedł, oblał go blask pięknego zimowego dnia. Ku radości kierowców a depresji dzieci tegoroczna zima była prawie bezśnieżna. Wyglądała trochę jak lato, lecz w nieco innej, bardziej ponurej szacie.
Stanął na tym samym co zwykle przystanku, gdzie czekał, podobny co zwykle, tłum ludzi mniej lub bardziej wpatrujących się w jego buty i jego resztę. Wraz z wiatrem przeszła po tłumie fala groźbokpin i drwinośmiechów. Na szczęście miał naturalne zatyczki do uszu w postaci szczelnego, hermetycznego mózgu, nie mającego zbyt dużego kontaktu z otoczeniem.
W ten sposób jeszcze przez pewien czas utrzymał dobrą kondycję psychiczną. Jednak można było inaczej. Albowiem gdzieś w Warszawie istniała pewna niezidentyfikowana pani, która umiała zachować dystans do siebie i miasta. O niej opowiem nieco później.
Tymczasem na horyzoncie pojawił się jakiś autobus. To na pewno był TEN, długo oczekiwany, autobus, gdyż pojazdy innych linii były zazwyczaj mniejsze lub starsze. TEN był przegubowy, nowoczesny, w miarę czysty. Jeździło się nim do centrum bardzo szybko (krótka droga i mało przystanków).
Wjechał do zatoczki. Maciej wepchnął się przed grupkę kobiet. Ledwo zdążył zająć miejsce siedzące, wyprzędzając, w porannym maratonie, jakiegoś dziadka. Cały tłok stojący na przystanku wpłynął za nim. Wyglądało to jak gigantyczna szkolna wycieczka. Maciejowi wydawało się, że śni. Biegał wzrokiem bezmyślnie od jednej twarzy do drugiej. Wyłapywał przeróżne rozmowy. Czyjaś parasolka grzmotnęła o podłogę. Ktoś obok niego rozpiął kurtkę. Za szybą widział podobne autobusy wypchane po brzegi nieruchomymi pracownikami (i pracownicami), uczniami (i uczennicami) oraz emerytami (i emerytkami).
W miarę jak ludzi zaczęło ubywać, jego zmęczonym oczom ukazywała się pewna scenka, której bohaterem był jakiś niemłody, niechudy mężczyzna. Obok siedziała niestara, niegruba kobieta w futrze z norek. Mężczyzna zdejmował niebieski kapelusik, kłaniał się dostojnie, po czym znów go zakładał. Czynność tę powtarzał w kółko jak automat. Delikatny uśmieszek podkreślał jego dżentelmenskość. Kobieta była oczarowana owym gestem. Wpatrywała się w niego nieruchoma, opierając podbródek na zewnętrzej stronie splecionych dłoni oraz łypiąc zalotnie, podkręconymi tuszem, rzęsami. Nogę założyła na nogę.
- Kwiaty, kwiaty - szeptała do siebie.
Były i kwiaty. Wyskoczyły, jak zwykle niespodziewanie, zza pleców adoratora. Piękne zapachy ostatecznie podbiły serce ofiary.
- Pamiętaj, córeczko - odezwał się w jej głowie głos mamy. - Zawsze uważaj na mężczyzn, bo są podstępni jak twój ojciec. Zwłaszcza ci niemłodzi, niechudzi, w niebieskich kapelusikach!
Kobieta, otłumaniona manierami mężczyzny, odepchnęła jednak głos. Wyszła z nim na następnym przystanku, a głos, porzucony w pojeździe, krzyczał jeszcze za nimi:
- Córeczko! Córeczko! Nie wiesz co czynisz!
Dziewiąta trzydzieści. Autobus dostarczał Macieja prawie pod sam biurowiec. Chyba nie było w mieście wyższego budynku. Turystę można poznać po tym, że zadzierał głowę do góry na widok tego olbrzyma. Na samym szczycie czekał, na takiego turystę, widok niestrudzenie kręcącego się metalowego wieloryba. Do niektórych wieloryb puszczał oczko, ale przeważnie warczał profesjonalnym chłodem.
