Rosie idzie na prywatkę

1
Było już grubo po północy, gdy siedzący w kącie sali mężczyzna, dopił kolejną szklankę whisky i zabierał się do nalania kolejnej porcji. Rozejrzał się dookoła. Wyjątkowo nie było gwarno, jak zazwyczaj o tej porze. Z przeciwległego rogu sali dobiegały rozedrgane dźwięki z maszyny grającej. Stali bywalcy nie zwracali już na nią uwagi i nikomu nie przeszkadzało, że ciągle odgrywa jedną i tą samą sekwencję utworów. Była po prostu częścią atmosfery lokalu. Tuż obok dymu z papierosów, fajek i cygar, które palili tutaj niemal wszyscy oraz oparów alkoholu, po które niemal wszyscy tu przychodzili. Mężczyzna skrzywił się, patrząc że zostało mu już nieco mniej niż ćwierć butelki aromatycznego płynu. Wlał nieco do obtłuczonej szklanki o grubym dnie i odchylił się na krześle. Jedną dłonią przejechał po twarzy, ścierając kropelki potu, drugą poluzował już i tak niemal rozwiązany, wąski krawat i rozpiął kolejny guzik białej koszuli, odsłaniając kępkę rzadkich, brązowych włosków. Wpatrywał się w sufit z odpadającą farbą.
Po chwili wstał, rozruszał szyję i chrupnął knykciami. Podniósł płaszcz, do tej pory leżący na stole i przeszukał kieszenie. Wyjął dwa niezbyt duże notesy i położył je obok szklanki z alkoholem. Poszperał jeszcze, po czym uśmiechnął się wyjmując przedmiot z kieszeni. Wieczne pióro. Jego własne, pierwsze, wieczne pióro. Usiadł na krześle, przysunął do siebie notes z zieloną okładką. Otworzył na pierwszej stronie. Na kartce leżała wizytówka. „O’Connel i Mallory: Kancelaria adwokacka. Casper Mallory – Adwokat” a pod nazwiskiem adres. Mężczyzna uśmiechnął się, przełożył wizytówką gdzieś między strony w połowie notesu i wygładził kartkę. Upił szybki łyk ze szklanki i ponownie rozejrzał się. Nie działo się nic nadzwyczajnego, nieliczni goście rozmawiali ze sobą, lub zajmowali się grą w karty. Nic nie zapowiadało, żeby miało zdarzyć się coś nieprzewidywalnego. Mężczyzna pochylił się, poślinił stalówkę i nie odrywając ręki, płynie napisał: „Nazywam się Seth Galliano. Słynę z tego, że nigdy nikogo nie zabiłem oraz ze swojego daru. Wiem, kiedy umrą inni.”

***

Nazywam się Seth Galliano. Słynę z tego, że nigdy nikogo nie zabiłem oraz ze swojego daru. Wiem, kiedy umrą inni. Sam nie wiem, czemu piszę te słowa. Mam dopiero 27 lat i chyba robię się sentymentalny. Mam wrażenie, że zbliża się mój koniec, że wreszcie uda mi się uwolnić o wszystkiego co sprawia, że nie mogę spać spokojnie. Mój koszmar trwa z jawy przenosi się w domenę snu, co poczytuję jako zwiastun końca. Oby szybkiego.
To, że wpadłem na pomysł, by zapisywać swoje przemyślenia uznaję za oznakę swojej słabości ale także pychy. Liczę, że zaciekawi to kogoś komu przyjdzie znaleźć moje truchło i będzie świadectwem tego, że to co ludzie uznają za chorą, nieprzyjemną niecodzienność, dla kogoś może być niemalże chlebem powszechnym, a nawet czymś w rodzaju narkotyku. Nieprzyjemnej konieczności, której nabawiłem się nawet nie ze swojej winy.
To co piszę jest chaotyczne, podyktowane magią chwili i tanim, ciężkim alkoholem, który wlewam w siebie, by niejako umotywować fakt powstawania tego, co teraz piszę.
By nieco umożliwić znalezienie się w mojej sytuacji, nakreślę w kilku słowach świat w jakim przyszło mi żyć. Wiem, że ewentualny czytelnik zastanie ów świat całkiem podobny do mojego historycznie, ale nie zrozumie on pewnie go tak, jak ja go pojmuję. A to może okazać się pomocne w zrozumieniu moich wyborów i decyzji jakie być może opiszę na dalszych stronach.
Jest późna jesień roku 1899. Świat pogrąża się w panice. Wieszczowie wszelkiej maści ogłosili koniec świata wraz z przyjściem nowego wieku. Kapłani wszystkich wyznań jakie są mi znane, twierdzą niemal jednogłośnie, że wiek dwudziesty będzie wiekiem Szatana. Między mną a wami, muszę zaznaczyć, że choć bardzo chciałbym, to nie daję wiary tym idiotycznym bredniom. Muszę jednak przyznać, że perspektywa końca świata zdaje mi się niemal utopijnym wybawieniem. Kolejny biblijny potop stałby się dla mnie niemal kąpielą w Jordanie. Ironia, nieprawdaż?
Świat zachorował. Tak trzeba określić stan, w jakim społeczeństwo wejdzie w nowy wiek. Kult śmierci. Ból istnienia. Dziwny trend, który początkowo wydawał się zbyt nihilistyczny, by przyjąć się w masowej świadomości stał się faktem. Ludzie, niezależnie od wieku, płci i stanu nagle znaleźli upodobanie w odbieraniu sobie życia, jakby dając się unieść mrzonkom fanatyków o rychłym końcu wszystkiego. Tak czy inaczej, widzę dużo a czytam o jeszcze większej ilości samobójstw mniej lub bardziej makabrycznych a jakaś wyższa siła sprawiła, że muszę w tym uczestniczyć. Nie mogę jednak stwierdzić, że nie chciałem...
Jestem hieną. Nie mogę siebie określić inaczej, choć porównanie z tym egzotycznym zwierzęciem jest dla mnie jedynie plastycznym uproszczeniem tego, wokół czego obraca się moja marna egzystencja, której zakończyć nie mogę mimo starań.
Napisałem już, że mam dar. Wiem, kto chce się zabić. Mogę określić czas a nawet sposób w jaki chce to zrobić. Nie wiem skąd się bierze ta wiedza. Może to krew? Bo o ile mi wiadomo to moi dziadkowie również mieli niezwykłe zdolności. Ale o tym później. Muszę jeszcze nadmienić, że nie dość, że posiadam ów dar to mogę go jeszcze oblec w wymiar praktyczny. Sposób i środki opiszę w swoim czasie.
Tu robię przerwę, by wypić nieco tej obrzydliwej, ciepłej cieczy zwanej whisky. Podły trunek w podłej dziurze z naprawdę parszywą historia, w której ja – nie chwalący się – napisałem kilka zdań. Wspomniałem, że mam dar i środki, jak go wykorzystać. Chciałbym opisać ów środek tak dobrze, jak to tylko możliwe ale jego genialność przerasta moje możliwości władania piórem. Dlatego może opiszę jeden z przypadków, w którym znalazłem się w odpowiednim czasie na odpowiednim miejscu. Tak, tak uczynię...

***

To był mój ostatni „przypadek”, jakiś miesiąc temu. Siedziałem właśnie tu, w barze Arachia. Było jeszcze dość ciepło, zresztą dla mnie zawsze jest ciepło. Nawet teraz siedzę w rozpiętej koszuli. Niewykluczone, że to wina alkoholu. Ale dajmy już temu pokój.
W każdym razie, siedziałem tak jak teraz, tutaj. Nawet chyba przy tym samym stole. Nie miałem ochoty na żadne przygody ani niespodzianki. Ale wiedziałem, że to nie będzie spokojny wieczór, gdy on wszedł On. Otto Fredke, jak mi się później przedstawił. Był już całkiem nieźle podpity. Wchodził do lokalu z miną zwiastującą gotowość przyjęcia kolejnych porcji alkoholu. Był nieco po czterdziestce, z wysokim czołem a za i nad uszami zaczynał siwieć. Był bardzo podekscytowany, widać to było w oczach. Podszedł do barmana i zamówił czystą wódkę. Butelkę. Takich jak on, nazywam „klientami”. Nie wiem dlaczego, ale uznaję to określenie za idealne dla nazwania stosunków między mną a nimi.
Dobrze wiedziałem, że jest mój. Chciał ze sobą skończyć. Nigdy nie wiedziałem, skąd wiem. Dla mnie to oczywiste jak rozróżnienie płci. I mniej więcej tyle samo czasu zajmuje całkowite upewnienie się. Naprawdę rzadko potrzebuję porozmawiać z „klientem”, nim podejmę decyzję. Zauważyłem jednak, pewną prawidłowość. Im klient młodszy, tym trudniejszy do odgadnięcia. Niespokojna aura – mawiają moi znajomi egzorcyści. To teraz nieistotne.
Reasumując: wiedziałem, ze Otto chce ze sobą skończyć. Był może nieco zbyt nerwowy, ale uznałem to za efekt działania alkoholu. Teraz wystarczyło, żeby wszystko poszło gładko, na moich warunkach a co najważniejsze moimi środkami. To była najtrudniejsza część. Nigdy nie wiedziałem, jak rozpoczynać rozmowy i zawsze wypadałem sztucznie. Fredke pił i mamrotał do siebie przy barze a ja myślałem jak zacząć rozmowę.
Wstałem i podszedłem do baru. Zamówiłem szklankę whisky i czekałem na rozwój wypadków.
- Młody, masz kobietę? – wybełkotał Otto, po chwili ciszy, zerkając na mnie z ukosa. Chwiał się delikatnie..
- Nie, a możesz jakąś załatwić? – zapytałem z uśmiechem. Podpici faceci uwielbiają takie żarty, nie rozumiem czemu. Fredke zaśmiał się.
- Chciałbym, młody... ale widzisz, sam mam problem z taką jedną... – mówił. Już nieźle bełkotał ale mam dobry słuch i doświadczenie z takimi przypadkami.
- Co, nie chce dać? – zapytałem, upijając nieco tej obrzydliwej whisky. Otto zaśmiał się.
- To moja żona, musi dać – powiedział, wychylając kieliszek wódki. – Problem w tym, że daje chętnie i to nie tylko mnie...
- Weź to rozwiąż po męsku, obij pysk jej i tamtemu, to będzie spokój – powiedziałem, jakby to było oczywiste. Matka zawsze chciała, żebym był aktorem. – Trza babę trzymać krótko, bo się rozpanoszy...
- Ty weź, młody i nie pierdol staremu jak dzieci robić, co? – oburzył się Otto. Zwrócił na mnie swoje przekrwione, zmęczone oczy. – W dupie mam, komu daje a komu nie. Ostatnio wszystko się posypało...
- Jak chcesz się wygadać, to ja i tak nie mam co robić. Możemy się napić razem... – zaproponowałem. Fredke przyjrzał mi się uważnie.
- Chyba nie jesteś pedziem, co młody?
- A wyglądam na pedzia? – zapytałem, patrząc mu prosto w oczy. Milczał.
- Prowadź. Otto Fredke, jestem – przedstawił się.
- Seth Galliano, siedzę tam, w kącie...
Gdy tylko usiedliśmy i wypiliśmy kolejkę, Otto od razu zaczął mówić. Uspokoił się nieco, dało się wyczuć teraz bijącą od niego mieszankę goryczy i determinacji szczególnie, gdy wspominał o ewentualnym zakończeniu życia. Sprzedał mi smutną, choć niestety typową historyjkę rodziny, która nie przetrzymała kryzysu po śmierci dziecka. Ich dziesięcioletnia córka spadła z konia podczas rodzinnego wyjazdu w góry. Koń spanikował, stanął dęba. Mała spadła i już się nie podniosła. Smutne, ale zdarza się. Po tym on zaczął pić a ona zamknęła w sobie. Na dzień dzisiejszy on nadal pił a ona szukała pocieszenia w ramionach innych mężczyzn. Smaczku całej historii dodawał pewien szczegół. Zarówno Otto jak i jego żona – Emma zgodnie uważali, że śmierć córki to jego wina, bo to on nalegał na wyjazd, by spędzić czas z rodziną. Zawsze przerażała mnie ironia życia.
Fredke wyglądał na bardzo wycieńczonego. Podobno od trzech dni nie śpi. Dokładnie trzy dni temu rzucił pracę i kupił broń. Codziennie rano wychodził z domu i włóczył po mieście z rewolwerem w kieszeni i walczył ze sobą. Aż trafił do „Arachii”, by się zapić w trupa i wylądować w rynsztoku i przeżyć kolejny dzień. Niestety trafił na mnie, więc jego plany przybiorą zupełnie inny obrót...
- Mogę Ci pomóc – powiedziałem ostrożnie, patrząc mu w oczy. – Wiem co znaczy, chcieć zniknąć. Zabić się. Przyznam Ci się do czegoś, bo mam taką jedną słabość. Uwielbiam kusić los. Masz naturę ryzykanta, Otto? – mężczyzna zdziwił się i jakby otrząsnął z melancholijnego transu w jaki wpadł, opowiadając swoją historię. Przez moment wyglądał, jakby nie wiedział co się dzieje.
- Co masz na myśli? – zapytał wolno, próbując mnie przejrzeć. Nachyliłem się nad stołem, i przywołałem go do siebie, by nadstawił ucha.
- Kiedyś dużo podróżowałem. Tak się złożyło, że trafiłem do odległej Moskwy i poznałem tam pewną grę, która powiem szczerze, zafascynowała mnie. Grali w nią przeważnie upici w sztok carscy oficerowie. Nazywali ją ruletką, choć z kasynem miała niewiele wspólnego... – powiedziałem i patrzyłem na reakcję. Był zainteresowany. Prawdę mówiąc po części zmyśliłem tą historyjkę. Głównie fragment o pobycie w Rosji...