Stolica wyróżniała się na tle innych miast głównie nieprzeciętnym brudem. Egzystowało w niej również sporo niesympatycznych ludzi, a także bezdomnych, narkomanów, prostytutek, polityków i innych podejrzanych osób. Pewnie dlatego mundur policyjny można było zobaczyć w centrum prawie na każdej ulicy. Także przed biurowcem stała para policjantów (jeden pan niski, lepiej zbudowany, a drugi pan wysoki, gorzej zbudowany). Pan Niski tupał nogą - bardzo to lubił. Pan Wysoki polerował lizaka kolegi z drogówki, ponieważ był mu winien przysługę. Robili te swoje prywatne czynności, a jednocześnie służbowo oglądali się na wszystkie strony wypatrując kolejnej ofiary do wylegitymowania i, ewentualnie, do przeszukania. Znamienny jest fakt, że Maciej był ulubioną ofiarą policjantów.
- Proszę tutaj - powiedział doń Pan Niski, wskazując przestrzeń przed jakimś samochodem.
- śpieszę się do pracy - oznajmił. - Na jakiej podstawie zatrzymują mnie państwo?
- To rutynowa kontrola.
Słowo "rutynowa" było często nadużywane w pętlach czasowych. Stało się pretekstem do przeprowadzania różnych, czasem nie do końca zgodnych z prawem akcji. Nawet jeśli wcale nie były rutynowe.
Podszedł niemrawo do owej przestrzeni, ale był nie całkiem na miejscu, gdyż Pan Wysoki dodał:
- Tutaj, tutaj - wskazując tą samą przestrzeń.
Zrobił więc jeszcze dwa kroki. Policjanci wyjęli coś, co wyglądało jak ankieta. Każdy z nich miał swój egzemplarz.
- Imię.
- Maciej.
- Nazwisko.
- Nowak.
- Płeć.
- Mężczyzna.
Pan Wysoki trochę się pogubił. Szukał właściwej rubryczki.
- Funkcjonariuszu Władek, tutaj masz krateczkę - pokazał Pan Niski.
Pan Wysoki miał dłuższe ręce, toteż trzymał ankietę dalej od oczu i gorzej ją widział.
- Czy pan(i) studiuje?
- Już nie.
- Czy pan(i) pracuje?
- Tak.
- Gdzie?
- W tym biurze - pogładził zimny marmur wieżowca.
- Czy pan(i) jest terroryst(k)ą?
- Nie.
- Orientacja seksualna.
- Dziękuję, dobrze.
- ORIENTACJA SEKSUALNA.
- A, przepraszam. Zrozumiałem "potencja".
- Nie. To następne pytanie.
Ankieta była dość długa i coraz trudniejsza:
- Jakiego koloru bieliznę nosi dziś pana(i) matka?
Maciej trochę się zawahał, co było dla policjantów bardzo podejrzane. Po chwili namysłu odpowiedział, że czerwoną.
Pan Niski przyłożył do ust krótkofalówkę. Przekazał wszystkie podane przez młodzieńca informacje. Maciejowi zrobiło się bardzo gorąco. Tak naprawdę nie wiedział, jaką bieliznę nosiła tego dnia jego mama. Tym bardziej, że była oddalona o jakieś czterysta kilometrów. Na szczęście zdaje się, że zgadł, gdyż policjanci podziękowali i puścili go wolno.
Po chwili był już wewnątrz pistacjowozielonych korytarzy labiryntu. Pod sufitem biegły jakieś pistacjowozielone rury. Rutynowo nie do końca mógł się w nim połapać. Zwłaszcza po nieprzespanej nocy.
Labirynt powstał z myślą o nowych rekrutach w szeregach programistów. Otóż, nie od dziś wiadomo, że programista musi się wykazać znakomitą pamięcią, umiejętnością planowania, a także cierpliwością. Szefowa miała, jak twierdziła, pełne ręce roboty. Podobnie menedżerzy. Wymyślono więc labirynt jako test dla kandydatów. Sprawa stała się prosta - kto nie znalazł lokalu firmy, ten nie zdał, a na tych, którzy dotarli pod właściwe drzwi czekały jeszcze inne próby.
Pomysł z labiryntem miał też swoje minusy. Niektórzy nie chcieli się poddać i spędzali w plątaninie korytarzy całe miesiące (być może po prostu nie umieli znaleźć drogi powrotnej). A labirynt był prawie tak bezkresny jak ocean. Ciekawe, że nikomu nie przyszło do głowy pytanie: jakim cudem zmieścił się na piętrze? Zabłąkani nieprędko spotykali kogoś, kto zna drogę. żywili się tylko i wyłącznie resztkami pizzy gubionymi przez pracowników.