- Na czym polegała, ta ruletka?
- Dwóch facetów siada naprzeciw siebie za stołem, a przed nimi pusty rewolwer oraz jedna kula. Nabój ląduje w bębenku, poczym jeden z nich obraca bębenek a lufę przystawia do głowy. Nie muszę chyba mówić, co dalej? – zapytałem, nie oczekując odpowiedzi.
Otto jedynie pokręcił głową. Patrzył na swoje palce na stole, którymi zaczął nerwowo przebierać. Wahał się.
- Grałem w to wielokrotnie i znam wiele wariantów ruletki. Powiem Ci, że nie ma nic przyjemniejszego niż ten dreszcz, gdy czujesz chłód lufy przy skroni i opór spustu. Moment, decyzja. Pusta kieszeń. Ten drugi bierze broń, obraca bębenek. Przykłada lufę do głowy, krzywi się naciskając jęzor spustu. Strzał a zwłoki spadają głucho na ziemię. I potem zawsze jest tak cicho... – mówiłem jak nakręcony. Co więcej, byłem nakręcony. Chciałem znów spróbować. Otto jednak, nadal się wahał. Czas wykorzystać asa w rękawie.
- Nie jestem pewien, czy mój rewolwer się nada... – bąknął wymijająco. Czułem, że pęka. Nie mogłem wypuścić go z rąk. Byłem zbyt blisko, za bardzo mi zależało. To było jak głód...
- Nada się – uciąłem krótko. – Widzę, że jesteś zainteresowany ale masz opory. Ale nie bój się, mój przyjacielu. Mam coś, co Cię przekona – zapewniłem i chwyciłem za płaszcz, jak zwykle leżący przy mnie na stole. Spomiędzy fałd wyciągnąłem kaburę i położyłem przed nim.
- Co to? – zapytał głupio, zaskoczony. Uśmiechnąłem się. Za moment miał być mój...
- Przed Tobą, mój drogi, leży coś, co zmieniło moje życie i pokazało jak czerpać z niego nihilistyczną radość. Oto moja matka, żona i kochanka. Poznaj Roselynn Victorię Duvette... – powiedziałem, a on jeszcze bardziej zaskoczony zezował na kaburę. Wziął ją do ręki, otworzył. Wysunął broń na dłoń. Oczy mu zalśniły. Zakochał się, widziałem to. To co spoczywało w jego spoconych palcach, nie było zwykłym rewolwerem produkowanym przez Colta. Była całkowicie czarna, pełna matowego wdzięku i elegancji. Wytworności dodawała jej krwistoczerwona róża, drobiazgowo wygrawerowana na uchwycie. Dbałem o nią, więc lśniła zalotnie nawet w tak marnym świetle, jakie dawały lampy w tej spelunie. Wiedziałem dobrze, że nie jest to lokal dla tak wytwornych dam jak Roselynn, że wolałaby tańczyć gdzie indziej ale niestety, nie zawsze możemy mieć co chcemy. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie się boczyć, że rzucam ją niby perły przed wieprze...
- Rewolwer ma imię kobiety? – zapytał cicho Otto, nadal jak zafascynowany wpatrując się w Rosie.
- A nie jest go wart, mój drogi? Panna Duvette, to stuprocentowa kobieta, pełna powabu i mająca kaprysy. Uwielbia tańczyć, choć nie każdy może sobie pozwolić na powolny, rozkoszny walc z nią. Mnie mój drogi, kokietuje, uwodzi i by porzucić już od lat. Nigdy nie tańczyliśmy...
- Jesteś chory, Galliano. Rewolwery nie tańczą. Nie mają imion. Mówi się, że niektóre rzeczy mają duszę ale to...
- Jeżeli mają duszę, to przestają być anonimowe. Mogą mieć imię, jeśli na nie zasługują. Roselynn zasługuje na wszystko co najlepsze, a Ty kwestionujesz jej wyjątkowość, lubieżnie trzymając ją w palcach. Oddaj ją, jeżeli nie wierzysz w szczęście i zaszczyt jaki Cię spotkał! – Uniosłem się niepotrzebnie i podniosłem głos. Ludzie patrzyli na nas dziwnie. Otto wstydliwie rozejrzał się na boki.
- Nie, nie. Nie zabieraj jej... – wysapał. Szybko przejechał językiem po wargach. Opuszkami palców wodził po lufie Rosie – Chcę z nią tańczyć, Seth. Chcę spróbować... – powiedział w końcu. Miałem go. Wyciągnąłem dłoń.
- Dobrze, oddaj mi Rosie. Przygotuję ją. Ja was zapoznaję, więc zgodnie z regułami etykiety, to do mnie należy pierwszy krok. Ale Ty też musisz się przygotować. To mój jedyny warunek... – powiedziałem, odbierając broń. Była tak rozkosznie ciężka. Idealne wycięcie jej uchwytu doskonale pasowało do dłoni. Musiałem się jednak opanować.
- Jak? Jak się przygotować? – pytał gorączkowo Fredke, przygładzając rzadkie włosy. Wyjąłem z kieszeni swój notes oraz swoje nowe wieczne pióro. Było niesamowicie drogie, muszę przyznać, ale miało przynieść szczęście. To się okaże...
- Napisz tutaj informację, że cokolwiek by się działo z Tobą podczas gry ze mną, nie robisz nic pod przymusem a jedynie z własnej woli. Dodaj datę i podpisz się czytelnie imieniem i nazwiskiem – oznajmiłem. To był ostateczny test, który sprawdzał jak bardzo mam go w garści. Jeżeli miałby jakieś wątpliwości to znak, że nie jest do końca przekonany. Jeżeli usłużnie napisze co kazałem, to znak dla mnie, że właśnie rozdaję karty. Otto był posłuszny jak pies. Rosie okręciła go sobie wokół lufy. I o to chodziło...
Fredke pisał szybko. Zamknął notes i przysunął do mnie. Zerknąłem. Było w porządku. Taki zapis w razie wpadki, mógłby okazać się bardzo pomocny. Poza tym pokazuje mi upływ czasu. To już tyle lat...
- I co teraz, Seth? Kiedy zaczniemy?
Zamknąłem oczy i pocałowałem różę na uchwycie. Złamałem korpus i po raz kolejny dałem się przeszyć smutnym spojrzeniem trzech par czarnych, pustych oczodołów. Delikatnie chwyciłem za nabój. Jak zawsze w tym momencie drżały mi palce. Gdy pocisk gładko wślizgnął się w idealnie dopasowaną komorę, zatrzasnąłem korpus. Przysiągłbym, że słyszałem cichutki jęk rozkoszy. Energicznym ruchem kciuka wprawiłem bębenek w ruch. Przeskakiwanie komór brzmiało jak pomruk zadowolenia. Otto wpatrywał się we mnie jak dziecko na swój pierwszy pokaz iluzji. Wszystko było magią i każdy gest miał znaczenie.
Klientela „Arachii” zamilkła w napięciu. Dobrze wiedzieli co się będzie działo. Dało się wyczuć tę nerwowość w powietrzu. Rozejrzałem się. Kilku gości wyszło inni odwracali głowy, udając obojętność. Znam się na tym trochę i dobrze wiem, że wszyscy czekają na krew, choćby to oznaczało kłopoty. Dużo kłopotów. Nie dla mnie, bo ja znikam zanim klient zdąży ostygnąć a gapie otrząsnąć się i zetrzeć krew z twarzy.
Odsunąłem kieliszek, szklankę, butelki na bok, a notes schowałem do kieszeni płaszcza robiąc miejsce. Usiadłem wygodnie, poprawiając spodnie. Bądź co bądź, mogłem zginąć a Rosie w swej łaskawości pozwolić mi tańczyć ze sobą. A co to za taniec w wygniecionych spodniach?
Z namaszczeniem położyłem rewolwer między nami i spojrzałem Fredke w oczy.
- Na pewno chcesz to zrobić? Odpowiedz krótko – zastrzegłem a moja ręka zastygła w bezruchu nad Roselynn. Otto wziął głęboki oddech. Patrzył to na mnie, to na stół. Przebierał palcami. Zamknął oczy.
- Tak.
To był krótki, wprawny ruch. Rewolwer zawirował dość szybko. Fredke wodził za muszką jak zahipnotyzowany. Ja natomiast wsłuchiwałem się w tę ciszę jaka zapadła w skupieniu. Zamknąłem oczy. W pewnym momencie usłyszałem tylko jak z Otto uszło powietrze. Otworzyłem powieki. Rosie wskazywała na mnie. Przyznam szczerze, że byłem zdziwiony. Zazwyczaj to klient miał pierwszeństwo. Teraz było inaczej. Czyżby Rosie miała jakiś plan? Nigdy nie miałem pewności, co jej strzeli do głowy...
Ująłem uchwyt w dłoń o odciągnąłem kurek. Nieźle udawałem zaniepokojenie i delikatny przestrach, lecz zachowując pewną dozę profesjonalizmu. W głębi duszy czułem, że Roselynn nie dopuści mnie do siebie, dalej będzie wodzić za nos a ja będę skamlał jak pies o ten jeden taniec. Jakby wbrew temu wszystkiemu, gdzieś tam pod skórą zostawało to irytujące „a może jednak tym razem”. Nienawidziłem jej i kochałem za to.
Skinieniem głowy pożegnałem się z tymi klientami „Arachii”, którzy jednak odważyli się spojrzeć mi w oczy oraz z Otto, który z otwartymi ustami przypatrywał się moim poczynaniom.
- Jeżeli Rosie zatańczy ze mną, należy do Ciebie – powiedziałem i nacisnąłem spust, nim do Fredke dotarł sens moich słów. Odciągnięty kurek bezlitośnie uderzył, lecz nie zastał spłonki na miejscu. Komora była pusta. Otworzyłem oczy i wolno położyłem rewolwer na stole. Westchnąłem. Widzowie zinterpretowali to jako silne uczucie ulgi a ja byłem po ludzku zawiedziony. Tak bardzo chciałem...
- Możesz obrócić... – powiedziałem, ponownie wzdychając. Za to jej nienawidzę. Za tę nadzieję, przy każdej kolejce.
Otto był cały przejęty tym, co go spotkało. Początkowo rewolwer wyślizgnął mu się ze spoconych, drżących palców. W ogóle nie chciał się kręcić. Gdy już mu się jednak udało, Rosie obracała się ospale, wyraźnie znudzona. Chcąc nie chcąc wskazała na Fredke. Niemalże widziałem jak krew odpływa mu z twarzy. Przetarł pot z czoła rękawem i chwycił za uchwyt. Zdrętwiałym kciukiem wolno odciągnął kurek, wkładając w to niemalże tytaniczny wysiłek. Oddychał wolno, bardzo głęboko. Oczy rozszerzyły mu się wręcz nienaturalnie a pot zalewał czoło. Wolno odwrócił się, chcąc moimi ślady skinąć głową do gapiów. Nikt nie patrzył. Wszyscy opuścili głowy. Przeczuwali co się święci. Na końcu skinął mnie i zacisnął powieki. Niezgrabnie przyłożył lufę do skroni. Nabrał kilka głębokich wdechów,. Pot z czoła płynął mu po twarzy. Wyglądał strasznie. Nagle nacisnął spust.
Nic. Komora była pusta. Miałem wrażenie, że powietrze nagle zgęstniało. Fredke siedział z lufą przy skroni i z zamkniętymi oczami, osunął się jedynie na oparcie. Oddychał głęboko. Uśmiechał się. Spod zamkniętych powiek pociekły łzy. Wreszcie, po chwili krępującego bezruchu opuścił ręce swobodnie, po czym jakby mechanicznie podniósł je nieco do góry, jak święci na średniowiecznych obrazach, uchwyceni w religijnej ekstazie. Śmiał się w głos. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Oszalał? Wolałem nie. Co prawda nie sądziłem, że byłbym zagrożony, ale pozostanie samotnie na placu rzezi nie byłoby dobrym wyjściem. Najgorsze było to, że nie bardzo miałem możliwość działania.
- Wiesz co, Seth? – zapytał, błogo uśmiechnięty patrząc wprost na mnie.
- Co?
- Właśnie otworzyłeś mi oczy. Ty i ta szczwana suka, Rosie – powiedział. Naprawdę nie lubiłem, kiedy obraża się moją kobietę...
- Co masz na myśli? – wycedziłem przez zęby. Oczy błyszczały jeszcze intensywniej. Kompletnie mu odbiło.
- Przekonaliście mnie, że skoro mogę się zabić, to mogę wszystko. Chodź stąd. Spróbujemy zatańczyć gdzie indziej... – powiedział, wstając i wybiegając z lokalu. Idiota, nawet nie ukrył broni. Szybko założyłem szelki z kaburą tak przymocowaną, by znajdowała się nieco z tyłu a nie bezpośrednio pod pachą. Tak mniej rzucała się w oczy. Narzuciłem płaszcz i wybiegłem za nim, uprzednio rzuciwszy barmanowi parę dolarów. Wolałem nie mieć dodatkowych kłopotów. Fredke czekał na końcu uliczki, nawet nie próbując schować Rosie.
Tego wieczoru postanowiłem mniej ufać swojemu przeczuciu i bardziej sprawdzać potencjalnych klientów...