Rozdział 2: Kraty.
Pętle czasowe zawierały sporo niebezpiecznych dziur, do których bardzo łatwo wpaść, ale trudno się z nich wydostać. Nawet jeśli można na chwilę wypełznąć, to zaraz znów spadało się na dno.
Joanna Panijura, bardzo zdystanskowana dziewczyna, tkwiła właśnie w jednej z takich dziur. Początkowo w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że w niej siedzi. Była przeciętną dziewczyną. Dorastała razem z młodszym bratem Michałem na przeciętnym warszawskim osiedlu. Michał wychowywany był na prawdziwego mężczyznę. Zawsze wyglądał po męsku, nie miał żadnego dostępu do lalek, musiał być odpowiedzialny i zaradny. Najwyższa Izba Wychowacza, z powodu deficytu wzorców wychowania, które gdzieś zawieruszyły się podczas jakichś zażartych manifestacji, nakazała traktować dziewczynki według tych samych kryteriów co chłopców. Joannę przebierano więc za chłopaka, kupowano jej resoraki, wpajano wszystkie potrzebne do życia męskie umiejętności. Kiedy kolega, z którym była w paczce, zobaczył, że Joanna nie ma siusiaka, bardzo się wściekła. Postanowiła wtedy być najbardziej chłopaczą dziewczyną. I rzeczywiście: w krótkim czasie opanowała grę w piłkę i chodzenie po drzewach do perfekcji. Nie miała sobie równych.
- Oto moja córka! - mówił z dumą szczęliwy tata.
Mając około dziesięciu lat obejrzała jakąś słabą komedię z Sandrą Bullock. Zapragnęła zostać policjantem.
- Policjantką - poprawiła mnie.
Przepraszam, policjantką. Jej brat nie był aż tak chłopaczy. Potrafił całymi godzinami leżeć w trawie, wąchać kwiaty i marzyć. Nikt nie wiedział o czym on marzy aż do pamiętnego jawnego spotkania rodzinnego (spotkanie niejawne bywało wtedy, gdy tata wraz z wujkiem cichaczem wymykali się na balkon i wypalali ostatnią paczkę Malboro).
- Chcę tańczyć w balecie - oznajmił krewnym Michał.
- C... co?! - wybuchnęli przerażeni rodzice.
- Sesese - śmiała się pod nosem babcia.
- Wykluczone! - krzyknął tata. - Zostaniesz strażakiem albo policjantem, albo bokserem, ewentualnie lekarzem, ale na pewno nie męską baletnicą!
- Właśnie! - dorzuciła mama.
Z czasem Joanna zaczęła się w dziwny sposób zmieniać. Kiedy nabierała kobiecych kształtów, zrzuciła niespodziewanie spodnie. O dziwo, rodzice nie mieli nic przeciwko temu.
- Oto moja córka! - mówił z dumą szczęśliwy tata.
Najbardziej zadziwiająca była reakcja bardzo niekonserwatywnej babci.
- Oto moja wnuczka! - mówiła z dumą.
Z każdym dniem ubywało Joannie męskości, ale trochę męskich pierwiastków gdzieś tam na zawsze pozostało. Zdarzało się, że niespodziewanie wyrzucała je z siebie szokując otoczenie.
Pewnego pięknego zimowego dnia Joanna, ni stąd ni zowąd, zapragnęła mieć zielone włosy. Wydawało się, że wystarczy po prostu pójść do sklepu i kupić odpowiednią farbę. W końcu całe połacia półek wypełnione były zieloną farbą do włosów. Było jej tak dużo, że wysypywała się na ulicę, gdy ktoś wchodził do sklepu. Często reklamowano ją w telewizji.
- Poczuj swój styl. Przefarbuj się na zielono - mówiła olśniewająco sztuczna zielonowłosa modelka.
Tak więc Joanna zdecydowała się na ten krok. Zarzuciła puchową kurtkę, wbiła się w dżinsy modnie podarte w okolicach kolan. Do tego dorzuciła wypucowane na glanc ekstrawaganckie kalosze dodające podobno kobiecości (przynajmniej tak mówiło jej ulubione czasopismo).