***

Zaprowadził mnie pod bramę obskurnej kamienicy. Rozejrzałem się. W pobliżu nie było nikogo. Pomimo, że Fredke zachowywał się bardzo dziwnie przez całą drogę a broń zabrałem mu dopiero po kilku minutach szarpaniny, to nikt nie zwrócił na nas szczególnej uwagi. Mieliśmy szczęście nie trafić na żaden patrol. Patrząc na ten zaniedbany budynek i widząc, jak zachowuje się Otto wiedziałem, że to nie skończy się dobrze. Domyślałem się co planował. Po przejściu przez bramę, poleje się krew.
- Wiem, co chcesz zrobić i odradzam – powiedziałem, stając pod bramą. Od potu na jego czole, odbijało się światło latarń. Cienie padające na jego twarz zamazywały rysy, akcentując błyszczące oczy o jakby nieobecnym spojrzeniu.
- Gówno! – krzyknął Otto, wyciągając z kieszeni swój nieduży rewolwer i odciągnął kurek. Przystawił mi lufę do twarzy. Od ostrego zapachu prochu kręciło mnie w nosie. – Przedstawiając mnie Rosie, zmieniłeś mnie. Coś we mnie pękło. Czuję się wspaniale. Chcę tą radością podzielić się z moją żonką i jej gachem, który pewnie jest teraz w domu. Jeżeli masz coś przeciwko, to bardzo mi przykro. Mam stosowne argumenty... – powiedział, dociskając mi lufę do policzka. Mógłbym spróbować go obezwładnić, ale nie wiedziałem czy nie jest silniejszy niż wygląda. Już raz źle go oceniłem, a wolę nie popełniać dwa razy tych samych błędów. Czas poczekać na rozwój wypadków.
- Dobra, dobra – powiedziałem wolno, podnosząc ręce – to Twoja sprawa, ja mam czyste ręce i tak jest dobrze. Pójdę z Tobą na górę i przedstawię Rosie nowych znajomych, ale chcę zachować anonimowość. Rozumiesz mnie? – tłumaczyłem wolno i bardzo wyraźnie. Fredke przeszył mnie badawczym spojrzeniem i odsunął lufę od twarzy. Podniosłem kołnierz płaszcza a z jednej z wielu kieszeni wyjąłem białą maskę do zakrycia twarzy. Była jednolicie biała, z wąskimi szparami na usta i oczy. Miałem wtedy przyjemność spotykać się z pewną niewiastą o bardzo dziwnych upodobaniach...
Otto nieco speszył się na widok maski, ale nie stracił fasonu. Skinął głową, bym wszedł do środka. Ostrzegawczo dźgnął mnie w plecy rewolwerem.
Przeszliśmy przez dziedziniec i weszliśmy do klatki schodowej. Drewniane schody skrzypiały pod naszymi stopami. Nie było sensu rozmyślać nad planem ucieczki. Znałem co prawda kilka sztuczek, ale najwyraźniej nie był to mój dzień i wolałem nie ryzykować. Poza tym niewykluczone, że musiałbym nieco uszkodzić Fredke a wolałbym tego nie robić.
Wreszcie dotarliśmy na trzecie piętro. Przed nami wąski korytarz z równymi rzędami drzwi po obu stronach.
- Czwarte drzwi po prawo – oznajmił cicho Otto za moimi plecami i znów poczułem krótką lufę pod żebrem. Zaczynał mnie poważnie irytować ale byłem też ciekaw rozwoju wypadków. Posłusznie ruszyłem przed siebie. Pierwsze, drugie, trzecie i w końcu czwarte drzwi. Stanąłem obok i oparłem się o framugę. Miałem poważną ochotę na papierosa, ale nie mogłem sobie na to pozwolić, bo Rosie nie znosi papierosów. Fredke wolno przeszukał kieszenie. Jak najciszej wyjął klucz i wsunął go niemal bezszelestnie w szczelinę zamka.
I wtedy się zaczęło. W jednej chwili przekręcił klucz i otworzył drzwi. Wbiegł do środka, szybko przebiegając przedpokój. Zatoczywszy się wbiegł do sypialni, niemalże wyważając drzwi.
- Złaź z mojej żony, skurwysynu! – ryknął, mierząc do kogoś z pistoletu. Usłyszałem kobiecy krzyk i męski głos. Więc nie mylił się. Wślizgnąłem się do mieszkania i zamknąłem drzwi, zabezpieczając je łańcuchem przytwierdzonym do framugi. Podszedłem do Otto, zaglądając mu przez ramię. Muszę przyznać, że kierowała mną niezdrowa ciekawość.
- Pod ścianę, kurwa! – rozkazał Fredke. Młody, nagi mężczyzna z eleganckimi bokobrodami klęczący na łóżku powiedział coś niewyraźnie i zdawał się mieć ochotę na zrobienie czegoś głupiego ale gdy zobaczył mnie za ramieniem Otto zmienił zdanie. Nie dziwię się.
- Pod ścianę, powiedziałem! – powtórzył mierząc do kochanka żony. – I łapy do góry!
Mężczyzna niechętnie podniósł ręce, do tej pory ukrywające nabrzmiałe przyrodzenie. Zszedł z łóżka i wolno ustawił się pod ścianą. Emma Fredke była w ciężkim szoku. Szeroko otwarte oczy i rozchylone usta nie dodawały jej uroku. Nadal klęczała u wezgłowia łóżka, nieudolnie zasłaniając się pościelą.
- Mam Ci latawico wysłać zaproszenie?! Rusz dupę! – irytował się, potrząsając rewolwerem ale nie ruszył się z miejsca. Dobrze dla niego, bo gdyby się odsłonił kochanek pani Fredke miałby wolną drogę, by mu się rzucić na plecy. Kobieta wolno wstała i podeszła do młodego mężczyzny. – Ręce do góry! – rozkazał klient, uśmiechając się złośliwie.
- Oszalałeś do końca, Otto. Myślisz, że możesz nas zastraszyć bezkarnie? Że nic Ci nie grozi? – mówiła Emma. Była zła bardziej niż przestraszona. – Co Ci da zabicie nas? – pytała.
- Głupia kobieto, nic nie rozumiesz – zaśmiał się Fredke, przysuwając się nieco do żony i jej eleganckiego kochanka. Ja stanąłem na uboczu. Właściwie, to gdybym chciał, mógłbym uciec bez problemów, ale byłem ciekaw. To przecież ludzki odruch, nieprawda?
- Kompletnie nic nie rozumiesz, Emma. Dzięki temu mężczyźnie poznałem czym jest życie. Życie w pełni, Emmo a nie taka marna egzystencja, jak Twoja! – mówił jak natchniony.
- Upadłeś tak nisko, żeby zadawać się z ćpunami i mordercami! Nic dziwnego, że stałeś się taki jak on! – wskazała na mnie. Poczułem się urażony. – Nigdy do niczego się nie nadawałeś! Odejdź Otto i przestań się ośmieszać.
Fredke zaśmiał się po raz kolejny.
- W swojej dobroci pozwolę Ci zmienić swoje życie. Mój przyjaciel zapozna Cię z najpiękniejszą kobietą, jaką spotkałem – zapowiedział. Poczułem się wyróżniony, ale ta cała szopka zaczęła mnie nudzić. – Na ziemię, kurwa! – rozkazał. – No już! Siadać. I zostaw te szmaty, niech sobie chłop popatrzy po raz ostatni!
Usiedli posłusznie, wiedząc już dobrze, że są na łasce wariata. Otto usiadł obok nich, zostawiając mi miejsce. Wyjąłem Rosie z kabury i siadając złamałem korpus. Wyjąłem niewykorzystany nabój i wyrzuciłem za siebie. Otto był wyraźnie zaskoczony.
- Przecież to był dobry nabój, czemu...
- Przesądy – przerwałem mu, kontynuując pracę. Z kieszeni wyjąłem nowy pocisk i zademonstrowałem wszystkim jak ląduje w komorze. Zatrzasnąłem korpus i zakręciłem bębenkiem. Cichy terkot przeskakujących komór rozszedł się delikatnie po pomieszczeniu. Poczułem się jak charyzmatyczny celebrant podczas duchowego zgromadzenia. Wszyscy patrzyli na mnie z namaszczeniem i fascynacją. To była magia Roselynn. Potrafiła uwieść każdego. Gdy tylko bębenek zatrzymał się, położyłem ją między nami. Nie mogłem się powstrzymać, by nie przeciągnął delikatnie opuszkami palców po smukłej, chłodnej lufie. Lubiła to. W półmroku sypialni, zdawało mi się, że z rozkoszą przeciąga się jak głaskana kotka. Kocham ją.
Nie czekając na kolejną natchnioną uwagę Otto wprawiłem ją w ruch. Obracała się jak szalona. Po chwili zwolniła i wskazała na mnie. Nie było na co czekać. Zdecydowanie odciągnąłem kurek, skinąłem towarzystwu na pożegnanie i nacisnąłem spust. Nic. Pozostała trójka westchnęła. Zauważyłem, że Fredke stracił pewność siebie. Dotarło do niego, że właściwie to nie ma planu co dalej. Nie obchodziło mnie to. Nie mógł teraz wstać, nie pozwoliłbym mu. To by była zniewaga dla Roselynn.
Wiedziałem, że teraz to ja rozdaję karty. Ponownie zakręciłem rewolwerem. Naprzeciw mnie siedziała Emma, cała blada i rozdygotana. Była naprawdę ładną kobietą. Nie dziwię się, że znalazła sobie kochanka, bo Fredke do niej nie pasował.
Rosie ponownie wskazała na mnie. Szybkie, wprawne ruchy. Odpuściłem sobie pożegnanie. Spust. Uderzenie. Nic. Znów westchnienie. Obrót. Kochanek.
Młody mężczyzna najpierw zdecydowanie wyciągnął rękę po rewolwer nie pokazując po sobie, że się boi. Zawahał się jednak a dłoń zatrzymała się tuż nad wygrawerowaną różą. Zamknął oczy i ujął broń. Odciągnął kurek wprawnym ruchem. Przyłożył do skroni. Emma nie wytrzymała.
- Nie rób tego! – pisnęła. Otto otrząsnął się z głębokiego zamyślenia i wycelował w mężczyznę.
- Albo Rosie go zabije, albo ja. Wybieraj! – krzyknął. Kochanek spojrzał czule na Emmę. Kochał ją. Uśmiechnął się.
- Nie bój się, moja droga. Nic się nie stanie. Bóg nam sprzyja... – powiedział i nacisnął spust szybciej, niż do mnie dotarło, że Stwórca nie sprzyja cudzołożnikom. Komora była pusta. Pani Fredke rozpłakała się. Otto był wyraźnie niepocieszony.
Ponowny obrót. Klient. Miałem wrażenie, że ucieszył się, że padło na niego. Może zauważył uczucie między tym dwojgiem, na które i ja zwróciłem uwagę? Tak czy siak, pewnie sięgnął po broń i przyłożył do skroni. Prawdopodobieństwo, że kula była w środku było bardzo wysokie. Niemniej jednak nie zawahał się. Nawet nie zamknął oczu. Spust. Nic.
Rosie miała dzisiaj wyjątkowo psotny humor. Wodziła za noc wszystkich i stopniowo podkręcała atmosferę. Kokietka. Broń znów trafiła między nas. Zostały dwie komory. Teraz nawet ja poczułem dreszcz ekscytacji. Obrót. Stopniowo zwalniająca lufa, trafiła na Emmę. Spojrzeliśmy po sobie. Wolno, ale bez zawahania sięgnęła po broń i odciągnęła kurek. Ręce jej drżały. Tuż przed przyłożeniem lufy do głowy, spojrzała w oczy swojemu kochankowi. Nie musiała nic mówić. Nacisnęła spust. Komora była pusta. Kolejne łzy popłynęły po policzkach i spływały na piersi. Cicho chlipała, pociągając nosem. Mężczyzna chciał ją objąć, ale Otto zabronił mu, grożąc rewolwerem.
- Za chwile wszystko będzie jasne – powiedział i skinął na mnie. Znów zakręciłem Rosie. Zdawała się kręcić w nieskończoność. Wskazała na Otto.
Fredke spojrzał na mnie w panice. Wiedział, że to koniec i najwyraźniej u mnie wypatrywał wsparcia. Ocalenia. Ale ja nie mogłem mu pomóc. Rosie jego wybrała do tańca. Przyznaję, zazdrościłem mu. Ale nie mogłem pomóc. Wybór Roselynn był niezawisły. Otto pękał.
- Ty bierz! – rozkazał kochankowi Emmy. Mężczyzna spojrzał na mnie.
- Otto, daj spokój. To Twoja kolej. Zrób co trzeba... – powiedziałem. Fredke spojrzał na mnie z nienawiścią.
- Tobą też się zajmę! Ale najpierw on strzeli sobie w łeb! – krzyknął, celując w stronę młodego. Był zdekoncentrowany. Wykorzystałem moment. Szybkim ruchem wytrąciłem mu broń z ręki, wykręcając nadgarstek. Jęknął i próbował mnie uderzyć ale nie dałem się.
- Weź broń do ręki i zrób co musisz. To przeznaczenie. Zrób to! – wycedziłem mu prosto do ucha. Zerknąłem szybko, gdzie podziała się broń. Kochanek Pani Fredke zdawał się znać zasady tej gry, bo przejął rewolwer Otto i rzucił pod łóżko. Klient został postawiony pod ścianą. Wziął Rosie do ręki i odciągnął kurek. Miał na ustach grymas pogardy. Wydaje mi się, że swoją rychłą śmierć odczytywał jako porażkę, jakby zapominając o wielkim szczęściu i zaszczycie jaki go spotkał a o którym tyle mówił. Przycisnął lufę do skroni. Jednak zamiast nacisnąć spust, szybko skierował Rosie na kochanka żony. Kurek opadł z bezwzględną siłą. Ale strzał nie padł.
Zaskoczenie jakie wymalowało się na twarzy Otto jest niemożliwe do opisania. Spanikował. Szybko odciągnął kurek i nacisnął spust po raz kolejny. Nic.
Mnie samego to dziwiło, ale nic nie mogłem poradzić na kaprysy Roselynn. Spróbował tak jeszcze cztery razy. Płakał, bo nic innego mu nie pozostało. Emma z kochankiem patrzyli to na siebie to na mnie. Wzruszyłem ramionami.
- To jakiś żart... – powiedział Otto, wkładając lufę Rosie do ust. Kurek był już odciągnięty. Nacisnął spust. Krwawa mgiełka wzbiła się wysoko w górę. Broń wysunęła się z drętwiejących palców a zwłoki Fredke z wytrzeszczonymi, czerwonymi oczyma osunęło się na podłogę, zalewając dywan krwią.
Było po wszystkim. Nie chciałem kontynuować gry z Emmą i jej jak sądzę przyszłym mężem. Teraz musiałem zrobić coś dla siebie. Skusić szczęście po raz kolejny. Złamałem korpus Rosie i wyrzuciłem na Otto pustą, gorącą jeszcze łuskę. Włożyłem kolejną kulę i zatrzasnąłem korpus. Przycisnąłem lufę do skroni. Nim zdążyli zareagować, było po wszystkim. Kurek opadł. Strzał nie padł. Rosie sama wybiera z kim idzie w tan.
Wstałem i bez słowa skierowałem się do wyjścia. Co miałem powiedzieć? Otwierałem już drzwi, gdy usłyszałem za sobą kroki. Odwróciłem się szybko, odruchowo broniąc się przed ewentualnym atakiem. Za mną stał kochanek wdowy po Otto Fredke. Był nadal nagi, w dłoni trzymał małą karteczkę, którą mi wręczył. „O’Connel i Mallory: Kancelaria adwokacka. Casper Mallory – Adwokat” i adres poniżej. Ot wizytówka.
- Nie znam Cię, nie wiem nawet jak wyglądasz ale pomogłeś mnie i Emmie. W ten czy inny sposób. Jestem wdzięczny. Jeżeli będziesz potrzebował pomocy, zgłoś się... – powiedział, patrząc mi w oczy. Skinąłem głową. Wyszedłem szybko, zamykając za sobą drzwi. Strzał mógł zwabić patrol więc musiałem się śpieszyć. Zdjąłem maskę. Przetarłem twarz dłonią i spojrzałem za okno. Świtało. Zerknąłem na wizytówkę, którą ciąż trzymałem w dłoni. W głowie zrodził mi się pewien pomysł...
***