Wyszła. Minęła dobrze jej znany wieżowiec z metalowym wielorybem. Zawsze na jego widok zadzierała głowę do góry, toteż przechodnie zawsze mylili ją z turystką. Najbliższy sklep z farbą do włosów miał na imię Agatka. To znaczy po drodze był jeszcze hipermarket Radosław, ale w Radosławie przeważnie wiły się pomiędzy regałami kilkunastometrowe tasiemce kolejek. A w takiej Agatce jednocześnie przebywały najwyżej trzy osoby. Poza tym ekspedientki były bardzo miłe, dobrze znane Joannie, więc czuła się w Agatce dokładnie tak jak u babci na wsi. Zresztą całe agatkowe otoczenie było iście wiejskie - stara cegła, rozsypujące się kamienice, starzy ludzie chodzący z siatkami. Taka wieś w centrum Warszawy.
Agatkowy dzwoneczek przy drzwiach ogłosił nadejście Joanny. Powitała ją sprzedawczyni - pani Mieszczuk. Była to barczysta kobieta zgolona na zapałkę, wytatuowana. Słynęła z dobroci serca, ale kiedy trzeba, potrafiła zdecydowanie użyć siły w imię słusznej sprawy.
- Co słychać, panienko? - spytała.
Joanna podeszła do kasy. Rzuciła okiem na półki.
- Wszystko gra. Masz może zieloną farbę do włosów?
- A co? Będzieta się farbować?
- No.
- Czekajta. Zara poszukam.
Męski głos z radia odprawiał poranną modlitwę. Potem spokojna prosta piosenka traktowała o zaletach wiary w Boga.
Pani Mieszczuk wróciła z farbą w ręku.
- Trzy trzydzieści trzy.
- Proszę cztery. Reszty nie trzeba.
- Niech Bóg cię błogosławi - ścisnęła dłoń Joanny.
Zadowolona dziewczyna szła do domu podskakując.
- Będę miała zielone włosy. Będę miała zielone włosy - radowała się.
Na twarzach przechodniów rozpromieniały uśmiechy. Zza chmur wyszło słońce. Ptaszki zaćwierkały. Nawet straszne zimowe drzewa stały się jakby bardziej kolorowe.
W domu włączyła ulubioną muzykę. Zamieniła spodnie na sukienkę. Wkroczyła parodiowanym polonezem do łazienki. Piękny, indywidualny, zielony kolor miał za chwilę ozdobić jej włosy. Już otwierała puszkę, już chwytała za pędzelek, gdy nagle ujrzała przed sobą więzienne kraty zamiast lustra. Nie wiedziała co u tym myśleć. Rozejrzała się wokół. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, iż całe życie spędziła w jednoosobowej ponurej celi.
Co do Michała niestety nie udało mu się wstąpić do baletu. Mając piętnaście lat uciekł z domu. Tułał się trochę po stolicy. W końcu rozpoczął swą karierę męskiej prostytutki. Wprawdzie nie był to szczyt jego marzeń, ale dopiero się rozwijał.
- Jutro będzie lepiej - powtarzał sobie każdej nocy przed snem.
Rozdział 3: Ekspedycja.
W pętlach czasowych istniało wiele podejrzanych przypadków. Jednym z nich był fakt, że cela, będąca przestrzenią życia Joanny, znajdowała się na terenie labiryntu, po którym łamaną trajektorią pędził do pracy Maciej. Więzienne kraty ledwo mignęły w kącie jego oka, lecz zdążył zauważyć siedzącą istotę zalaną łzami. W stosunku do niewinnie wyglądających blondynek był trochę bardziej śmiały. Wyhamował. Zrobił kilka kroków do tyłu.
- Co się stało? - spytał pełen troski.
Joanna wytarła twarz chusteczką.
- Jestem więźniem.
- Czyim? - rozejrzał się.
- Nie wiem - popadła w szloch. - Chyba swoim.
Maciej rzucił okiem na drzwi celi. Były całkiem otwarte.
- To może wyjdziesz stąd?
- Już próbowałam, ale, jak chcesz, spróbuję jeszcze raz. Dla ciebie, bo jesteś bardzo miły.
- Chcę.
- W takim razie wstaję.
W takim razie wstała. Podeszła ostrożnie do wyjścia. Gdy chciała zrobić krok poza celę, noga zadrżała jej w powietrzu i opadła spowrotem tam skąd wystartowała. Dystans Joanny nie był wystarczająco duży, aby podjąć ten niepojętny krok, lecz dla obserwatora z zewnątrz, jakim był Maciej, wydawało się to całkiem proste.
- Wydaje mi się to całkiem proste - powiedział i wszedł. - Patrz - dodał.
Ruszył w stronę drzwi. Joannie bardzo spodobały się jego szpilki. Raz nawet kupiła sobie takie, ale po kilku latach zakurzyły się doszczętnie w szafie i nigdy ich nie odnalazła.
Niestety jego noga także mimowolnie hamowała, gdy usiłował przekroczyć próg celi.
- Co jest?! - siłował się jeszcze.
Pot wypłynął na jego skroń.
- Widzisz? - mądrzyła się. - To nie takie proste.
- Kurka wodna! - krzyknął. - Zaraz spóźnię się do pracy! Szefowa mnie zabije.
Joanna popatrzyła na niego groźnie.
- A wiesz ile ja tu siedzę?! - oparła dłonie o miednicę odsuwając jedną stopę na bok. - Czy wiesz ile ja tu siedzę?! - powtórzyła jeszcze głośniej, aby podkreślić swoje niezadowolenie z zaistniałej sytuacji.
- No ile?
- Całe życie! - huknęła.
Fala uderzeniowa tegoż huku zdarła nieco tynku z sufitu i pognała w stronę przerażonego Macieja. Dobrze, że dotarła do niego tylko ćwiartka amplitudy jej mocy, gdyż zdążył zrobić barykadę z pryczy.
- Jadłam kawałki pizzy - ciągnęła dalej spokojnie - myśląc, że to kawior.
- A myślisz, że ja mam w życiu lekko? - wychyliła się zza pryczy, jeszcze oszołomiona, główka.
Po chwili wyszedł całkowicie. Otrzepał się z białego pyłu.
- Musimy znaleźć skąd jakieś wyjście - powiedział. - Może trzeba zamknąć celę?
- Sam się zamknij - odpowiedziała Joanna, w głowie której przebiegały właśnie burzliwe procesy myślowe, które łatwo zakłócić.
Maciej, gdy tylko te procesy zauważył, z niezwykłą delikatnością i troską obszedł je szerokim łukiem docierając do kratownicy przewodu wentylacyjnego. Próbował ją wyrwać, ale nic z tego nie wyszło.
- Wiesz co? Nie wierzę w to wszystko - syknęła.
- W co?
- W te kraty.
- Przecież widzisz, że są.
Zamknęła oczy i bez problemów wyszła z celi.
- O! - zdziwił się.
Zrobił to samo. Najpierw nie wyszło, bo z zamkniętymi oczami wpadł na ścianę, ale za drugim razem znalazł się wreszcie po zewnętrznej stronie więzienia.
- To wcale nie było takie trudne - stwierdził.
- Jestem Joanna - podała rękę.
- Miło mi. Maciej.
Popatrzyli sobie w oczy. Joanna dokładnie go obejrzała. Stwierdziła, że w sumie może być. Chyba mogła mu zaufać. Zresztą bardzo chciała komuś zaufać, ponieważ tego dnia zauważyła, że nikt tak naprawdę jej nie znał. Zdała sobie sprawę, że od bardzo dawna chciała wyrzucić coś z siebie, lecz nikt tego czegoś nie chciał oglądać albo nie był wart oglądania. Gdzieś w ciemnych zakamarkach jej umysłu błąkała się chęć, która dopiero dziś ujrzała światło dzienne.
- Byłeś choć raz poza stolicą? - spytała.
- Słucham? - Maciej miał już iść do biura.
- Czy byłeś choć raz poza tą... stolicą?
Poszukał jakiegoś wspomnienia dającego odpowiedź twierdzącą. Pośpiesznie przetrząsnął cały bałagan swojego życia. Jednak wszystko na to wskazywało, że ciągle tylko krążył po mieście. Poznał każdy ciemny zakamarek, każdą spelunę. Zakreślił po Warszawie drogę długości wielu obwodów planety, ale nigdy, ani jednego razu, nie był poza miastem. Widział w telewizji, w internecie inne miejscowości. Słyszał o nich w radiu, ale nie bardzo w nie wierzył.
- Nie - odpowiedział krótko.
Chciał dodać coś jeszcze, lecz wszelkie świadome przejawy jego bytu zaczęły gruntowną analizę tegoż faktu.
- Nie? Ani razu? - potok zdziwionych myśli zalewał jego głowę. - To niemożliwe.
A jednak taka jest prawda.
- Ja też nie. To co? - próbowała go zachęcić.
Z początku udawał głupiego:
- Masz na myśli seks?
- Niezupełnie - chwyciła go za rękę. Zaciągnęła pod wielkie okno, z którego rozciągała się panorama stalowo-szklanych wieżowców. Przestrzenie pomiędzy nimi wypełniały karłowate domy z betonu. Gdzieś daleko stała, trochę zamglona, ściana lasu.
- Tam - puknęła palcem o szybę pokazując las. - Zawsze intrygowało mnie, co znajduje się w miejscu nieosiągalnym wzrokiem. Co znajduje się za tym lasem?
Zobaczyła powątpiewanie na twarzy Macieja.
- Och, chodźmy tam! - zrobiła gest, jakby chciała wziąć las w dłonie.
- Sama idź. Ja mam pracę.
- Rozumiem. Chyba jestem jedynym zagubionym człowiekiem w tym mieście. Pozostali, zdaje się, wiedzą co robią. Idą pewnym krokiem przed siebie. Nie oglądają się na nikogo. Sama... sama się boję.
Usiadła smutno w kącie. Jej sukienka przykrywała długie nogi, a włosy przyćmiły spojrzenie.
- Nieprawda! - kucnął przy niej. - Wszyscy są zagubieni. Po prostu nie każdy to okazuje.
- Och.
- Co?
- No, och!
- Ach, jak dobrze rozumiem twe westchnienia.
Spojrzał na zegarek.
- O mój Boże! - zerwał się na równe nogi. - Mam już pół godziny spóźnienia! Szefowa mnie zabije.
Zaczął latać w jedną i w drugą stronę jak wariat.
- Spokojnie! - skoczyła Joanna. - Zachowaj dystans.
Dystans do szefowej to akurat ostatnia rzecz jaką mu było trzeba. Raczej jak najszybciej chciał go zminimalizować.
- Lecę. Nara - rzucił, obracając się na obcasie.
- Czekaj! - zawołała. - Strasznie mi się podobasz.
Stanął jak wryty. Zwrócił głowę w jej stronę.
- Serio?
- No - odpowiedziała z lekką nutą wahania. - No, normalnie, bardzo. Będę twoją dziewczyną, normalnie. To jak? Pójdziesz ze mną mój rycerzu? - kończyła ciepłym spokojnym głosem rozpływającym się w powietrzu niczym woń jaśminu. Przypominającym zapewne śpiew syreny.
Maciej nigdy nie miał dziewczyny, ale zawsze chciał mieć. Wiele by dał, aby dowiedzieć się jakie to uczucie. W sumie mógł poświęcić jedną pracę. Przecież tyle jest firm komputerowych żądnych genialnych młodych umysłów do wyeksploatowania i pozostawienia z marną emeryturą. Poza tym szefowa pewnie i tak skreśliła go już z listy pracowników. Nigdy go nie lubiła, gdyż nosił ładniejsze buty.
- Dobra. Umowa stoi.
- Hura! - ucałowała go w policzek.
Zniknęła w cieniu celi. Wróciwszy miała na sobie kurtkę, dżinsy, kalosze.
Opuścili budynek. Przez chwilę Maciej słyszał kwakanie. Joanna człapała kaloszami czytając harlequina. Poszli rzadko uczęszczanymi ulicami. Na połamanym chodniku walały się wypalone papierosy oraz obrazki nagich kobiet, których dumnie wypięte piersi były wymową siły sex appealu.
Pod budynkiem władz zobaczyli zgromadzenie. Kilkaset obywatelek, z oczami pełnymi wiary, wpatrywało się w kobietę stojącą na podium. Krucze włosy w nieładzie opadały za brązowy prochowiec dotykający ziemi, który skutecznie ukrywał jej kształty. Dość młode lico postarzały zmarszczki życiowych doświadczeń. Uniesiona wolna ręka dzierżyła niewidzialny miecz. Czasem przeszła kilka metrów błyskając mocno podbitymi glanami. Mówiła powoli przez megafon z dobitnym akcentem na niektórych słowach. Kolejne zdania odsłaniały patos jej wypowiedzi. Zgromadzone osoby powtarzały każde kluczowe hasło niczym refren, energicznie wymachując transparentami.
Nieopodal podobną manifestację, lecz dla mężczyzn, zorganizował pewien znany Joannie Michał. Wyglądał zupełnie inaczej niż pamiętała go siostra. Odziany w jakieś rozpadające się stare szmaty, przygarbiony, z gęstym zarostem i tłustymi długimi włosami. Trzymał w ręku transparent z zamazanym napisem. Był jedynym uczestnikiem swojego manifestu. Stał w takim pechowym miejscu, że nikt go nie widział. Hasła, których nikt nie słyszał, miał bardzo wspaniałe.
Niestety nie mógł zbyt długo protestować, ponieważ spadł na niego helikopter pilotowany przez młodą blondynkę z służb specjalnych. Jako ciekawostkę dodam, że nosiła okulary.
- O! Dochodzimy już do lasu - zauważyła Joanna wyłaniające się spomiędzy zabudowań skupiska drzew.
Po chwili okryły ich leśne cienie. Dopadli jakąś ścieżkę, wzdłuż której ciągnęły się połacia paproci. Wiele było drzew iglastych, więc zieleń cieszyła ich oczy mimo panowania zimy.
Maciej bardzo lubił las, lecz prawie nigdy w nim nie bywał. Wstając dziś rano, miał, jak zwykle, umysł pełen marzeń, pragnień, fantazji, lecz w do głowy nie przyszła mu możliwość, że kilka godzin później będzie chodził leśną dróżką trzymając za rękę piękną dziewczynę.
Las był zupełnie cichy. Jakby wymarły. żadnych owadów ani ptaków. Tylko szum drzew ożywiał nieco scenerię. Słyszeli jeszcze miejski harmider. Byli bardzo ciekawi. Wypatrywali przyszłości z niepokojem, gdy czas stawał w miejscu. Drzewo za drzewem brnęli ciągle naprzód, a przed nimi powstawały już nowe drzewa. Wreszcie dotarła do nich światłość pustej przestrzeni. Opuścili cienie. Wyszli na polanę. Kilkanaście metrów przed sobą zobaczyli idealnie białą, wysoką na kilka metrów, ścianę. Oba jej końce ukryte były gdzieś daleko za horyzontem. Szczęki opadły mi do samej ziemi i jeszcze wbiły się w ściółkę. Dokładnie w tej samej chwili ustał miejski harmider, szum drzew oraz wszelkie inne efekty dźwiękowe.
- C... c... co to? - pytała drżącym głosem.
- N... n... nie wiem - odpowiedział głosem równie drżącym.
- Chodźmy.
Podeszli do podnóży monstrualnej ściany. Postukał w nią trochę. Odpowiedziała metalicznym pogłosem. Usiedli zdruzgotani.
- I co teraz? - lamentowała wymachując rękami.
Przypomniała sobie o czymś. Poszperała w torebce. Wydobyła mapę. Pomęczyła się z nią trochę. Poszeleściła. Przejechała palcem kilka centymetrów. Jej opuszek stanął na skraju papieru, gdzie przebiegała biała linia.
- No tak. Jesteśmy na końcu mapy - zauważył Maciej.
- To znaczy, że poza Warszawą już nic nie istnieje? - posmutniała.
Siedzieli bezradni bardzo blisko siebie, lecz każde z nich było w innym świecie. Myślało o swoich sprawach. Maciej już drugi rok borykał się z problemem znalezienia kontenera na śmieci na swoim osiedlu (nikogo nie znał, był zbyt nieśmiały, aby zapytać). Joanna miewała problemy z suszarką do włosów i pralką.
Ich udręki życia doczesnego brutalnie przerwało pchnięcie w plecy. Odskoczyli przestraszeni. Część ściany otworzyła się jak drzwi. Zobaczyli siwego pana w średnim wieku odzianego w lekarski fartuch. Na szyi nosił stetoskop. Na twarzy wyrzeźbiony uśmiech od ucha do ucha.
- Nie bójcie się - powiedział ciepłym ochrypłym głosem. - Jestem doktor Wódka.
Maciej i Joanna popatrzyli na siebie pytająco.
- Miło mi. Jestem Maciej Nowak.
- A ja Joanna Panijura.
- Chodźcie.
Joanna i Maciej znów popatrzyli na siebie pytająco.
- Nie bójcie się. Chodźcie.
Weszli za tajemniczym panem do białej ściany.