Mężczyzna pisał długie godziny, nie zważając nawet na to, że whisky już dawno się skończyła. Pióro, do tej pory kreślące zgrabne litery zatrzymało się, gdy do lokalu wbiegł zdyszany, młody chłopak.
- Psy, psy! – krzyknął. – Nowi w dzielnicy, od Herglinga! – dodał i wybiegł. Goście spojrzeli po sobie i wstali z miejsc. Mężczyzna także wstał, zatrzaskując notes i zabezpieczając pióro skuwką. Zapiął koszulę i podciągnął krawat. Włożył notesy i pióro do kieszeni. Z pomiędzy fałd płaszcza wydobył szelki wraz z kaburą i od razu założył. Luźno zarzucił płaszcz na ramiona. Przechodząc obok baru, położył na blacie kilka banknotów i skierował się na zaplecze. Opuścił lokal jako ostatni.
"Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy, gdyż wiedza jest ograniczona"

2
przeczytałam.

Powiem szczerze, że masz bardzo oryginalny styl. W częściach twojej pracy czuć nawet silny sarkazm, aczkolwiek całość idealnie współgra. Myślę, że masz ciekawe pomysły na fabułę i z czasem mógłbyś pisać coś większego. Może na początek nowelka ? ;-)

Dobrze, dobrze, już tak na poważnie. Pilnuj gramatyki, bo niektóre zdania wydają się być niejasne. Stosuj zaimki osobowe. Na początku znalazłam fragment, gdzie pisałeś, że bohater nalał do kieliszka, ale brak wyjaśnienia czego. To prawda, w poprzednim zdaniu opisałeś tą ciecz, ale ja bym jednak dodała: nalał sobie tej cieczy, czy jakoś tak. To twój utwór, więc nie ingeruję, ale uważaj na te niedopowiedzenia. Poza tym trochę szwankuje stylistyka, ale więcej popiszesz i gwarantuję, że prace staną się całkiem poprawne. To taka moja skromna ocena. Póki co, oceniam na 4+. ;-)
What are we doing? We are turning into dust.

3
Chwilowo nie planuję nic większego. Staram się ćwiczyć styl, od czasu do czasu coś skrobnąć. Dziękuję za recenzję i ocenę :)
"Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy, gdyż wiedza jest ograniczona"

5
Tuż obok dymu z papierosów, fajek i cygar, które palili tutaj niemal wszyscy oraz oparów alkoholu, po które niemal wszyscy tu przychodzili.
Zdanie nie ma logiki - nie da się go przyłatać do poprzedzającego... czegoś tutaj brakuje, aby miało sens.
Wpatrywał się w sufit z odpadającą farbą.
No to ci podmiot uciekł. Zobacz co wynika z tego zdania. On i odpadająca farba patrzyli w sufit (równie dobrze, mogłeś napisać, z Magdą...)
Tak powinno być:

Wpatrywał się w sufit, z którego odpadała farba lub
Wpatrywał się w odpadającą z sufitu farbę.
Mam dopiero 27 lat
zapis słowny.
niemalże chlebem powszechnym,
A to nie jest tak, że chleb powszedni? (związek frazeologiczny)
Ale wiedziałem, że to nie będzie spokojny wieczór, gdy on wszedł On.
Hmmm...
Była całkowicie czarna, pełna matowego wdzięku i elegancji. Wytworności dodawała jej krwistoczerwona róża, drobiazgowo wygrawerowana na uchwycie. Dbałem o nią, więc lśniła zalotnie nawet
No jak matowa, to raczej nie lśniła.
Wyjąłem z kieszeni swój notes oraz swoje nowe wieczne pióro.
Błąd chronologiczny. Na początku piszesz, że wyjął pierwsze wieczne pióro - a tutaj wskazujesz że nowe może być drugim, albo i trzecim.

Spróbujemy zatańczyć gdzie indziej... – powiedział, wstając i wybiegając z lokalu.
Powiedział, wstał i wybiegł z lokalu.

W tym zdaniu, które stworzyłeś, cały dialog jest rozłożony aż na dwie czynności (w tym jedna długa). Technicznie jest to błąd zwany złym umiejscowieniem imiesłowowego równoważnika zdania (współczesnego).
Pójdę z Tobą na górę i przedstawię Rosie nowych znajomych
Dlaczego z dużej? To nie list a bohater zwraca się do drugiego bohatera.
Podszedłem do Otto
Do Otta (ale na 100% pewien nie jestem)

Opowiadanie podobało mi się, ale o tym zaraz. Z błędów albo niedociągnięć, to nie podobają mi się wyrazy nowoczesne - nie pasują do 1899 roku. Taki pedał, gej, czy psy albo ćpun kontrastują z moim poglądem na tamte czasy. Drugą rzeczą jest (a raczej są) przecinki - ten tekst cierpi na przecinkozę - są stawiane dosłownie losowo. Jest jeszcze jedna rzecz, o które wspomnę - tytuł. Nie dość, że nie pasuje do opowiadania, to całkowicie niszczy pogląd na jego temat - zmieniłbym to. Teraz przejdę do rzeczy przyjemnych, i to bardzo...
Najmocniejszą stroną tekstu jest doskonałe nakreślenie związku bohatera z bohaterką. W kilkunastu zdaniach sprawiasz, że rewolwer ma duszę i zaczyna grać w tekście pierwsze skrzypce - zabieg personifikacji jest poprowadzony w ciekawy i ujmujący sposób i mimo swojej dziwnej natury, przemawia do mnie w pełni. Drugą ciekawą rzeczą jaką odnalazłem, to wprowadzenie bohatera jako "przewidującego przyszłość" ale tekst skłania się w "prowokowanie przyszłości" - i tutaj, ta dwuznaczność opowiadania jest bardzo wyraźna i zmusza do refleksji. Opowiadanie podobało mi się - jest może nie najlepiej napisane, za to fabularnie naprawdę jest wysokich lotów.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

6
Rzuciłem na tekst okiem z nudów. Recenzje książek poczekają jeszcze chwilę.

Tekst jest nasiany powtórzeniami. Przykłady:
dopił kolejną szklankę whisky i zabierał się do nalania kolejnej porcji.
nieco mniej niż ćwierć butelki aromatycznego płynu. Wlał nieco
Z powtórzeniami jest taka sprawa, że psują tempo, melodię tekstu. Są jak przecinki postawione nie w tym momencie. Następnym razem doradzałbym przeczytanie tekstu kilka razy po napisaniu i popracowanie nad nim ze słownikiem synonimów. Sporo z powtórzeń wtedy zniwelujesz.

Psuje, w moim odczuciu, odbiór tekstu sposób prowadzenia narracji. Postawiłeś na opis czynności. Głównie w opisach jest: "poszukał, zrobił, wstał". Czyta się to trochę sztucznie. Jak listę zakupów. Dodaj odrobinę życia w tekst, przeplataj opisy czynności bohatera opisami miejsca akcji, tego jak wpływają jego ruchy na otoczenie. Nie wiem, czegokolwiek. Tekst będzie nieco bardziej czytelny - w moim odczuciu.
Podniósł płaszcz, do tej pory leżący na stole i przeszukał kieszenie. Wyjął dwa niezbyt duże notesy i położył je obok szklanki z alkoholem. Poszperał jeszcze, po czym uśmiechnął się wyjmując przedmiot z kieszeni.

Popatrz na ten fragment. Bohater przeszukał kieszenie płaszcza. Wyjął z nich notesy. Potem poszperał jeszcze... ale w czym? W płaszczu? Przecież poprzednie zdania wskazują, że wyciągnął już wszystko co mógł znaleźć. Nie dosłownie, ale w domyśle.

Ogólnie pomysł był na plus, ale wykonanie na minus.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

Re: Rosie idzie na prywatkę

7
Uważam, że część wprowadzająca jest odrobinę zbyt długa. Z jednej strony ciekawie nakreślasz dekadenckie nastroje końca wieku, ale z drugiej strony - czy jest to absolutnie konieczne dla funkcjonowania tekstu? Czy nie dałoby się tego skrócić?
Za mocną stronę opowiadania uważam dialogi - napisane ciekawie, żywo, niemal "ze słyszenia".
Fabularnie bardzo dobrze, czego nie można powiedzieć o interpunkcji - zapoznaj się z jej zasadami, bo taka niedbałość może naprawdę zniszczyć tekst.

Przy kolejnym opowiadaniu postaraj się unikać niepotrzebnych powtórzeń. Tutaj czasami miałeś z tym problem.

Chętnie przeczytam następne teksty.
Powodzenia!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron